Nie. Pojechał na imieniny byłego generała SB, aktualnie pełniącego wysoką funkcję w Komendzie Głównej, i bawił się tam całą noc w towarzystwie najwyższych oficjeli resortu, z samym Ministrem Spraw Wewnętrznych włącznie. I dopiero rano nie niepokojony przez nikogo (któż by śmiał?) udał się na lotnisko i odleciał do USA.
A to Polska właśnie. Mówimy oczywiście o Polsce Kwaśniewskiego i Millera, z Michnikiem jako duchowym patronem i czołowym autorytetem moralnym – bo rzecz miała miejsce w czasach przedrywinowych, gdy wszyscy trzej panowie żyli ze sobą w najlepszej zgodzie.
Potem co prawda zmieniła się władza, a na dodatek sprawa wyciekła do mediów i zaczęła bulwersować, więc prokuratura musiała się wziąć za załatwianie ekstradycji z USA tak gładko wypuszczonego z rąk podejrzanego. Tylko tak ją jakoś od lat załatwia, że a to zapomni coś dołączyć do ekstradycyjnego wniosku, a to się z nim spóźni, a to popełni w nim parę dziecinnych błędów formalnych, i papiery apiać wrócą do Polski. Ot, zabawa w ciuciubabkę – podobnie, jak wciąż przedłużane i nieposuwające się od lat ani na krok do przodu śledztwo w sprawie zamordowania Papały.
W latach osiemdziesiątych wyjechał z Polski człowiek skazany na długoletnie więzienie za zamordowanie staruszki. Jakimś cudem, jak gdyby nigdy nic, wyszedł z tego więzienia, dostał paszport na zmienione nazwisko i poleciał sobie do Szwajcarii. Tam został pracownikiem banku. Pracował sobie w tym banku, załatwiając różnym osobom z kraju różne interesy, o których byłoby ciekawie się czegoś dowiedzieć, ale, niestety, na razie nic nie wiemy. Aż nagle Interpol doszedł, że ów bankier to naprawdę człowiek oficjalnie w Polsce poszukiwany, zbiegły z więzienia morderca – więc go zapuszkował i odstawił do Polski, wywołując tu konsternację, bo nikt z naszych władz bynajmniej o to Interpolu nie prosił. Co się wtedy stało? W tempie superekspresowym, w ciągu zaledwie miesiąca, trafił do prezydenta Kwaśniewskiego wniosek o ułaskawienie, ten go natychmiast podpisał, i już po paru dniach bankier mógł spokojnie wracać do Szwajcarii.
A to Polska właśnie. III Rzeczpospolita. To nie prokuratura, to dziennikarze – ale nie ci z „Gazety Wyborczej”, której te tematy nigdy nie interesowały – odkryli w końcu, że „Baranina”, „Nikoś”, „Pershing”, „Wańka” i inni głośni bossowie mafii, w latach 70. i 80. współpracowali z esbecją i milicją. Że korzystali z ochrony oficerów tych służb, a w zamian załatwiali dla nich interesy. Inni dziennikarze przypomnieli o aferze „Żelazo”, gdzie na podobnej zasadzie posłużyli się przestępcami – tylko do dokonywania napadów, kradzieży i morderstw za granicą – funkcjonariusze peerelowskiego wywiadu. Przestawiano ją jako aberrację, nadużycie władzy przez grupę oficerów – ale czy musimy w to wierzyć? Czyż peerelowski wywiad nie miał licznej grupy „polonijnych biznesmenów”, którym pozwalano robić interesy po obu stronach granicy, chyba przecież nie bez wywdzięczania się za tę szczególną łaskę (z tej grupy wywodzi się też wspomniany Edward Mazur). I czyż wielu z owych „pionierów” polskiego biznesu, bądź członków ich rodzin, nie znajdowaliśmy potem na samych szczytach list najbogatszych obywateli RP?
Dziennikarze ujawniają dziś zeznania ludzi takich, jak Zdzisław Herszman, który w latach osiemdziesiątych, przyjeżdżając do Polski, wynajmował po kilka najlepszych apartamentów w „Bristolu” i przyjmował tam gromady ówczesnych młodych cwaniaczków z PZPR, późniejszych najwyższych rangą dygnitarzy III Rzeczpospolitej. Ów Herszman siedzi dziś w szwedzkim więzieniu i opowiada tamtejszym prokuratorom o tym, jakie i z kim robił interesy najpierw w peerelu, a potem w niepodległej Polsce, i jak podczas wizyt w naszym kraju chronili go funkcjonariusze BOR. Tylko patrzeć, jak dojdzie nas wiadomość, że Herszman, wzorem Barańskiego, też się powiesił w więziennej celi. Ta siatka, wracając do przerwanego wątku, była znacznie gęstsza – bo wciąż piszę tu tylko o SB i o milicji. Ta druga – jako się rzekło – uważana była za służbę w stosunku do SB podrzędną. Ale z kolei SB była służbą podrzędną wobec wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, który w III Rzeczpospolitej przybrał miano Wojskowych Służb Informacyjnych. Poza tą zmianą nazwy nie ruszyło go nic. W WSI nie było żadnych, nawet najbardziej symbolicznych weryfikacji i żadnych reform. Ile zniszczyły one ze swoich archiwów, nie wiadomo. Co zrobiły z funduszami operacyjnymi, jak wykorzystały agentury – nie wiadomo. Nie dlatego tu o nich nie piszę, że nie byłoby o czym. Prawdopodobnie dopiero tam kryją się odpowiedzi na wszystkie pytania, które należałoby zadać, aby poznać prawdziwą historię III Rzeczpospolitej. Prawdopodobnie tam rodziły się wcielone potem w życie pomysły przeprowadzenia w Polsce bezprecedensowego eksperymentu przejścia z jednego ustroju do drugiego w taki sposób, aby w nowym systemie zachowała władzę i stan posiadania ta sama warstwa, która miała ją w poprzednim. Sam fakt, że Jaruzelski postawił na czele służb cywilnych właśnie Kiszczaka, człowieka „razwiedki”, nie pozostawia wątpliwości, jaka była od czasów stanu wojennego prawdziwa hierarchia władzy w peerelu.
„W latach 90. setki oficerów byłej SB i milicji mających kontakty z przestępczym podziemiem po prostu stanęło na jego czele” – tak w roku 2006 piszący o tym dziennikarze streścili zeznania Herszmana i innych „skruszonych”, Wojciecha Papiny i Marka Mincberga. Ale przecież już w roku 1999 przygotowany w MSW raport o przestępczości zorganizowanej, oprócz generalnych statystyk (w kraju działać miało wówczas 475 grup przestępczych, liczących łącznie 4 tysiące uzbrojonych gangsterów) podawał informację, że 80 procent (!) przywódców podziemia przestępczego było w peerelu informatorami lub Tajnymi Współpracownikami służb specjalnych.
Uważam się za dość pilnego czytelnika gazet, zresztą, z racji zawodu jestem do tego wręcz zmuszony. Ale nie przypominam sobie, aby w chwili powstania tego raportu MSW ktoś o nim informował; michnikowszczyzna była wtedy przecież u szczytu swych wpływów i do dobrego tonu należało raczej wyśmiewać „aferomanię”, niż jej ulegać. Mniej więcej w czasie, gdy tak istotne opracowanie na temat polskiej mafii powstało, „Gazeta Wyborcza” zajęta była orkiestrowaniem kampanii świętego oburzenia, że Polska Agencja Informacyjna wydała, a ambasady RP rozprowadzają na świecie opracowanie dr. Jana Żaryna na temat historii Polski – skandaliczne, bo zawierające garść faktów spośród podanych na początku tego rozdziału, a tym samym sprzeczne z uładzoną historią „historycznego kompromisu” ustaloną przez Michnika.
* * *
Wiem, oczywiście, że ani wystąpienie Staszczaka, ani raport Chomętowskiego, ani inne dokumenty prezentujące prawdziwy stan „bijącego serca partii” nie były w 1990 roku znane Mazowieckiemu, Wałęsie, kierownictwu OKP ani posłowi redaktorowi Michnikowi. Choć gdyby się o to trochę bardziej postarali, na pewno mogliby uzyskać do nich dostęp. Ale nawet i bez tego – stopień rozkładu i dekadencji, jakie według opublikowanych już przez historyków dokumentów ogarnęły w końcówce lat osiemdziesiątych nie tylko PZPR, ale także jej zbrojne ramię, był tak wielki, że po prostu nie sposób uwierzyć, aby przywódcy opozycji zupełnie nic o tym nie wiedzieli. I żeby naprawdę, szczerze przekonani byli, że jeden fałszywy ruch, jedno zbyt radykalne posunięcie może sprawić, że partyjny „beton” rzuci się bronić marksistowskoleninowskiej ortodoksji.
Partyjne kadry miały już w tym czasie ową ortodoksję gdzieś, a wojsko, bezpieka i milicja, gdyby wydano im rozkaz chwycenia za broń w obronie socjalizmu, albo by się rozbiegły na wszystkie strony, jak w Czechach i na Węgrzech, albo zwróciły tę broń przeciwko towarzyszom ze ścisłego kierownictwa, jak w Rumunii. Rzeczywistą obawę budziła w Michniku i jego przyjaciołach wcale nie perspektywa buntu komunistycznego „betonu” w obronie walącego się ustroju, ale inny zupełnie scenariusz.
Oddajmy znowu głos naszemu bohaterowi. Oto artykuł „Pułapka nacjonalizmu” z lutego 1990. Otwiera go wywód, że w państwie totalitarnym podział polityczny na lewicę i prawicę stracił znaczenie, bo każdy z tych obozów miał swoich nieprzejednanych i tych, którzy z różnych względów szli na jakąś współpracę z reżimem. To oczywiście obserwacja niewątpliwie słuszna – wystarczy jako dowód choćby wspomniany wyżej plan operacyjny SB, który z jednej strony ustawiał jako potencjalnych partnerów ludzi ze środowisk bliskich Kościołowi i z „lewicy laickiej”, a z drugiej Moczulskiego i Ikonowicza. Ale Michnik zakłada, że taka sytuacja musi przetrwać także po upadku totalitaryzmu, przekształcając się w spór pomiędzy rzecznikami kompromisu i fundamentalistami, co trąci fałszem – we wszystkich państwach postkomunistycznych, tak samo jak w zdenazyfikowanych Niemczech Zachodnich, prędzej czy później wykształciła się w miarę normalna demokratyczna scena polityczna. A wszystkie te rozważania służą Michnikowi do wysnucia następującego wniosku: „Taka jest prawidłowość: konający totalitaryzm pozostawia w spadku agresywny nacjonalizm i plemienną nienawiść. Zwycięstwo tych tendencji przeobrazić może Europę Centralną i Wschodnią w piekło narodowych waśni i krwawych konfliktów. Wtedy ideę demokratycznego pluralizmu wyprze nacjonalizm i atmosfera konfliktu narodowego, egoizmów i nietolerancji. Spójrzmy na Jugosławię: konflikty na tym tle to zapowiedź tego, co może się wydarzyć w każdym z naszych krajów. Nad Europą Centralną unosi się cień finału irańskiej rewolucji, od dyktatury do dyktatury.
Zagrożeń trzeba być świadomym: finałem procesu antytotalitarnego może być pułapka wojskowo-nacjonalistycznych dyktatur”.
Pytanie, dlaczego mamy spoglądać akurat na Jugosławię – jak się już rzekło, państwo szczególne, bo stworzone w sposób sztuczny jako zlepek kilku skłóconych narodów, a potem na pięćdziesiąt lat poddany socjalizmowi, który w doskonały sposób potęguje wszystkie napięcia etniczne, bo w systemie „wyrównywania szans” drogą redystrybucji każda narodowość uważa, że to jej właśnie zabiera się pieniądze i dobra materialne po to, żeby obdarowywać „tamtych”. Każdy Serb do dziś powie, że w Jugosławii to oni utrzymywali wszystkie pozostałe nacje, i tak samo każdy Chorwat, Słoweniec czy Bośniak potwierdzi, że to od nich wywożono wszystko do Serbii. Każdy Ruski oznajmi wam, że bieda w ZSSR wynikała z faktu, że musieli utrzymywać bratnie kraje socjalistyczne, a zwłaszcza Polskę; a przecież u nas wszyscy wiedzą, że dlatego nie było mięsa, bo je wywożono do Ruskich. Nawet w cywilizowanej Belgii „państwo opiekuńcze” zdołało na tej zasadzie skutecznie skłócić Flamandów z Walonami, a we Włoszech Północ z Południem.