Spróbujcie to sobie Państwo wyobrazić w jakimś cywilizowanym państwie: oto, okazuje się, jest afera najgrubszego kalibru, okazuje się, że parlament i rząd handlują ustawami, i wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nie pisze! Nikt nie pyta! Bo „dysponentem tematu” jest redaktor jednej z gazet, który na własny użytek trzyma tego „niusa” pod kocem i używa go do swojej prywatnej rozgrywki z przedstawicielami władzy?!
Oto kwintesencja michnikowszczyzny – wszyscy wiedzą, ale sprawy nie ma. Tak jak nie było „komisji Michnika”, jak nie było raportu w sprawie zbrodni MSW, jak nikt nie odważył się nawet zapytać Kwaśniewskiego, co robił jego ojciec przed rokiem 1957, bo pojawiła się uporczywie powtarzana plotka, że był funkcjonariuszem zbrodniczego stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, jednym z tysięcy owych stalinowskich zbrodniarzy, których po roku 1956 objęto programem zmiany nazwisk i życiorysów. Nie ma już cenzury, nie ma już wydziału prasy KC PZPR, ale pewne fakty są z mediów wycięte równie skutecznie, jakby te instytucje wciąż istniały.
Jeśli aż dotąd nie przekonałem Państwa, że był sens napisać tę książkę przeciwko zgniliźnie III Rzeczpospolitej i przeciwko michnikowszczyźnie, która ją spowodowała – to oto, wydaje mi się, argument ostateczny.
Już po ujawnieniu przez „Wyborczą” afery Michnik zgodził się udzielić wywiadu „Gazecie Polskiej” (zażądał, aby był przy tym jego podwładny z drugim magnetofonem). W tym wywiadzie jasno i kategorycznie stwierdził, że o nagraniu Rywina nie rozmawiał w ciągu tego półrocza z prezydentem Kwaśniewskim. Wkrótce potem prace komisji udowodniły niezbicie, że owszem, rozmawiał.
Rzadki wypadek, żeby Michnik dał się nakryć na prostym, by nie rzec prymitywnym, kłamstwie. Trudno przede wszystkim zrozumieć, po co właściwie się do niego posunął – przecież rozmowa z prezydentem to nic karalnego. Czemu poszedł bez sensu w zaparte, narażając się na kompromitację? Trudno nie zauważyć, że zachował się równie niemądrze, jak sam Kwaśniewski w sprawie Ałganowa, kiedy to spokojnie mógł rzec: owszem, widywałem się z nim, musiałem, bo przecież byłem członkiem rządu, a on oficjalnym przedstawicielem ZSSR w naszym kraju, więc co za sprawa? – a tymczasem głupio zaprzeczał, dając się nakryć na kłamstwie i skompromitować.
Nie wiem, czy dziś jeszcze czyta się w szkole „Szatana z siódmej klasy”. Jeśli ktoś ma tę lekturę za sobą, to pewnie przypomni sobie opowieść o arabskim mędrcu, który wykrył złodzieja, każąc wszystkim podejrzanym dotykać po ciemku ubłoconego boku swej oślicy Złodziej nie wiedział, o co chodzi, ale na wszelki wypadek postanowił oślicy nie dotykać, tylko zamarkować, jako jedyny miał więc czyste ręce i po tym go mędrzec rozpoznał. Być może Michnik na tej samej zasadzie wyparł się kontaktów z Kwaśniewskim na wszelki wypadek, żeby nie padły następne pytania: a co mu pan powiedział, a co na to prezydent – pytania, które byłyby naprawdę kłopotliwe? Czy nie zadziałał przypadkiem mechanizm „na złodzieju czapka gore”?
Bo ustalenia sejmowej komisji pozwalają postawić następującą hipotezę: że przyjaciele Adama Michnika, których zwykł on uważać za swoich uczniów, po prostu zrobili go w konia. Gdy ich postraszył taśmą, obiecali – dobra, niech to zostanie między nami, załatwimy sprawę. Tylko wiesz, jeszcze parę dni. Jeszcze chwilę. I tak upłynęło parę miesięcy. Michnik, chcąc wzmocnić presję, zaczął o taśmie rozgadywać, oni nadal nic. Aż wreszcie musieli mu powiedzieć: Adam, teraz, jak minęło pół roku, to sobie możesz wsadzić tę taśmę w buty, będziesz wyższy. Przecież jak ją teraz ujawnisz, to jesteś skończony. Wszyscy się zorientują, że wszedłeś z nami w ten szemrany interes, że kombinowałeś tak samo jak i Rywin, i koniec z twoim autorytetem, twoją reputacją i moralnym zadęciem. Wracaj na swoje miejsce w szeregu i nie podskakuj, bo wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Jakie mam dowody, że tak było? Żadnych. To tylko dedukcja. Jedyne logiczne wyjaśnienie takiego a nie innego przebiegu wydarzeń. Jeśli ktoś potrafi je wyjaśnić w inny sposób, tak, żeby wszystkie znane przesłanki trzymały się kupy, słucham uprzejmie.
Mimo wszystko Michnik zdecydował się taśmę z półrocznym opóźnieniem ujawnić. Może, jak już pisałem, powodowała nim desperacja – Miller z Kwaśniewskim pokazali mu boleśnie, że po upadku Unii Wolności jego pozycja wynika tylko i wyłącznie z ich, prezydenta i premiera, kaprysu, że skończyła się jego władza nad mediami, że rządzą nie żadne „autorytety moralne”, ale ci, którzy mają kasę i układy. Może ta szarża, czyli odpalenie afery Rywina, miała odwrócić nieuchronny bieg wydarzeń?
Ale – może odpowiedzią znowu jest słowo „pycha”? Adam Michnik, jak można sądzić po jego zachowaniu, zupełnie nie przewidział, jakie będą skutki opublikowania taśm Rywina. Sądził, że je opublikuje, oznajmi: w tej sprawie winni są Czarzasty, Jakubowska i kto tam jeszcze, natomiast Miller i Kwaśniewski są niewinni – i wszyscy postąpią zgodnie z jego oczekiwaniami. Przecież jest największym autorytetem w tym kraju! Przez jakiś czas jeszcze tego właśnie próbował, z wielką pewnością siebie dyktując, co kto powinien o sprawie myśleć. Ale od czasu, gdy nikt nie śmiał go pytać, czego szukał w archiwach MSW, coś się jednak zmieniło. Powstała sejmowa komisja, Michnik został wezwany do złożenia zeznań, i choć zachowywał się na tej komisji, delikatnie mówiąc, dziwnie, to odmawiając zeznań, to pouczając śledczych – jego interpretacja wydarzeń została zignorowana.
Jak się to skończyło, Państwo wiedzą. Michnik, do którego chyba wreszcie dotarło, że żył w świecie urojeń, zamilkł, znikł z kraju i ze swojej gazety, gdzie od czasu do czasu pojawia się najwyżej jakiś jego tekst o literaturze albo historii, a postkomunistyczna lewica rozsypała się jak domek z kart. Po pierwszej sejmowej komisji przyszły następne, Miller i Kwaśniewski stali się równie nieaktualni, jak ich mentor, a w odwleczonych wyborach parlamentarnych 70 procent głosów zdobyły łącznie Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, dwie partie postsolidarnościowe, zgodnie głoszące, że trzeba skończyć ze skorumpowanym, przegniłym państwem wytargowanym przez nomenklaturę od Wałęsy i Familii przy Okrągłym Stole, i zbudować Polskę nową, prawdziwą – IV Rzeczpospolitą.
Co z tym poparciem wyborców obie wspomniane partie zrobiły, to już osobna historia. Historia, w której michnikowszczyzna wciąż istnieje, wciąż równie irytująca i rozzuchwalona, ale istnieje już na zupełnie innych prawach, jako jedna z wielu stron w publicznej debacie.
A to znaczy, że wszystko, co dalej, to temat na inną rozmowę.
* * *
Podobno mam skrzywienie na punkcie ekonomii. Tak twierdzą i przyjaciele, i krytycy. Niech będzie, że mam. Więc spójrzmy na koniec na aktywa i pasywa Adama Michnika właśnie z ekonomicznego punktu widzenia. Bez wątpienia, miał on ogromny kapitał – kapitał swej popularności i zaufania, kapitał zasług dla Polski, kapitał podziwu, jaki budził. Wielki kapitał, porównywalny może jedynie z Wałęsą i Kuroniem.
Kapitał się inwestuje. Dobrze ulokowany, przyrasta i przysparza zysków. Źle ulokowany – marnuje się i przepada.
Adam Michnik swój kapitał zainwestował w rehabilitowanie komunizmu, w Jaruzelskiego, Kiszczaka, Kwaśniewskiego, Cimoszewicza, w zakłamywanie pojęć, w nazywanie draństwa odpowiedzialnością, a podłości szlachetnym kompromisem.
Jeśli ktoś lokuje swój kapitał tak źle, to go po prostu traci. I bankrutuje.
Adam Michnik przez kilkanaście lat uparcie inwestował w złe przedsięwzięcia, i w końcu wszystko przeputał. Stracił zasługi, zaufanie, dobre imię, i na końcu – twarz.
Zbankrutował. Po prostu.
I tyle.