Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Wróciło jabłko do jabłoni”, podsumował działalność Michnika po Okrągłym Stole jeden z wybitnych polskich dziennikarzy. Nie piszę, który, bo sam autor tych słów później się z nich wycofał, twierdząc, że były wypowiedziane pod wpływem emocji chwili i niesprawiedliwe; myślę, że się wycofał właśnie z uwagi na ludzi, których poglądy nakreśliłem powyżej, nie chcąc być z nimi utożsamiany.

Z postkomunistami łączy Michnika nie tylko młodość, zauważą inni, ale także wspólny lęk przed „polskim ciemnogrodem”, przed polskim nacjonalizmem czy ksenofobią, którym tyle miejsca poświęca w swojej publicystyce. To na pewno ważny trop do zrozumienia Michnika i michnikowszczyzny; na tyle ważny, że trzeba się nim będzie zająć osobno.

Sami Państwo będziecie musieli sobie odpowiedzieć, co takiego się stało, że człowiek postrzegany jako bodaj największy i najbardziej ideowy przeciwnik komunizmu, stał się w wolnej Polsce czołowym sojusznikiem czerwonej mafii, ochronił ją przed rozliczeniami i otworzył drogę powrotu do władzy. Mam, oczywiście, nadzieję, że moja książka Państwu w tym pomoże. Ale nie mam zwyczaju wymagać od czytelników, by się ze mną w całej rozciągłości zgadzali. W zupełności mi wystarcza, jeśli to, co piszę, skłoni ich, by się nad jakąś sprawą zastanowić.

Na razie chciałbym Państwa uwagę zwrócić na problem, którego – mam takie wrażenie – nie zauważył dotąd, w każdym razie nie sformułował w ten sposób, nikt.

Świadomość, że demokracji w Polsce nie da się zbudować bez jakiegoś udziału ludzi dawnego reżimu, że „Solidarność” z dnia na dzień, ani nawet z roku na rok, nie obsadzi aparatu przymusu i sprawiedliwości, resortów gospodarczych, służb specjalnych „swoimi” ludźmi, bo po prostu tych „swoich” nie ma, i wiele czasu minie, zanim ich do tego zadania przygotuje – nie była wcale wyłączną własnością Michnika i jego salonu. To tylko propagandowy stereotyp, ukuty przez michnikowszczyznę. My jesteśmy realistami, bo wiemy, że wolna Polska jest skazana jeszcze przez długi czas na komunistyczne kadry, i trzeba działać tak, aby te kadry były wobec niej lojalne. A tamci chcieliby dekomunizować do gołej ziemi, prześladować wszystkich, którzy byli w PZPR, usuwać ze stanowisk fachowców, tylko dlatego, że byli na tych stanowiskach za peerelu, i zastępować ich ludźmi bez kompetencji; no jakież to by miało tragiczne następstwa dla kraju, przecież to obłęd!

No, prawda – gdyby ktoś tak rzeczywiście zamierzał, to byłby obłęd.

Ale wbrew temu stereotypowi, przeciwna strona „wojny na górze” wcale nie widziała spraw inaczej. Ani Wałęsa, ani Kaczyński. Ten pierwszy zresztą jako prezydent szybko udowodnił swoimi personalnymi decyzjami, że w najmniejszym stopniu nie brzydził się najgorszą nawet czerwoną kanalią, jeśli tylko sądził, że ta kanalia będzie mu służyć równie wiernie, jak wiernie służyła Jaruzelskiemu, Kiszczakowi i innym.

Wałęsa jako prezydent chętnie opierał się na ludziach starego reżimu. Nie przeszkadzało mu, że Jerzy Milewski był wieloletnim agentem bezpieki, nie przeszkadzała mu szemrana przeszłość Wachowskiego i jego powiązania. Ludzie, na których stawiał w walce o kontrolę nad resortami siłowymi, Wilecki, Czempiński, Jasik czy Fąfara, nie wywodzili się bynajmniej z Armii Krajowej. A w telewizji… Może warto przypomnieć, jako dość charakterystyczny przykład, wszechwładnego szefa telewizyjnej „jedynki” z czasów Kwiatkowskiego, Sławomira Zielińskiego. Komisarz polityczny Kwaśniewskiego, tylko jego opiece zawdzięczający wyciszenie skandali obyczajowych, z którymi się nawet specjalnie nie krył, w roku 1989 szef kampanii wyborczej Urbana – a zarazem człowiek, za sprawą którego za rządów SLD Papież dosłownie nie schodził z małego ekranu. Nominację na szefa pionu informacyjnego TVP zawdzięczał właśnie Wałęsie, kiedy ten obraził się, że poprzedni szef nie przysłał mu kamer tam, gdzie prezydent akurat chciał je w danej chwili mieć. Wałek wyczuwał bezbłędnie ten typ ludzi i stokroć bardziej wolał ich od opozycjonistów, bo ci drudzy z reguły mieli charaktery.

Oczywiście, postkomuniści, na których Wałęsa się oparł, szybko się na niego wypięli. Ale to dlatego, że Wałęsa okazał się za cienki. Został prezydentem za późno, gdy czerwona mafia przy życzliwości michnikowszczyzny złapała już grunt. Gdyby historia potoczyła się inaczej, na takich Zielińskich, pobożniejszych od samego Ojca Dyrektora i deklamujących patriotyczne czytanki, zajechałby Wałęsa o wiele dalej niż na Kaczyńskich czy Macierewiczach, których zresztą odrzucił w pierwszej chwili, kiedy tylko mógł, z pogardliwym mianem „popaprańców”.

Powiecie Państwo, że Wałęsa to przypadek szczególny. Dla niego wojna z Familią w 1990 miała charakter czysto personalny, a zwolenników „przyśpieszenia”, owych „frustratów bez kwalifikacji”, jak ich nazwał Michnik, wykorzystał instrumentalnie, wystrychnął na dudka i wydudkał na strychu. To oczywiście prawda.

Weźmy więc Kaczyńskiego, który, w przeciwieństwie do Wałka, dowiódł późniejszą działalnością, że w to, co wtedy mówił, naprawdę wierzył. Nie znam ani jednego jego wystąpienia, w którym przejawiałby chęć do dekomunizowania sołtysów, do rugowania z życia publicznego nie to już, żeby wszystkich członków PZPR, ale nawet jej średniego aparatu. To były zwykłe insynuacje, które pozostały nam w pamięci wyłącznie wskutek tej asymetrii, iż michnikowszczyzna miała na swe usługi wszystkie media, a jej przeciwnicy zostali na długi czas pozbawieni głosu. Kaczyński mówił wtedy o konieczności rozbicia solidarności między komunistami, wytworzonych w peerelu powiązań – o sprawieniu, żeby umoczeni w nieczyste interesy donosili na siebie nawzajem, żeby się, po prostu, bali i próbowali Kitować – każdy na własną rękę, pogrążając pozostałych (proszę zerknąć choćby do jego wywiadu w „My” Torańskiej). W jego wypowiedzi rysowało się coś na kształt denazyfikacji w zachodnich Niemczech w latach czterdziestych, ograniczonej do grupy nazistów najbardziej winnych i najbardziej prominentnych. Można to nazwać ścięciem głowy; bez niej pozostałości nazistowskiego aparatu nie były już dla odbudowywanej demokracji groźne – choć oczywiście do rzeczywistego oczyszczenia wiele brakowało i te braki miały zostać nadrobione dopiero dwadzieścia lat później.

Istotą sporu o „przyśpieszenie” nie był dylemat, czy kadry pozostałe po peerelu wykluczyć ze społeczeństwa, czy włączać do budowania wolnej Polski – tylko jak je w ten proces włączyć. Przypomnijmy sobie, o czym mówiliśmy na początku tego rozdziału. Partia i bezpieka trzeszczały, kadry niższego szczebla wyglądały tylko sygnału, by rzucać swych dotychczasowych szefów, i przechodzić do obozu zwycięzcy. Gdyby nowa władza odsunęła od władzy generałów – „generałów”, napiszmy, idzie mi tu o przenośnię – musiałaby, oczywiście, mianować nowych spośród pułkowników albo i majorów, którzy te stopnie też zdobyli w poprzednim ustroju. Ale lojalność tych nowych generałów wobec wolnej Polski byłaby bez porównania większa, a bez porównania mniejsza byłaby groźba przeniesienia przez nich z peerelu czy wytworzenia mafijnych powiązań, które z tak fatalnym skutkiem odbiły się na piętnastoleciu III RP.

To ważne: spór o stosunek nowej władzy do komunistów nie był sporem etycznym, moralnym – wybaczać czy nie wybaczać. Był sporem politycznym – którym wybaczać, a z których zrobić kozłów ofiarnych.

Zaraz, zaraz – widzę, jak się obruszyli niektórzy z Państwa. – A gdzie tu moralność? Gdzie etyka? Czyż taki Zieliński sprawujący rządy w TVP jako lizus Wałęsy i odstawiający Polaka-katolika byłby mniej ohydny, niż ten sam Zieliński podlizujący się Kwaśniewskiemu i udający socjaldemokratę?

Sam fakt, że zadajecie mi Państwo takie pytanie, jest dowodem, jak silny wpływ na Wasze myślenie wywarła michnikowszczyzna. Powtórzmy to, jeśli trzeba, wykrzyczmy: problem wyjścia z totalitaryzmu nie był problemem etycznym, tylko praktycznym. Jak wyzwolić się ze struktur reżimu i zastąpić je strukturami wolnego państwa. Wzorzec denazyfikacji Niemiec Zachodnich w drugiej połowie lat czterdziestych nie był wzorcem złym – skazano większość winnych najcięższych zbrodni, reszcie się upiekło, bo demokratyczne państwo było za słabe, aby rozliczyć wszystkie winy, ale zdecydowanie uniemożliwiono wszelkie próby powrotu hitlerowców do władzy oraz tworzenia przez nich partii czy organizacji, które by realizowały ich grupowe interesy i w imię tych interesów próbowały wpływać na życie publiczne.

Michnik, niwecząc to rozwiązanie, wskazywał wzory Hiszpanii czy Chile i ich łagodne wyjście z dyktatur Franco i Pinocheta. Był to wzorzec nieprzystający do polskich realiów. Dyktatury obu generałów łączył z komunizmem tylko brak demokracji. Franco i Pinochet nie byli, jak Jaruzelski, narzędziami w rękach obcych okupantów, a ich władza nie miała ambicji całkowitego i trwałego przebudowania struktury społecznej. Ludzie, na których się opierali, byli oczywiście połączeni wspólnotą interesów, ale ponieważ Hiszpania i Chile były cały czas krajami wolnorynkowymi, nie wytworzyli niczego na kształt komunistycznej czerwonej mafii, która zawłaszczyła całe państwo wraz z gospodarką i starała się utrzymać stan posiadania po transformacji. Można też dodać, że żadne z tych państw nie leży w miejscu, gdzie geopolityka jest tak istotna, jak w środku Europy.

Oczywiście, który z wzorców – denazyfikacji, czy pożegnania z Franco i Pinochetem – był dla Polski roku 1989 lepszy, można by dyskutować. „Zasługą” michnikowszczyzny jest właśnie to, że tej dyskusji nie było. Że zastąpiono ją moralizowaniem, kawiarnianymi kazaniami o sprawiedliwości jako takiej, zupełnie oderwanymi od tego, co się rzeczywiście w tym przełomowym momencie działo.

Ale zamierzam być okrutny. Skoro Michnik gładko przemknął się nad rzeczywistością, nad potrzebami odzyskiwanej niepodległości, stwierdzając, że go to nie dotyczy, bo on reprezentuje tu nie przyziemną politykę, ale moralność i etykę – to wypadnie go właśnie o moralność i etykę zapytać. Za chwilę.

W sporze, jak postępować z ludźmi obalonego reżimu, Michnik i jego akolici uznali, że należy stawiać na to kierownictwo partii i służb, z którym się pertraktowało. Głównym sensem ich działań było udzielenie „generałom” pomocy w utrzymaniu kontroli nad ich własnym obozem, nad owymi chwiejącymi się w wierności pułkownikami i majorami. Argument, jakim szermowali, miał charakter etyczny właśnie: trzeba dotrzymywać słowa. Nie rozstrzeliwuje się ludzi, z którymi się usiadło do rozmów, wyjaśniał Kuroń (jakby ktoś mówił o rozstrzeliwaniu). A Mazowiecki, pytany przez Giedroycia (według relacji tego ostatniego), czy rzeczywiście podpisał komunistom gwarancje bezkarności i zachowania wpływów, odpowiedział mu: nie trzeba podpisu, żeby dotrzymywać słowa.

23
{"b":"90191","o":1}