„Gazeta Wyborcza” pod kierownictwem Michnika wprowadziła do polskiej – przepraszam, teraz się będę mądrze wyrażał – debaty publicznej, czy może lepiej powiedzieć, zaraziła polską debatę publiczną czymś, co bym nazwał „dyskursem wykluczania”. Ogromną część jej publicystyki, jej komentarzy redakcyjnych, zajmuje niespotykany w normalnej prasie ton wykluczania z dyskusji, demaskowania. Oczywiście, Zachód też zna pojęcie „politycznej poprawności”, też ruguje z medialnego obiegu pewne osoby, i to nawet mniej więcej za to samo, co michnikowszczyzna – za „jaskiniowy antykomunizm”, prawicowość utożsamianą z obskurantyzmem i ksenofobią, nacjonalizm i tego rodzaju grzechy. Ale u nas odmawianie prawa do zabierania głosu wydaje się wręcz główną treścią polemik, bardziej zresztą pamfletów, paszkwili nawet niż polemik. Pióra michnikowszczyny nie zajmowały się ważeniem racji, szukaniem kontrargumentów – zajmowały się głównie demaskowaniem i, od ręki, wydawaniem na zdemaskowanych wyroków anatemy z klauzulą natychmiastowej wykonalności.
Nie zawsze te wyroki były wydawane jawnie. Pewne osoby po prostu znikały z salonu, choć, wydawałoby się, miały wszelkie prawa, aby uczestniczyć w jego życiu i sporach. Zniknął z niego Paweł Hertz. Zniknął Tomasz Burek. Przez wiele lat nie miał wstępu Jarosław Marek Rymkiewicz. Szczególnemu przetrzebieniu ulegli pisarze – bez Nowakowskiego, Odojewskiego, bez wyrzuconego za polemiki z Michnikiem Herlinga- Grudzińskiego, no i bez największego z nieobecnych, Zbigniewa Herberta. Istniało też coś takiego, co bym nazwał obecnością częściową. Kiedy po obaleniu rządu Olszewskiego michnikowszczyzna pobratała się z Wałęsą, nagle zaroiło się w salonie od ludzi deklarujących, że oni zawsze uważali, iż jaki Wałęsa jest, taki jest, ale ktokolwiek jest głową państwa, należy mu okazywać szacunek, i zawsze ich brzydziły prostackie żarty z Wałęsy. Przecierałem wtedy oczy, bo przecież jeszcze miesiąc wcześniej wydawało się, że „wszyscy ludzie rozumni” uważają, iż „przyśpieszacz z siekierą” to ćwok i prostak, a założenie koszulki z napisem „O take polskie walczyłem” albo „bendem prezydentem” to szczyt dobrego smaku i pasowanie na inteligenta. A tu nagle… Ale nie, sprawdziłem dokładnie, że żadna z osób nawołujących po czerwcu 1992 do szacunku dla Wałęsy przed czerwcem nie kpiła sobie z niego publicznie, choć wszystkie występowały w mediach. Tyle, że występowały na inne tematy. To, co z ich poglądów nie mieściło się w dopuszczalnym paśmie, co stanowiłoby dysonans w melodii dyrygowanej przez Michnika orkiestry – to mogli sobie uważać prywatnie.
W taki „częściowy” sposób, na przykład, obecny był w dyskursie publicznym III RP Jerzy Giedroyc – nawet już po wspomnianych wcześniej przeprosinach „syna marnotrawnego”. Istniało z niego, i właściwie nadal istnieje, tyle tylko, ile zostało po przefiltrowaniu przez „Gazetę Wyborczą”. A zniknęły w czasie owego nitrowania, na przykład, liczne komentarze Redaktora z przełomu dekad 80/90, w których nawoływał on, by zamiast o „liberalizacji”, myśleć o niepodległości Polski, i protestował przeciwko bezkarności komunistycznych kreatur.
Albo, zatrzymajmy się nad innym przykładem – Jan Nowak-Jeziorański. Bez wątpienia nie można go uznać za człowieka wykluczonego z salonu michnikowszczyzny. Ale kto z Państwa wie, że od początku lat dziewięćdziesiątych Nowak-Jeziorański bardzo zdecydowanie krytykował Michnika za wybielanie przez niego komunizmu rozmywanie prawdy o tym, czym ten zbrodniczy ustrój był w istocie? Oczywiście, Nowak-Jeziorański istniał w dyskursie publicznym, ale w innych sprawach.
Oto ciekawostka, którą znalazłem na internetowej stronie radiowej Trójki – rozmowa przeprowadzona z Nowakiem na jej antenie po opublikowaniu przez Michnika sławnego podwójnego wywiadu z nim i Czesławem Kiszczakiem. Rozmowę prowadzi Dorota Wysocka:
„DW: Czy zgodzi się Pan z opinią Adama Michnika, że generałowie Kiszczak i Jaruzelski, cytuję słowa Adama Michnika, już sto tysięcy razy odkupili swoje winy?
JNJ: Absolutnie się z tym nie zgadzam i uważam, że nikt nie ma prawa tak myśleć. Przedziwna promocja szefa aparatu terroru i represji, który niewątpliwie był aparatem zbrodniczym, zgorszyła mnie, mimo że imponował mi Michnik. Ten wywiad był dla mnie przykrym przeżyciem (…)
DW: Adam Michnik uważa, że wielkim szczęściem dla Polski było, że to właśnie ci generałowie wówczas rządzili krajem.
JNJ: Absolutnie się z tym nie zgadzam. Dziś już wiadomo, że Rosjanie nie chcieli inwazji, że było to zbyt kosztowne i chcieli to załatwić rękami polskimi. Mogłoby się im nie udać, gdyby gen. Jaruzelski poszedł w ślady swego poprzednika Gomułki i powiedział, żeby zostawili wszystko w jego rękach, metodę rozwiązywania problemu, wtedy Gomułka odważył się i powiedział, że ja z wami z pistoletem przyłożonym do skroni rozmawiał nie będę. Generał Jaruzelski nie miał takiej odwagi.
DW: Uważa Pan, że Adam Michnik nie miał prawa przebaczać generałowi?
JNJ: Na pewno nie tak radykalnie, posunięte do absurdu jest to zamazywanie systemu wartości w sposób demoralizujący społeczeństwo.
DW: A jeśli przebacza w swoim imieniu?
JNJ: Człowiek, który rozporządza takim medium jak»Gazeta Wyborcza«powinien być ostrożny w swoich wypowiedziach”.
Zdziwko, co? Gdyby Nowak-Jeziorański powiedział w radiu coś dobrego o Michniku, coś rymującego się z jego olśnieniami, to by „Wyborcza” następnego dnia zacytowała go na drugiej, albo nawet i pierwszej stronie. Tego, oczywiście, nie zacytował nikt, bo niby kto. Radio to medium ulotne, ktoś może usłyszał, większości wpadło jednym uchem, wypadło drugim.
Oczywiście, przy innych okazjach, gdzie nie miał powodu z Michnikiem polemizować, mógł Nowak-Jeziorański na jego łamach występować. Jak najbardziej.
Ale wyobraźcie sobie Państwo, że obok „Gazety Wyborczej” byłaby jeszcze jakaś inna, niebojąca się wchodzić z nią w ostry spór, taka jaką jest dziś znienawidzony przez pracowników „Agory” „Der Dziennik” czy, od pewnego czasu, „Wprost” albo „Rzeczpospolita”. Że w roku 1991, kiedy Michnik epatuje wszędzie swoim wzniesieniem się ponad podziały i wybaczeniem, rozgrzeszeniem komunistów, w takiej hipotetycznej gazecie pojawia się Nowak-Jeziorański, i cichutko, uprzejmie, bez wrzasku, powiada: tak nie wolno, Michnik demoralizuje społeczeństwo. Przecież ci ludzie, których broni, z którymi się brata i pije wódkę, dopuścili się takich, takich i takich zbrodni. Nie wolno spuszczać na oczywiste zbrodnie zasłony milczenia, nie wolno stawiać znaku równości między heroizmem a cynicznym karierowiczostwem, a tym bardziej nie wolno przewracać pojęć dobra i zła do góry nogami i wmawiać narodowi, że ni z tego, ni z owego, od pierwszego to komuniści są dobrzy, a antykomuniści źli, bo kiedy się to robi, niszczy się elementarny szacunek dla prawa, przyzwoitości i uczciwości.
Wyobraźmy sobie, że to mówi nie jakiś oszołom, którego można łatwo ośmieszyć, wykpić, ale Nowak-Jeziorański. A obok niego mówią to, co mówili, Kisiel, Herbert, Herling-Grudziński, wtórują im bohaterowie podziemia, którzy, nim ich wyślizgano przy Okrągłym Stole, też swoje odsiedzieli i nie muszą mieć pod tym względem żadnych wobec Michnika kompleksów. Mówią to, co przez całe lata dziewięćdziesiąte mówili, ale nie w jakimś małym pisemku, tylko w wielkiej gazecie, o porównywalnym z „Wyborczą” zasięgu. I jeszcze na dodatek wyobraźcie sobie Państwo, że potem to wszystko, co mówią, cytowane jest w przeglądach prasy przez najbardziej słuchane radia, że autorów tych słów zaprasza się do dyskusji w telewizji…
Wtedy prosty inteligent, zachłystujący się michnikowszczyzną, mógłby się stuknąć w czoło i pomyśleć: cholera, no też mi się tak wydawało, że to ten drugi odcinek jest krótszy…
Do tego, oczywiście, nie można było dopuścić. Wspomniałem, że w opozycji do michnikowszczyzny (cóż to za opozycja? Z patykami na czołg!) istniały pisma, niektórzy mówili bieda-pisma, nazywane prawicowymi. Ale myliłby się, kto by sądził, że w takim razie istniały jakieś media nazywane lewicowymi (no, może poza „Trybuną”). Do dziś jeszcze tak jest, że jeśli gdzieś się w mediach pojawiam ja, Michalski czy Semka, to obowiązkowo się nas przedstawia jako „publicystów prawicowych”. Ale żeby ktoś nazwał „publicystą lewicowym” Żakowskiego, Beylina czy Paradowską, to nie ma mowy. Po prostu dziennikarze dzielą się na prawicowych i normalnych.
Manipulowanie nazewnictwem też było jednym z ulubionych chwytów Towarzystwa. Adam Michnik sam ukuł określenie „lewica laicka” – kiedy pisał książkę „Kościół, lewica, dialog”, ważny dla opozycji peerelu traktat polityczny, w którym przerzucał mosty pomiędzy podobnymi sobie działaczami wyrosłymi z tradycji marksistowskiego rewizjonizmu a środowiskami katolickimi. Wtedy taka identyfikacja była mu potrzebna. Ale w 1989, gdy mosty nie tylko były od dawna przerzucone, ale już i sforsowane, kiedy na sławnym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego nazwano go w ten sposób, zezłościł się: „jeśli ja jestem lewicą laicką, to wy jesteście świnie!”. Ideą, której poświęcił dużo energii, było zorganizowanie rządów w Polsce nie na wzór zachodni na bazie partii politycznych, ale pod hegemonią szerokiego Ruchu Obywatelskiego, który nie byłby ani prawicowy, ani lewicowy (tylko, rzecz oczywista, sterowany przez „autorytety” z jego środowiska). Kiedy idea ta upadła i wspomniane środowisko zmuszone zostało, by powołać, w odpowiedzi na Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe i Porozumienie Centrum, własną partię, Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, w napisanej dla niego deklaracji również zamieścił Michnik to zastrzeżenie: nie jesteśmy ani lewicą ani prawicą, jesteśmy na przedzie.
Przyznanie na głos, że się prezentuje zespół określonych wartości, dajmy na to lewicowo-liberalnych, zmniejszyłoby siłę oddziaływania Towarzystwa. Michnik nie chciał sprawować „rządu dusz” nad prawicą, lewicą czy centrum, on go chciał sprawować nad wszystkimi. Nad wszystkimi, którzy poczuwali się do szeroko pojmowanej elity – a za jej pośrednictwem nad resztą społeczeństwa, bo to, że masy z natury swej przejmują poglądy płynące z elit, uważano w Towarzystwie za oczywiste.
To skądinąd była kolejna – po samym utworzeniu oczekiwanego przez wielką część inteligencji salonu – cecha michnikowszczyzny dobrze trafiająca w potrzeby grupy społecznej, do której się on zwracał.