– Chciałbym wszystko załatwić i iść sobie, panie doktorze. Co ja mam wspólnego z blokami? Stały już, kiedy dzieciakiem byłem, niezależnie od mojej woli. Boleć mnie znowu zaczyna – skłamał, teatralnie chwytając się za bok.
Tubiełło ciągle podrzucał kulkę, tym razem rozważniej i wolniej, co widać pomagało w koncentracji oraz formułowaniu myśli.
– Może pan sam do niczego się nie przyczynił, ale na pewno gorąco pan wyznawał spóźnione mody, które dotarły do nas po parunastu latach. No, no, niech pan sobie przypomni: wyzwolona miłość, różne zabawy transcendencją, kontestowanie jako forma istnienia albo też marzenie o życiu wolnego artysty przemierzającego słoneczną Amerykę, jak w balladach Dona McLeana. Dobrze mówię? We wszystko to się wgryzłem, przestudiowałem, przetrawiłem. Zawsze i wszędzie stosuję zasadę nowoczesnej medycyny: zanim podejmiesz jakiekolwiek zabiegi na chorym, musisz zejść do praprzyczyn, jeśli trzeba, nawet do genów, do kodu. A więc podobał się panu hardrock, podobali się młodzi ludzie o smukłych sylwetkach, obcisłe ubrania bez milimetra luzu między skórą a sztywną materią, dziewczyny o długich, puszystych włosach, mówiące cicho, melodyjnie i poważnie, podnoszące skupione spojrzenia zza drucianych okularów. Rozczulały pana powłóczyste gitarowe solówki, na przykład ta z Sińce l’ve Been Loving You Led Zeppelin, i czerwcowe wieczory, z ich zapachem mokrej zieleni, mgiełką nad ulicami po krótkim, szalonym deszczu. Uwierzył pan w siłę własnej młodości, ba, żyjąc w PRLu, w wolność pan uwierzył! Co tam dla was komunizm, przysłonięty luzactwem studenckich klubów, zasłodzony poezją śpiewaną! Wszyscy zaraziliście się młodością, byliście pewni, że tak już będzie zawsze, że dobry Bóg zawiesi dla was prawa biologii, tak jak bezwzględnie stosował je wobec waszych rodziców, dziadków. Oni przecież tacy niezgrabni, tacy beznadziejnie dosłowni, marnie ubrani, tacy nieporadni w zmaganiu z własnym przeznaczeniem. Rozmawiać umieliście tylko ze sobą, tamci to były żałosne figury, snujące się gdzieś w tle, ślepe, otępiałe, warte jedynie upchnięcia w zagraconym magazynie czasu przeszłego. Ale lata mijały i najtrzeźwiejsi z was zaczęli jednak dostrzegać, że ten kraj, błotnoburaczany ugór, nad którym nawet księżyc wygląda, jakby go zęby bolały, nigdy nie będzie, oględnie rzecz ujmując, wymarzoną oazą dla waszej młodości wszechogarniającej i wiecznej. Ci, co mogli, wyjechali, Co się stało z naszą klasą?, nie? Zarabiali pierwsze marki albo dolary, urządzali socjalne mieszkania, pisali, że „tu, w West Berlinie, takie te sklepy kolorowe”, odbijali sobie polskie kompleksy, kupując stosy czarnych płyt w tekturowych okładkach, codziennie rano, zaglądając do lustra, po cichu pielęgnowali dumę z odmiany losu. Mniej obrotna większość oczywiście została na miejscu i nawet jeśli potem wpadli w podziemie i konspirę, to ta niezwykła, znana do tej pory z powieści i filmów, sytuacja dodawała tylko skrzydeł ich chorobie. I tak nagle, niespodziewanie dla was samych, wylądowaliście w normalnych czasach. Zdurniali, siwiejący, rozmemłani i leniwi, zupełnie nieprzygotowani do prostych kolei życia – wysiłku, nieuchronnej śmierci najbliższych, kalkulowania i odmierzania, powolnego upływu godzin. Nadal się wam wydawało, że ktoś powinien coś wam dawać, bo przecież dzielenie się z drugim człowiekiem to cnota młodości, że przyjaciele, że gromada, że ucieczka w metafizykę albo w tradycję; wzdychanie nad ludową rzeźbą, „muzyka ziemi” to remedium na ból istnienia. Tymczasem nawet my, teraz, w Szpitalu Nieustającej Pomocy, przy tak niezwykłym postępie medycyny naszych czasów, tego bólu nie potrafimy uśmierzyć.
Wypowiadając te słowa, Tubiełło zapalał się jak zwykle, od tonu zwykłej rozmowy stopniowo przechodził do nuty patetycznej i głosu tak twardego, jakby przemawiał przed liczną publicznością, a nie tylko samotnym Irkiem, skulonym po drugiej stronie stołu. Kiedy mówił, wiercił się na siedzeniu, przechylał, podnosił i znowu siadał, wreszcie trwale przybrał pozycję stojącą, z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
Irek mamrotał tylko:
– Ale co ja? Goja z tym?… Jaki tu związek z blokami? Niczego nie rozumiem… Nie, nie, to raczej pan doktor niczego nie rozumie. Komuna bloki stawiała, każdy się cieszył, jak mieszkanie dostawał… Niech pan spojrzy na mnie, czy ja wyglądam na takiego, któremu jeszcze się chce dyskutować o pokoleniach i o historii? Nic panu nie powiem, chciałbym do łóżka, może gorączkę mam.
– Właśnie, „każdy się cieszył”! Te domy to materialna forma waszego życia, która rozpada się, zabijając i raniąc. Musimy na to patrzeć, musimy za nią płacić. Nie wiązać ich z wami? Nie ma wymowniejszego symbolu. Świat idzie naprzód, a ten kraj z waszej przyczyny przemienia się w jeden wielki obóz przejściowy dla uciekinierów. Tyle złych rzeczy wam zawdzięczam, nawet zakląć sobie nie mogę, bo przekleństwa zrównaliście z innymi słowami i znaczą tyle, co „dom”, „szafa”, „drzewo”…Jestem kompletnie aseksualny, nigdy nie czułem żadnych fizycznych podniet – tu potoczył pełnym niesmaku wzrokiem po dolnych partiach własnej powierzchowności – bo odczarowaliście tajemnice ciała. Z oczu patrzących w mroku, z żarliwości dotyku, z harmonii westchnień oddania, szału i uwielbienia zrobiliście papkę nudną jak codzienna gazeta. I popełniliście coś jeszcze gorszego. Potworne urzeczywistnienie tego, co w was naprawdę siedziało – to wasze dzieci, materialne obrazy waszych dusz, odbite jak w zwierciadle czarnoksiężnika. Małe, wystrzyżone łby brzęczące kolczykami albo łby jak kubły, łby jak brukowce, mordy jak placki, wielkie dupy w nieforemnych majtach do kolan, obnoszone po świecie na szczeciniastych, pałąkowatych łydkach. Odruchy zamiast myślenia, szczekanie zamiast języka, bluzgi zamiast metafor, „wrzeszcz, kop, lutuj w ryj” – prosta recepta na egzystencjalne subtelności. A potem szpitale psychiatryczne pękały w szwach od nadmiaru starców: blokersów, tagerów, hiphopowców, skinów i zaczadziałych lewaków; „siary” na korytarzach, podpalanie sobie łóżek w nocy, zabójstwa w ubikacjach! Tego nigdzie na świecie nie było, ten kraj nawiedziła prawdziwa epidemia katatonii hiperkinetycznej i depresji maniakalnych, z którą my musimy walczyć. My! Dzięki wam! – ironicznie wydął wargi. – Niech pan pomyśli, ilu lekarzy, jakie środki! Mogliby robić pożyteczne rzeczy, na przykład rozwijać teorię powiększania objętości mózgu albo efektywnej przemiany materii, albo choćby zwalczać wiotczenie skóry pod oczami, a tu trzeba oprzątać milion siedemset tysięcy zgrzybiałych wariatów!
Perorował coraz szybciej i głośniej, tak że Irek nie chwytał już sensu, aż nagle, ku jego cichemu zdumieniu, przerwał jak piorunem rażony, na minutę skamieniał, siorbnął łyk wystygłej już herbaty i otarł czoło. Chwycił znowu kulkę; miętosząc ją w dłoni, sprawiał przez moment wrażenie zupełnie bezmyślnego.
– Dojrzewa we mnie wielka potrzeba ekspresji – wyznał po chwili z przepraszającym uśmiechem. – Moja praca wymaga genialnych syntez, rozstrzygania wielu dylematów. Kto, jak nie pan, lepiej to pojmie, panie Ireneuszu? Przecież ja pragnę zastąpić waszą dyktaturę młodości dyktaturą piękna, czy to nie jasne? Dużo czasu zajmują mi rozważania o pięknie, o jego powtórnych narodzinach, których być może kiedyś będę świadkiem.
Ponieważ upał za oknem robił się coraz bardziej nieznośny, doktor wydał komendę obniżenia temperatury w pomieszczeniu i wrócili do właściwej rozmowy.
– Trzeba wszystko ostatecznie załatwić, wszystko zakończyć tak, aby poczuł się pan w nic nieuwikłany, całkowicie spokojny i wyciszony – przekonywał. – Zatem jak pan zamierza uregulować sprawy przyszłości?
– Przyszłości?
– No… przyszłości i wieczności. Czy dokument jakiś pan sporządzał? Testament po prostu, rozumie pan, w biurze notarialnym?
– Po co? wzruszył ramionami.
– Najpierw może proszę zadecydować o majątku ruchomym. Za mieszkanie i tak otrzyma pan sumę kompensacyjną, mamy specjalny fundusz z europejskiej puli na te cele. Za meble i całe wyposażenie płacimy zryczałtowane stawki, wcale nie najgorsze. O, niech pan popatrzy.
Tubiełło, tym razem z miną skoncentrowanego, rzetelnego pracownika administracji, przewinął przed oczami Irka kilka kolumn cyfr. Wydostał też z podajnika w blacie biurka teksty dokumentów, które obydwaj zaraz zaczęli podpisywać.
– Pieniądze natychmiast przekażemy na pańskie konto. Musi pan tylko zostawić dyspozycję o przeznaczeniu masy spadkowej. Tak łatwiej. Może pan komuś zrobić przyjemność, jeśli pan zechce.
Irek wyrecytował nowozelandzki adres Oluchy.
– Proszę przelać na drugi dzień po…
– Teraz następna rzecz – po chwili niepewnej ciszy metalicznie zabrzmiał głos Tubiełły. – Niektórzy przykładają do niej wielką wagę, i słusznie, bo trzeba przykładać… Chodzi mi o pogrzeb.
Wypowiadając ten ostatni wyraz, zrobił pauzę i spojrzał na Irka przenikliwie, jakby chciał sprawdzić, jakie wywołał wrażenie. Przeźroczyste rysy pacjenta nie ułożyły się jednak w żaden grymas, nie oddały żadnego uczucia: ani płaczliwej trwogi, ani pogodzenia z losem maskowanego sztuczną powagą.
Ciągnął zatem dalej:
– Tu o wszystkim decyduje pan, a nie przerażona rodzina z jęzorami na wierzchu i kuzynkiem – mądralą na czele. Bardzo proszę wybierać, serwis mamy naprawdę wszechstronny, możliwy jest każdy obrządek, jakiego pan sobie zażyczy.
– Uniwersaliści, tak?
– No, tak… Mamy podpisaną umowę, choć niekoniecznie, wcale niekoniecznie oni… Ale gdy, przykładowo, siada pan na krześle, to ważne jest dla pana, co myślał ten, który je zrobił? W Boga pan przecież wierzy, nie w pośrednika.
– A pan doktor… W co wierzy?
– Ja? – obruszył się Tubiełło. – W siebie wierzę.
– Zastanowię się nad wszystkim, później powiem.
– Dobrze, dobrze… Dużo czasu przed nami, nie dzisiaj, to jutro, nie jutro, to za tydzień. Musi pan także rozważyć miejsce spoczynku. To ważne. Tutaj możliwości mamy naprawdę nieograniczone, działamy w międzynarodowej sieci – chce pan na Père – Lachaise, proszę bardzo, albo może na Rossie wileńskiej czy w West Palm Beach z widokiem na ocean? Nawet na Wyspie Wielkanocnej! Nie ma problemu. Można także u nas, w rodzinnym mieście, w Czerwonym bądź Błękitnym Kręgu Wieczności, z gwarancją zachowania inskrypcji nagrobnej przez trzysta lub pięćset lat. Można również zamówić rozpylenie prochów, np. nad Himalajami, Morzem Karaibskim albo lodami Arktyki, co kilka lat organizujemy takie wyprawy, w zależności od tego, ilu chętnych się zbierze. Co za wspaniałe krajobrazy! Oczywista rzecz, proponuję kremację, to bardzo wygodne, dysponujemy znakomitym piecem plazmowym. Kwadrans – i ciało staje się twardą, równą, piankową cegiełką, odporną na temperaturę, niezniszczalną, znakomitą do przechowywania w każdych warunkach.