To nic, że zdecydowanej większości rozgrzeszanych nikt wcale nie atakował ani niczego jej nie zarzucał. Propagandowa zręczność michnikowszczyzny wyraziła się między innymi w tym, że zdołała ona przedstawić swoich przeciwników jako oszalałych inkwizytorów, którzy chcieliby dekomunizować do gołej ziemi, i wsadzać do więzień każdego, kto kiedykolwiek poszedł na partyjny „sobotnik”. W ten sposób stworzono wielką wspólnotę zagrożenia, wsadzono na jeden wózek ludzi, których „winą” było to, że normalnie żyli, z najgorszymi kanaliami i z mordercami ofiar z „listy Rokity”. Budowano tę wspólnotę wszelkimi środkami, nie wahając się sięgnąć po oczywiste draństwa tego rodzaju, jak opublikowanie w 1992 roku obszernego omówienia rzekomo przygotowywanego przez MSW Macierewicza i Olszewskiego projektu posuniętej do absurdu „ustawy dekomunizacyjnej”, projektu, o którym MSW dowiedziało się właśnie z „Gazety”. Albo po kłamstwo o rzekomych przygotowaniach rządu Olszewskiego do zamachu stanu.
Wielka Zmiana dokonała się w Polsce wbrew naturalnemu rytmowi przypływów i odpływów nadziei i woli zmian, który wymuszał cykliczne „odnowy” i „odwilże”. Nie zdążyło się ukształtować i okrzepnąć nowe, nieprzetrącone pokolenie, które chciałoby nowej Polski. Nowa Polska została ni z tego, ni z owego, podarowana Polakom w chwili, gdy większość z nich pogrążona była w apatii i skupiona na przetrwaniu, a przeważająca część inteligencji wcale nie życzyła sobie zmiany zbyt radykalnej, zrywania z przyzwyczajeniami, przewracania hierarchii, w której wypracowała sobie swoje miejsca i stworzyła różne nisze. Oczywiście, ta pogrążona w apatii większość nie miała przywódcy i gdyby zmiany zostały jej narzucone, to by się z nimi musiała pogodzić. Ale Familia Michnika zwróciła się do niej z ofertą idealnie dostosowaną do jej potrzeb i zdołała zmobilizować do poparcia politycznej oferty, którą można by streścić w słowach – „zmiany tak, ale bez przesady”. Granice tego, co byłoby przesadą, przesuwały się w kolejnych latach, ale zawsze wyznaczali je publicyści Michnika. W roku 1990 przesadą były postulaty likwidacji cenzury, odwoływania PZPR-owskich sekretarzy stanu i wojewodów, zapobiegania paleniu akt MSW i szukaniu winnych komunistycznych zbrodni; wszystko to określono zbiorczo „polowaniem na czarownice”. Do połowy lat dziewięćdziesiątych przesadą było przywracanie w życiu publicznym dawnego miejsca religii, a już zwłaszcza podpisywanie jakichś konkordatów. Do końca lat dziewięćdziesiątych absolutnie niedopuszczalną przesadą było krytykowanie wypowiedzi prominentnych działaczy żydowskich, jakoby „Polacy byli gorsi od Hitlera”, a Armia Krajowa stanowiła kolaboracyjną organizację powołaną do wyręczania Niemców w holokauście. Do chwili przyjścia Rywina do Michnika przesadą – „aferomanią” – było twierdzenie, że korupcja, która przecież zdarza się we wszystkich krajach, ma w Polsce szczególne rozmiary i specyficzny, systemowy charakter. Przesadą było stwierdzenie, że komuniści przy Okrągłym Stole mieli jakąś strategię i o coś, poza dobrem Polski, grali, i przesadą było mówienie o zbrodniach stanu wojennego, skoro czasy się zmieniły. Przesadą było wywlekanie komunistycznym karierowiczom ich przeszłości, skoro liczył się przede wszystkim pragmatyzm. Owszem, komunizm był zły, przyznawała michnikowszczyzna, ale przesadą byłoby wyciąganie z tego wniosku, że należy z nim radykalnie zrywać. Przecież działo się wtedy wiele dobrego, powstawały ciekawe filmy, pisano dobre książki… A czytelnik dodawał w myślach: budowałem wtedy swą pozycję na uczelni czy w biurze, po co ma mi ktoś teraz wyciągnąć, że dla awansu wygłaszałem prawomyślne brednie na masówce potępiającej syjonistów albo warchołów z Radomia i Ursusa, że kierownikiem wydziału zostałem po podesraniu poprzednika, że moja habilitacja to kompletny bełkot spisany z partyjnych podręczników, po co przypominać, jak sobie załatwiłem wyjazd czy talon na to albo tamto… Czasy były jakie były, i nie ma co się w tym grzebać, jakie to szczęście, że mamy takiego mądrego człowieka, jak Michnik. Człowieka, który publicznie, w telewizji, deklarował: „ja rąbałem komunę, ale teraz to ludzie opluci!”. Faktycznie, jeśli uświadomić sobie – a był to rok 1990 – jak straszne prześladowania cierpieli wtedy komuniści, zwłaszcza ci kradnący właśnie swoje pierwsze miliony, sadowiący się w spółkach, w służbach i administracji nowej (z nazwy) Polski, trudno się nie wzruszyć okazanym im spontanicznie przez Michnika współczuciem.
„Mówiliśmy – amnestia tak, amnezja nie”, powiada dumnie redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” w tekście podsumowującym dziesięciolecie jej istnienia. Może i mówiliśmy, ale robiliśmy coś dokładnie przeciwnego: „pragmatyzm” w wydaniu michnikowszczyzny był bowiem właśnie ofertą powszechnej amnezji, kuszącą już przez samą swą treść – ale kuszącą podwójnie, bo występował z nią człowiek postrzegany jako jeden z najbardziej zasłużonych, jeden z największych bohaterów. Ba, kuszącą potrójnie, bo uzasadnioną w sposób najwznioślejszy z możliwych – chrześcijańskim przebaczeniem, tolerancją, miłosierdziem… A półgębkiem dopowiadającą: „przecież wszyscy byli umoczeni”. Wielu ludzi było zdumionych, kiedy dowiedzieli się, jak bliskie stosunki towarzyskie łączą byłego bohatera podziemia z byłym znienawidzonym rzecznikiem prasowym Jaruzelskiego. Znam pewną dystyngowaną starszą panią, postać skądinąd bardzo typową, zakochaną w Michniku bez pamięci, wpadającą przez wiele lat w święte oburzenie, gdy jakiś oszołom śmiał insynuować mu jakoby miał brata – stalinowskiego zbrodniarza, albo komunistyczną młodość. Gdy przed komisją rywinowską Urban, spytany, kiedy ostatni raz rozmawiał z Adamem Michnikiem, odpowiedział „wczoraj”, gdy zaczęło się otwarcie mówić o wspólnym piciu przez obu panów wódki, ta biedna kobiecina wskutek doznanego szoku dosłownie się rozchorowała. Choć wiele lat wcześniej w telewizyjnym „Refleksie” Semki i Kurskiego pokazano ich obu, jak razem jadą na przyjęcie po wyjściu z programu Moniki Olejnik, choć mówiło się o tym, wyznawczyni Michnika po prostu nie przyjmowała tego do wiadomości, bo nie powiedzieli jej o tym ludzie „z Towarzystwa”. Dopiero po Rywinie przyjąć musiała.
Ale przecież, kto umiał patrzeć, musiał dostrzec, że publicystyczna i edytorska działalność Urbana i Michnika od samego początku doskonale się rymowały. Pierwszy po chamsku, rzucając mięsem i odwołując się do sposobu rozumowania prymitywa, drugi moralizując i grając na inteligenckich tęsknotach do estetycznych i moralnych autorytetów, przekazywali w gruncie rzeczy to samo: że „wszyscy byli umoczeni” i szukanie winnych zbrodni komunizmu to próba oczyszczania samego siebie („eksternalizacji winy”, by wspomnieć sławny wywiad Michnika). I jeszcze, że prawica to banda chorych umysłowo fanatyków, która chce stawiać szubienice i rozpalać stosy.
Pod hasłami moralnymi upowszechniała michnikowszczyzna wielką niemoralność – niszczyła po prostu podstawy poczucia sprawiedliwości, elementarne rozróżnienie dobra i zła, bez którego nie może istnieć żadna uczciwość, żaden społeczny ład.
Pisałem już o tym, wspominając o zbrodniach MSW i haniebnym zamilczeniu w III RP raportu Rokity, ale trzeba zwrócić uwagę, że wysuwając na plan pierwszy organizacyjną sprawność w zarządzaniu i przygotowanie fachowe, w istocie unieważniła michnikowszczyzna postulat moralności w życiu publicznym. Złodziej – nie złodziej, komuch – nie komuch, ważne, że fachowiec. „Nieważne skąd przychodzisz, byleś przychodził z pieniędzmi”, jak ujął to Jacek Fedorowicz, satyryk skądinąd bardzo michnikowszczyźnie życzliwy. „Fachowiec” -to kolejne słowo-klucz michnikowszczyzny. Nagle okazało się, że peerel był krajem pełnym fachowców, do tego stopnia, że pojąć nie sposób, dlaczego właściwie socjalizm się był skichał. Każdy, kto pełnił wysokie funkcje w peerelu, stawać się miał przez to cennym nabytkiem dla wolnej Polski. Pozbycie się go stanowiłoby nieocenioną stratę. Choćby był ostatnim cymbałem, który wszystko, cokolwiek mu partia powierzyła, doprowadził do ruiny.
Wejście do polskich firm obcego kapitału zweryfikowało ten mit bardzo szybko – menedżerów z peerelowskim rodowodem, którzy zdołali sprostać wymogom prawdziwej konkurencji, można policzyć na placach jednej ręki. Tym rojniej obsiedli oni administracje i cudaczny, postkomunistyczny twór gospodarczy, jakim były „jednoosobowe spółki skarbu państwa”, rujnując je i „transferując” kasę do własnych, zakładanych wyłącznie w tym celu spółek już prywatnych. Michnikowszczyzna czasem, gdy trafił się jakiś szczególnie jaskrawy przykład, potępiała, ale bez tego ognia, jaki umiała skrzesać w sobie w wojnach ideologicznych. Półgębkiem przyznawano, że „pierwszy milion trzeba ukraść”, że cóż, nikt poważny nigdy nie miał co do kapitalizmu złudzeń, taki to po prostu złodziejski i z zasady niesprawiedliwy ustrój. A że okazał się historyczną koniecznością, trzeba jego wady po prostu ścierpieć.
Sprawny demagog gra zawsze na wielu strunach ludzkiej duszy, wiedząc, że u jednego mocniej odezwą się te, u innego tamte tony. Michnikowszczyzna odwołała się do różnych emocji. Także do takich, które właściwe są każdej ludzkiej populacji. Większość ludzi nie lubi słuchać o niepomszczonych zbrodniach, o strasznych nieprawościach i niesprawiedliwości, bo to przykre, to zmusza do zajmowania stanowiska. Łatwo było usunąć ze zbiorowej pamięci ofiary komunizmu, bo nikt, poza osieroconymi rodzinami, po prostu nie chciał sobie zaprzątać głowy myśleniem o nich, tak jak przez dziesięciolecia na szczęśliwym Zachodzie nie chciano słuchać o ofiarach Gułagu, o głodzie na Ukrainie czy Katyniu. Większość inteligencji czuła się mniej lub bardziej umoczona i wolała, aby problemu umoczenia zbyt szczegółowo nie rozważać – jak na dworze Ludwików stało się swego czasu obowiązkiem dobrego tonu noszenie peruki i pudrowanie twarzy, bo w ten sposób liczni w tym towarzystwie syfilitycy mogli się ukryć w tłumie, tak w elitach III Rzeczpospolitej nosiło się „Gazetę Wyborczą” przysłaniającą każdy wstydliwy detal życiorysów. Większość każdej populacji nie lubi radykalnych zmian, bo zmiany naruszają cenne dla przeciętnego człowieka poczucie bezpieczeństwa – więc i z tej przyczyny michnikowszczyzna, występująca, jako strona hamująca zmiany, zawsze z hasłami umiarkowania, zdrowego rozsądku, odcinania się od przesady, miała u przeciętnego Polaka wielki plus. Zwłaszcza, że przeciwko przesadzie występowali ludzie eleganccy, salonowi, cenieni w Krakowie i na Zachodzie, a rzecznicy radykalizmu jawili się jako banda oszołomów, którym źle patrzy z oczu i brzydko pachnie z ust.