Tymczasem ojciec był jedyną znaną mi osobą zadowoloną z aktualnego stanu rzeczy w Polsce:
„Generał zrobił porządek, rozpędził warchołów, za dwa tygodnie, góra miesiąc zaopatrzy sklepy i będzie się żyło jak dawniej. Zobaczysz!" – wykrzykiwał radosnym, odmłodzonym głosem w słuchawkę telefonu wojskowej linii.
Wszystkie uczelnie zamknęli, w akademikach kwaterowało ZOMO, Dreamer miał zakaz występów. Krążyłem między Giżyckiem i Bydgoszczą. Łażąc z psem po pustych, zaśnieżonych brzegach Niegocina, tęskniłem za piwnicą Kotłowego. Z kolei w piwnicy, gdzie spotykał się na dżemach już cały zespół, oprócz Kunca, dostawałem ataków beznadziei. Po paru miesiącach otworzyli klub, pozwolili grać, wręcz przymuszali do koncertów. Ktoś na wysokim szczeblu zadecydował, że rock będzie wentylem bezpieczeństwa dla rozwścieczonej młodzieży, dzięki któremu cały ten kocioł może tak od razu nie trzaśnie w kawałki. Poniekąd słusznie – ludziom bez ojczyzny trzeba było stworzyć jakiś surogat, żeby przynajmniej im się wydawało, że mają się z czym utożsamiać. Kapel zaczęło być wszędzie pełno – w radiu, w telewizji, nawet na kinowych ekranach.
Wtedy właśnie Kunc, z trudem tłumiąc triumfalny ton, obwieścił nam, że odchodzi. Bydgoszcz nie jest dla niego najlepszym miejscem, mieszkanie już komuś wynajął, wyjeżdża do Warszawy, nagrał dwa własne numery dla Rozgłośni Harcerskiej, o czym zresztą nikomu z zespołu wcześniej nie powiedział. Numery niedługo będą latały po antenie, a on nareszcie skończy z chałturą, założy grupę profesjonalnych muzyków i będzie realizował wielkie plany. Zostawił nas zatem na lodzie, bez swojego Gibsona Les Paul i nie ma co ukrywać, zawsze jakiegoś tam zmysłu kierowniczego. Jego obydwa nagrania rzeczywiście po różnych antenach trochę polatały, ale na tym się skończyło.
Nie wiedzieliśmy, co dalej. Inni z Dreamera, Bakon, Skóra, Bródek, chcieli już sobie odpuścić granie. My z Kotłowym byliśmy zdania, że albo trzeba wszystko całkowicie zmienić, albo naprawdę – hasta mariana, dziękuję i każdy w swoją stronę. Ludzie szaleli za Manaamem i Lady Pank. Pod nosem, w Toruniu, jak pociąg pancerny parła naprzód Republika, w Warszawie kwitł underground, byli Lipiński i Brylewski, a dla nas wciąż jeszcze nie skończył się Woodstock ani lata sześćdziesiąte. Postanowiliśmy robić tylko własne rzeczy i stworzyć, jak to się potem mówiło, nowy image. Urządziliśmy postrzyżyny, żeby upodobnić się do Kotłowego, poszły won powycierane dżinsy, bluzy, paciorki, przydługie swetry. Zaczęliśmy nosić wąskie spodnie, marynarki i ciemne okulary, gładko golić policzki, pachnieć dobrymi wodami z pewexu. Wymyśliłem też nową nazwę – Klapperstorch; kiedy nas pytano, co znaczy, zgodnie odpowiadaliśmy, że jest dla jaj.
„Ty też nie możesz się tak nazywać – zatrzymał mnie kiedyś w drzwiach Kotłowy. – Henryk Bazyliszyn to nie nazwisko dla rockera”.
„A jak?”
„Cmon” – odparł bez namysłu.
„Skąd? Dlaczego?”
„Widziałem gdzieś na murze”.
Tak zostało, zresztą wszyscy używaliśmy ksyw, naszych nazwisk nikt nie znał, nawet odzwyczailiśmy się od
nich. Graliśmy przede wszystkim moje utwory, te z samotnej giżyckiej zimy, nadal w klubie „Przybudówka”, najczęściej do tańca. Ku memu zdumieniu, zaliczałem jakoś kolejne semestry studiów, chociaż niewiele robiłem w tym kierunku. Płynęły miesiące, kwartały, sytuacja zespołu stawała się nudna i denerwująca. Tylko klub i klub, sobotnie wieczory, rzadko większa impreza, średnie zainteresowanie, żadnych propozycji, żadnych możliwości nagrań. W polskim rocku robiło się coraz tłoczniej, radio puszczało coraz to nowe kapele, wychodziły fantastyczne płyty – nas nikt nie chciał znać, staliśmy na uboczu. Wymyśliliśmy więc, że trzeba spróbować załapać się na Jarocin. Przez dwie noce w studiu studenckiego radiowęzła „Miś” skleciliśmy kasetę demo i wysłaliśmy. Zakwalifikowali nas.
Mieliśmy grać o jedenastej w nocy, przewlokło się do pierwszej. Siedziałem na jakiejś pace z moją jolaną między nogami, tłum wył i gwizdał, orkiestry wpadały na scenę i uciekały. Latali obok hipole w podartych łachach, regałowcy z dredami na głowach i gębami wysmarowanymi samoopalaczem, puny z irokezami na sztorc. Było mi zimno, marzyłem tylko o drodze na stację, o elektrycznym pociągu do Poznania, o przesiadce na pośpieszny Wrocław – Olsztyn i o tym, że już jutro w południe mógłbym chodzić sobie po Giżycku, leżeć na plaży albo popijać kawę przed domkiem starych nad zatoką Tracz. Bałem się, widziałem nas zupełnie gołych w blaskach reflektorów i słyszałem już ten potężny, wielotysięczny ryk, którego doświadczyła w Jarocinie niejedna kapela, wymachiwanie pięściami i skandowanie jak armatnie salwy: „Wy – pier – da – lać!!! Wy – pier – da – lać!!! Wy – pier – da – lać!!!” Nawet czułem zawczasu wstyd, przewidywałem miny znajomych w Bydgoszczy, drwiące spojrzenia całego
Giżycka, gdzie pewnie długo bym się nie mógł pokazać. Obok przerażony Kotłowy oglądał sobie ręce i powtarzał głupawo: „Napuchłem, napuchłem…”, a Bakon, majstrujący przy gitarze basowej, mruczał tylko: „A jak nie zastroi? A jak, kurwa, nie zastroi?” Także Bródek, perkusista, zrzędził łamiącym się głosem: „To, z czym my wyjdziemy, to zwyczajne gówno przy każdej grupie tutaj!” – aż trzeba mu było zamknąć mordę.
I stał się największy cud w moim życiu. Z tego strachu, desperacji, poczucia poniżenia poszliśmy jak burza piaskowa, jak cyklon, jak Legia Cudzoziemska na Beduinów. Po dziesięciu akordach rozległ się straszliwy wybuch wrzasku, w którym najpierw usłyszałem zdziwienie bez granic, potem spazm bezkrytycznego zachwytu i wreszcie to, o co najbardziej chodzi – zwierzęce uwielbienie fanów dla idoli. Nie zwracałem wcale uwagi na tańczące, rozfalowane masy ludzi przede mną, uciekałem tylko wzrokiem od wielkich świateł dających po oczach i wiedziałem, że nie wolno mi przerwać, przystopować choć parę sekund. W szaleńczym tempie, na jednym oddechu prześpiewaliśmy z pięć piosenek bez żadnej pauzy, pamiętam, że na pewno Cyryla, Kamę, Loczki. Kiedy schodziliśmy, nastąpił zbiorowy orgazm – nie chcieli nas wypuścić. „Tak jeszcze nie było! Bisować, kurna, bisować, bo nam tu wszystko rozpieprzą!” – krzyczał Rustecki, który prowadził całość. Na bis graliśmy Hej, dziewczyno, hej Niebiesko- Czarnych i Carrie- Anne The Hollies. Niebiesko- Czarnych śpiewali chórem, chociaż nie było ich na świecie, kiedy powstał ten numer. To pokolenie widać miało już rocka zaszczepionego w genach. Następną kapelę obrzucili butami i torebkami z mlekiem, uspokoili się dopiero, gdy zajechały całe kawalkady milicyjnych suk i o mało co nie doszło do pałowania i przerwania festiwalu. Oglądaliśmy później telewizyjny materiał z występu, nigdy zresztą niewyemitowany. Rzeczywiście było nieźle – mocne, ale oszczędne gitarowe brzmienie, bez fuzzów i przystawek, chórki – wysoko bijące głosy; nikt j u ż i nikt j e s z c z e tak nie śpiewał. Na scenie cztery skupione przy sobie sylwetki bez pretensjonalnych gestów, z wyjątkiem Kotłowego, który z boku łapał szneki, klękał, wstawał i miotał się za swoją klawiaturą jak w cyrku.
Zszedłem z rampy jako ktoś zupełnie inny. To, co się potem wyprawiało, przypominało olbrzymią betoniarkę, do której wrzucili nas wszystkich, włączyli silnik i zwieli. Niczego nie rozumiałem. Raban, rwetes, ciąganie w różne strony. Godzinę wcześniej siedzieliśmy sobie na pace i nikt nawet na nas nie spojrzał, a teraz naokoło tłoczyli się jacyś przymilnie uśmiechnięci ludzie, gratulowali, podtykali mikrofony i chcieli wypowiedzi; gadaliśmy coś bez sensu, przekrzykując się na prawo i lewo. Pierwszy wywiad dla „Razem”, drugi dla „Magazynu Muzycznego”, dziennikarze szeptali, że już nieoficjalnie wiedzą, że na pewno będzie nagroda, może nawet główna. Była główna. Pisali o nas i mówili, także „Trybuna Ludu”. Doskonale pamiętam: Nareszcie szczera muzyka prosto z robotniczych dzielnic Bydgoszczy. Tylko dlaczego młodzi ludzie w 40-lecie Polski Ludowej funduj ą sobie niemiecką nazwę?
Dla jaj – dopisał Kotłowy różowym flamastrem na strzępie gazety.
Z Jarocina pojechaliśmy nie do domów, ale do Warszawy, na Myśliwiecką, robić pierwszą sesję radiową. Poznaliśmy mitycznych prezenterów Trzeciego Programu. Byliśmy jednak kompletnie zieloni. Wokół zjawiło się nagle mnóstwo facetów, których zaczęliśmy na dobre rozróżniać dopiero po dłuższym czasie. Ktoś organizował dla Klapperstorcha trasę koncertową, ktoś inny zbierał ekipę techniczną, niejaki Waldek Ciechan mianował się naszym menadżerem. Robiono nam zdjęcia, podtykano jakieś umowy do podpisu, wypłacano zaraz pieniądze, o których dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że mogły być o wiele większe. Dzień rozpoczynał się od natarczywego walenia do naszych pokoi w „Domu Chłopa”, dalej były rozjazdy z Ciechanem po Warszawie i okolicach, spotkania w jakichś biurach albo ekscentrycznych mieszkaniach w centrum czy willach gdzieś w Zalesiu, Starej Miłosnej, Klarysewie, należących, jak mówił Ciechan, do „najważniejszych od muzyki”. Znane twarze, nazwiska, tępe rozmowy. Wieczorem koncert, na nim nieustające szaleństwo, graliśmy w „Stodole”, w „Remoncie”, po koncercie balanga i tak w kółko.
Pod jednym względem nie przypominałem rockera z prawdziwego zdarzenia. Nie tolerowałem, a raczej mój organizm nie znosił ani drągów, ani alkoholu. Skóra podsunął mi tylko raz jakąś fajkę do przypalenia. Nie odmówiłem, ale zamiast odlotu był najpierw zimny kamień w brzuchu, później przerzygana noc i ból głowy, na który nie pomagały żadne tabletki. Natomiast gdy przesadziłem z gorzałą, pojawiała się wysypka, ataki gorączki, zaburzenia równowagi tak silne, że koledzy musieli wzywać lekarza i na kilka dni lądowałem w łóżku. Dolegliwości te potęgowały się z upływem lat. Dlatego najbardziej odjazdowe imprezy spędzałem najczęściej nad szklaneczką wina czy z jednym drinkiem, czego oczywiście nie mogę powiedzieć o reszcie Klapperstorcha.
Tymczasem Cyryl, zaprezentowany w radiu przez Niedźwiedzia, nie schodził z eteru, piął się coraz wyżej, aż dotarł do pierwszego miejsca Listy przebojów. To samo było później z Loczkami, z Nocą na molo. Kotłowy, świętując jeden z tych