Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nasze wyobrażenie o polskiej historii zmontowane jest z samych bohaterskich momentów; Kościuszko istnieje w nim tylko do Maciejowic, a Poniatowski dopiero od Raszyna. Wszystko to podretuszowane, podfałszowane, żeby stworzyć wrażenie, że od zarania dziejów każdy Polak był bohaterem, wiecznie szczytującym w heroizmie, i wszyscy nic, tylko z pogardą śmierci rzucali się na przeważające siły wroga albo wysadzali wraz z nim w powietrze (jak nieszczęsny Ordon, który się wcale nie wysadził). Trudno nam przyjąć do wiadomości, że przeciętny Polak jest – przeciętny właśnie.

Propaganda, jaką bombardowano Polaków od września 1980 do grudnia 1981 dała taki skutek, jaki dała, bo innego dać nie mogła, i mając absolutny monopol w środkach masowego przekazu („musowego przykazu”, jak mawia Jan Pietrzak) można by mniej więcej tak samo urobić każde społeczeństwo. Mass media to potęga, przed którą obronić mogą tylko inne mass media. Gdyby jakiekolwiek społeczeństwo umiało się na wpływ medialnych przekazów uodpornić, na świecie nie wydawano by tylu miliardów na reklamę. Ekipa Jaruzela zdobyła w roku 1981 bezcenne doświadczenie – przekonała się, że jest w stanie posterować ludźmi tak, jak jej to wygodne, i że opozycja na co dzień nie ma wcale takiego poparcia, jak w chwilach zrywu, wolnościowego karnawału w typie Sierpnia, który może być intensywny, ale z natury rzeczy trwa krótko, a po nim następuje długa faza apatii, kiedy można z Polakami zrobić jeśli nie wszystko, to w każdym razie bardzo wiele.

To niejedyny powód, dla którego początek ustrojowej transformacji przesuwam aż do roku 1981. Przez cały ten rok trwał proces bardzo brzemienny w skutki – stopniowej zmiany warty w rządzącej partii.

W czasach gierkowskich prawie nie było już w partii przedstawicieli pierwszego pokolenia polskich komunistów, tych z KPP i komunistycznej partyzantki. Dominowali komuniści powojenni o bardzo w większości podobnych życiorysach – przeważnie wyszło toto z jakichś zapadłych wsi, z folwarcznych czworaków i bardzo biednych rodzin, a niekiedy wręcz z marginesu społecznego, i wszystko zawdzięczało Nowej Wierze. Partia dała im możliwość wyjścia na ludzi, a oni odwdzięczali się ślepą wiernością idei, która miała uszczęśliwić ludzkość. Niektórzy byli na tyle głupi, że ta wiara została im na zawsze, niektórzy poniewczasie coś zaczęli rozumieć, ale w pewnym wieku trudno o taką odwagę, żeby zerwać z całym swoim życiorysem.

Byli też, oczywiście, w PZPR aparatczycy obdarzeni nadprzeciętną inteligencją i zupełnie cyniczni, jak osławiony partyjny macher od kultury, Janusz Wilhelmi (pewnie wysoko by zaszedł, gdyby przypadkiem nie spadł samolot, którym leciał). Proszę nie sądzić, żebym przykładał nadmierną wagę do fizjonomiki, ale kto zada sobie trud, żeby przejrzeć gierkowskie gazety, a w nich galerie fotek nowych-starych członków politbiura, KC czy rządu, zamieszczane po każdej roszadzie, sam zobaczy, że przytłaczającą większość stanowią na nich gęby roztytych od nadmiaru dobrobytu wieśniaków – grube, mięsiste rysy, potrójny podbródek, małe oczka, kartoflowaty nos i rozwichrzona pożyczka a la Chruszczow. Zdjęcia tych samych gremiów z końca lat osiemdziesiątych wyglądają już zupełnie inaczej. Tam twarze wsiowych przygłupów, tu – regularnych gangsterów.

Jednym ze skutków wielkiej obawy co do szans stanu wojennego, jaką żywił Jaruzelski, był pomysł, żeby oprócz opozycjonistów, dla równowagi, „internować” – czyli aresztować bez sądu i wyroku na czas nieokreślony – także partyjniaków z ekipy Gierka z nim samym na czele. Byli to już wtedy ludzie kompletnie wyautowani, nawet człowiek tak bezczelny w swych łgarstwach jak Urban nie próbował nigdy twierdzić, że Babiuch z Jaroszewiczem mogli stworzyć jakąś niebezpieczną dla WRONy konspirację. Internowanie ich, podobnie jak odebranie emerytur, było wyłącznie zagraniem pod publiczkę, rzuceniem ich na pożarcie (ciekawe, że różna partyjna skleroza, która teraz wystawia Gierkowi pomniki, jakoś uporczywie o tej zasłudze Jaruzela nie chce pamiętać). Chodziło o zbudowanie propagandowej symetrii: gierkowscy partyjniacy, wskutek swych błędów i wypaczeń, zrujnowali państwo nie mniej niż „Solidarność”, a teraz przychodzi wojsko, ludowe, żeby ocalić Naród. W planach było wytoczenie Gierkowi i jego pomagierom pokazowego procesu, na zlecenie Jaruzelskiego sporządzono nawet raport o ich rozmaitych nadużyciach – z dzisiejszej perspektywy rozczulająco wręcz śmiesznych, ale w ogólnej bidzie peerelu załatwienie sobie na lewo parudziesięciu metrów boazerii albo miedzianej blachy na dach stanowiło przekręt porównywalny z najgłośniejszymi prywatyzacjami III RP. Do procesu w końcu nie doszło, bo czerwony zorientował się, że, po pierwsze, społeczeństwo ma to gdzieś, a po drugie, wyciąganie afer towarzyszy, nic to, że z poprzedniej ekipy, ale jednak przecież towarzyszy, skompromitowałoby dodatkowo i tak już skompromitowaną PZPR. Skompromitowaną – bo jednak w okresie karnawału „Solidarności” wykipiała wiedza o cwaniactwie i draństwie partyjnych kacyków, zdemaskowane zostały kłamstwa, znegliżowany moralny poziom ludzi plotących o społecznej sprawiedliwości. To, co wcześniej wiedzieli nieliczni sympatycy opozycji, dotarło do nawet najciężej myślącego robola.

Jaruzelski zapuszkował, pousuwał z partii albo posłał w odstawkę resztkę komunistów, którzy jeszcze wierzyli w komunizm – sam został bodaj ostatnim. Cezurą wydaje się rok 1985, kiedy to ze ścisłego kierownictwa wylecieli uznawany za lidera partyjnego betonu Stefan Olszowski (jak przystało na ideowego marksistę, po latach odnalazł się na emigracji w USA) oraz stary ubek i komunistyczny zbrodniarz generał MSW Mirosław Milewski, który, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, karierę zaczynał w szeregach NKWD, rozstrzeliwując akowców i przypadkowych mieszkańców podbijanych przez krasną armię terenów.

Jednocześnie stan wojenny sprowokował do rzucenia legitymacji większość naiwnych, rozmaitych partyjnych „liberałów”, których w maszynerię aparatu wkręciło złudzenie, że wchodząc w struktury i oddając rytualny pokłon bożkowi marksizmuleninizmu będą w stanie „coś zrobić” dla ludzi, kraju, narodowej gospodarki, kultury et cetera. Czołgi na ulicach przekonały ich, że niczego się zrobić nie da, że system jest niereformowalny.

Jedyną liczącą się motywacją do zajmowania stanowisk „partyjno-państwowych”, jak się to wtedy nazywało, pozostał oportunizm. Władza dla władzy, kariera dla kariery. Będąc w nomenklaturze, można sobie było postawić lepszy dom, kupić porządną gablotę, jeździć na Zachód oraz mieć kobiety noszące koronkową bieliznę i używające zagranicznych perfum. Z czasem doszedł do tego czynnik dodatkowy: można było założyć jakiś mniej lub bardziej lewy interes i zacząć robić prawdziwy szmal. Nie jakieś zabawne grosze, jakie udało się udowodnić Szczepańskiemu czy Tyrańskiemu, wyznaczonym do roli kozłów ofiarnych rozliczeń z Gierkiem i jego czasami, ale prawdziwy szmal. W dolarach.

Bliski współpracownik Kiszczaka, pułkownik Wojciech Garstka, w przypływie szczerości wyzna po latach, że dla partyjnych liderów jego epoki „legitymacja partyjna nie była wyborem światopoglądowym, ale sytuacyjnym”.

Ale zaraz, po kolei. Wspomnieć trzeba, że, jak to często w historii bywa, triumf, jakim niewątpliwie był stan wojenny, okazał się zarazem początkiem końca. Owszem, udało się niesforne społeczeństwo wziąć pod but, spacyfikować i wybić z polskich głów marzenia o wolności. Ale co dalej?

Jeśli, jak wmawiała propaganda, trudności gospodarcze były skutkiem „anarchii”, wywołanej strajkami „Solidarności”, to po jej zdławieniu sytuacja powinna się szybko poprawić. Tylko że jakoś poprawić się nie chciała, i propagandowe zaklęcia o „wychodzeniu na prostą” nic nie pomagały. Nie pomagało posadzanie w fabrykach komisarzy wojskowych, puszczanie w teren wojskowych grup operacyjnych i inspekcji robotniczo-chłopskich, które miały tropić nadużycia i marnotrawstwo. Oczywiście, tego rodzaju środki – jedyne, na jakie mogła się zdobyć trepowska mózgownica Jaruzela – nie mogły pomóc, bo problemem centralnie planowanej gospodarki nie była żadna tam spekulacja, zła organizacja pracy czy „gospodarczy woluntaryzm” (nie bardzo nawet już pamiętam, co ten bełkot miał znaczyć), tylko samo centralne planowanie. Pamiętajmy też, że w pierwszych latach swych rządów Gierek wypuścił z butelki dżinna, którego socjalizm nie był już w stanie z powrotem do niej zagnać – narozdawał tyle podwyżek płac, emerytur i świadczeń, że dochody społeczeństwa w krótkim czasie wzrosły prawie o połowę. Jak sam potem wyznawał Januszowi Rolickiemu w wywiadzie-rzece, oczekiwał, że w odpowiedzi wysoko rozwinięte społeczeństwo socjalistyczne odwdzięczy się proporcjonalnym wzrostem wydajności pracy. Ale wydajność wzrosnąć jakoś nie chciała (i nic dziwnego – gdyby Gierek miał blade pojęcie o ekonomii, wiedziałby, że wydajność pracy nie zależy od uczuciowego zaangażowania robotnika, tylko od organizacji i energo- oraz surowcochłonności stosowanych technologii). W związku z tym nie chciała też nijak wzrosnąć podaż towarów. Społeczeństwo, żeby za otrzymane pieniądze cokolwiek kupić, musiało więc stać w coraz dłuższych kolejkach, i w efekcie zamiast być wdzięczne za podwyżki płacy, robiło się coraz bardziej wkurzone, a kiedy z tego wkurzenia zaczynało się buntować, władza dla uspokojenia sytuacji dawała mu kolejne podwyżki. Po stanie wojennym tym bardziej starano się jak najwięcej rzucić na rynek do konsumpcji. Tylko nie było co, nie było jak. System trzeszczał coraz głośniej, „nawis inflacyjny” rósł niepowstrzymanie, sojusznicy nie ukrywali, że nie pomogą, bo mają własne problemy, i jeszcze na dodatek ten przeklęty Reagan cisnął sankcjami. Dla wtajemniczonych stawało się coraz bardziej oczywiste, że katastrofa jest nieuchronna.

Wiem, że to sprawy ogólnie wiadome, przepraszam, jeśli uznają Państwo, że rozwodzę się nad nimi niepotrzebnie. Chodzi mi o to, byście się spróbowali wczuć u takiego partyjnego aparatczyka lat osiemdziesiątych. Takiego typowego, nie jakiegoś emeryta od Moczara, plotącego o podnoszącym głowę wrogu klasowym i imperialistycznej agresji. On już dobrze wie, że cały ten socjalizm, sprawiedliwość społeczna i tak dalej to zwykła lipa -że jest tylko sowiecka armia za Bugiem, Odrą i pod Legnicą, czyli „kontekst geopolityczny”, albo, jak to wtedy partyjniacy najchętniej ujmowali, „pewne zasadnicze uwarunkowania”. Taki aparatczyk nie zna szczegółów, ale generalnie wie, w jakim kierunku idą sprawy. Wie, że jest, użyjmy tego śmiesznego, archaicznego słowa, sprzedawczykiem. No to… No?

17
{"b":"90191","o":1}