Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Alternatywą, jak to otwarcie pisze Michnik, może być osunięcie się kraju w bagno ciemnoty, spirala rozliczeń, antysemickie ekscesy ulicznego motłochu, kołtuneria i nacjonalistyczna dyktatura.

A postkomuniści? W rok po kontraktowych wyborach wydają się tak przegrani i skompromitowani, że nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewa się, by jeszcze kiedykolwiek mieli wrócić do politycznej pierwszej ligi. No, może za paręnaście lat, jako jakaś zupełnie nowa, odmłodzona i wolna od peerelowskiego bagażu socjaldemokracja. Do tego czasu mogą liczyć na ograniczony elektorat, wywodzący się głównie z warstw w peerelu uprzywilejowanych.

Ale to wcale niemało. Zwłaszcza w połączeniu z wpływami, jakie ludzie postkomuny mieli i wciąż zachowują w aparacie państwa. Nie trzeba żmudnej kalkulacji, by uznać, że komuniści w nowym politycznym rozdaniu stają się wartościowym sojusznikiem.

Na pewno w każdym razie stają się Familii znacznie bliżsi, niż jacyś podnoszący głowę posolidarnościowi narodowi katolicy.

Była w tych rachubach jedna ogromna dziura, która je wkrótce miała zniweczyć. Jedno zasadnicze przeoczenie. Przeoczenie, nawiasem mówiąc, arcyinteligenckie. Bo polski inteligent, człowiek wyżywający się w gadaniu lub pisaniu, żyjący słowem i dla słowa, odziedziczył po swych szlacheckich przodkach pogardę i niezrozumienie dla spraw materialnych. Polityka go fascynuje, ale rozumie ją raczej jako politykowanie. Widzi w niej starcie racji, a nie grę interesów, na której wynik w stopniu większym od gadania wpływa – samo słowo brzmi brzydko – szmal.

Tym łatwiej było Familii tę sprawę przeoczyć, że jak na razie nie miała z funduszami wielkiego problemu. Były potrzebne, to po prostu się znajdowały – przykład sztandarowy to sama „Gazeta Wyborcza”, założona bez zainwestowania jednego grosza, nie licząc symbolicznych udziałów wpłaconych przez trzech założycieli spółki „Agora”. Jakoś nie myślano, że te fundusze miały jednak swojego dysponenta. I że byli nimi właśnie postkomuniści. A jeśli się tego domyślano, to nikt w tym nie widział problemu. Wręcz przeciwnie. Proszę bardzo, niech sobie mają tej kasy jak najwięcej, niech się w niej kąpią, niech Sekuła zapała sobie cygara studolarówkami i w ogóle; tym lepiej.

Zachowali się przywódcy Familii – najlepszy przykład, jaki mi przychodzi do głowy – niczym francuscy generałowie szykujący pierwszą wojnę światową, których cała uwaga skupiona była obsesyjnie na planie odbicia Alzacji i Lotaryngii. Kiedy wywiad alarmował, że Niemcy gromadzą potężne siły na ich lewym skrzydle, skąd mogą uderzyć przez Belgię i okrążyć Paryż, Oni wcale nie zaprzeczali prawdziwości tych doniesień, tylko odpowiadali: tym lepiej! Im więcej rzucą sił na skrzydło, tym bardziej osłabią centrum, w którym my zaatakujemy!

To zaślepienie omal nie kosztowało Francuzów przegranej wojny, uratował ich „cud nad Marną”. (To znaczy, tak to nazwali potem oni sami – laicka do bólu Francja wolała bredzić o cudzie niż powiedzieć prawdę, że ocaliło ją poświęcenie setek tysięcy rosyjskich chłopów, do zmasakrowania których Niemcy ściągnęli pod Tannenberg kilka dywizji z zachodu i w decydującym momencie tych właśnie dywizji nad Marną im zabrakło; cóż, byli to Rosjanie carscy, a więc francuskim intelektualistom niemili.) Familii natomiast nie miał kto przyjść z odsieczą i skutki zaślepienia były dla niej gorsze niż dla armii Joffre'a. Czerwoni robią na potęgę szmal? Nie zawracajcie głowy, to przecież tym lepiej, nic ich lepiej nie zwiąże z demokracją i kapitalizmem. Niech oni mają kasę, my mamy coś nieskończenie ważniejszego: racje moralne!

Jest wiele dowodów, że tak właśnie myślano wtedy w kręgu Michnika o uwłaszczaniu się nomenklatury i owym wielkim rozkradaniu Polski, którego częścią było także wyprowadzanie przez rozmaite spółki majątku po byłej PZPR.

Bardzo cennym źródłem do poznania myśli Adama Michnika są wywiady, których udzielał pismom zagranicznym. Do rodaków zwykle zwracał się on w sposób pokrętny, niejednoznaczny, w tonie – rozumiem rację wszystkich stron, zgadzam się oczywiście, że to a to trzeba zrobić, ale boję się, zastanawiam się, rozważam, pytam, czy możemy, co z tego wyniknie, czy mamy prawo to zrobić, i tak dalej. Jako publicysta Michnik stawia skuteczność perswazji ponad czystość wywodu. A jeśli chce się zdezawuować jakiś pogląd, znacznie skuteczniej jest nie zaprzeczać mu wprost, tylko, jak dobry adwokat, zasiewać wątpliwości. W odpowiednim czasie, nie od razu, wyciągnie się z nich taki wniosek, jaki był z góry założony. Znakiem firmowym Michnika-publicysty jest pokrętność. W niej osiągnął on niewątpliwe mistrzostwo.

W wypowiedziach adresowanych do czytelnika obcego ideolog Familii mniej się krępuje powiedzieć, co myśli – będziemy więc jeszcze nieraz korzystać z takich wypowiedzi.

Na razie fragment wypowiedzi z czerwca 1989 – wywiad dla belgradzkiego tygodnika „NIN”: „Jeśli ludzie z nomenklatury wejdą do spółek akcyjnych, jeśli staną się jednymi z właścicieli, wówczas będą zainteresowani, by tych akcyjnych stowarzyszeń bronić, a system akcyjny niszczy porządek stalinowski”.

W redagowanej przez Michnika gazecie tę linię obrony „uwłaszczenia nomenklatury” rozwija jeden z jego publicystów: „Chcąc uczynić reformy gospodarcze głębokimi i nieodwracalnymi warto uwikłać ludzi nomenklatury w działalność gospodarczą tak, by osobiście byli zainteresowani w powodzeniu i trwałości reform. W dodatku, gdyby udało się energię i niewątpliwe zdolności tkwiące w nomenklaturze zaprząc do uruchomienia martwych lub półżywych składników majątku narodowego, mogłoby się to opłacić także materialnie. Nie rozpaczam z powodu zaniżonych wycen majątku przechodzącego w ręce spółek nomenklaturowych. Zawsze można przecież oszacować. Że będzie to forma kredytowania? Będzie. Potraktujmy to jako odprawę nomenklatury, która społeczeństwu służyła, nie zasłużyła się, ale tracąc przywileje i zaszczyty czuje się wywłaszczona z dorobku dwóch pokoleń. Opowiadam się za odczepnym”.

W podobnym duchu wypowiadają się na łamach autorzy lepsi i bardziej znani, w tym tacy jak Ernest Skalski czy Stefan Bratkowski (którego niedługo później Michnik z łamów „Gazety Wyborczej” szurnie w sposób pozbawiony jakiejkolwiek ogłady), ale cytuję ten właśnie fragment, bo przy okazji można się z niego przekonać, jak bardzo od samego początku michnikowszczyzna zakłamywała rzeczywistość. Stwierdzenie, jakoby nomenklatura „służyła społeczeństwu” i przyznawanie jej z tej racji moralnego prawa do jakiejś odprawy to zwykłe nonsensy – równie dobrze można by pleść o służebnej misji kapo w obozach koncentracyjnych. Jeszcze gorszą brednią jest przypisywanie nomenklaturze jakichkolwiek zdolności, jeszcze „niewątpliwych”. Każdy, kto choć trochę pamięta, czym była nomenklatura, wie, że jedyną zdolnością, jaka się w niej liczyła, była psia wierność. Nie, wcale nie ideologii, choć oczywiście umiejętność deklamowania o zdobyczach socjalizmu, bratnim sojuszu i temu podobnych, jak również cierpliwego wysłuchiwania tych deklamacji na niezliczonych partyjnych nasiadówkach, była tu niezbędna. Chodziło o wierność swoim patronom i lojalność wobec podwieszonych. Bąbczak wisi pod Rębczakiem, Mrugała pod Deptułą, Wojtaszek pod Szpalerskim, a gdzieś tam w dalszym planie jeden jest człowiekiem jakiegoś tam Kociołka, a drugi Moczara czy innego łachudry. Wieloletnie kręcenie się na karuzeli nomenklaturowych stanowisk, z kombinatu do zjednoczenia, z centrali do departamentu i tak dalej, dawało mniej więcej takie samo przygotowanie do prowadzenia działalności gospodarczej, jak zawodowe szulerowanie w karty. Nomenklatura, jeśli czegoś mogła nauczyć, to tylko umiejętności funkcjonowania w strukturze mafijnej.

Były przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników PZPR (powstało coś takiego w latach osiemdziesiątych, samo w sobie dowodząc, że ustrój kretynieje kompletnie), Wojciech Wiśniewski, spisał swe wspomnienia z tego okresu w książce pod znaczącym tytułem „Dlaczego upadł socjalizm?”. Poza wszystkim, jest ta książka znakomitym portretem partyjnego aparatu, jego mentalności, kwalifikacji, przyzwyczajeń i typowych zachowań. Komu przyszłoby do głowy zobaczyć w nomenklaturze „fachowców”, pełniących „służebną misję” wobec społeczeństwa, niech koniecznie sobie tę książkę przeczyta. „W rzadkich merytorycznych rozmowach z wyższą hierarchią uderzał mnie swoisty siermiężny praktycyzm. Moim rozmówcom wydawało się, że zadania, które przed nimi stoją, są proste i oczywiste. Żeby je wykonać, niepotrzebne są żadne spekulacje, wyrafinowane myślenie i wysiłki umysłowe, wystarczy po prostu więcej i ciężej pracować” – wspomina Wiśniewski, opisując, na czym ta ciężka praca polegała: na produkowaniu całych ton instrukcji i referatów, na niekończących się nasiadówkach i nieustającym młóceniu tych samych pozbawionych sensu stwierdzeń, często pod okiem Jaruzelskiego, który niczym dobrotliwy ojciec karcił za niedostatecznie ciężką pracę i wciąż nierozwiązane problemy, a potem nagradzał tych, którzy o problemach owych potrafili przemówić najbardziej wzruszająco. Ci „nawijacze” – a wymienia wśród nich Wiśniewski głównych cwaniaków z późniejszej SLD – wyraźnie się zresztą dystansowali od codziennego szarego urzędowania, zostawiając to starym frajerom, swą obecność w KC wykorzystywali jedynie do rzucenia się w oczy Jaruzelskiemu, bo dzięki jego życzliwości mogli powiększyć swe zdolności kombinowania na boku.

W jaki sposób mieliby „martwe lub półżywe składniki majątku narodowego” „uruchamiać” ci sami ludzie, których tępota i indolencja właśnie sprawiły, że stały się one martwe lub półżywe, wie chyba tylko nieszczęsny autor „Gazety Wyborczej”, którego nazwiska przez litość nie będę tu unieśmiertelniał. Średnio zręczny polemista w kilku akapitach zrobiłby z niego i jego wywodów stertę gałganów Ale w tym właśnie sedno sprawy, że taka polemika nie mogła się w gazecie Michnika ukazać, a jeśli nie mogła się ukazać tam, to właściwie nie miała się już gdzie ukazać.

Czytelnik, któremu chciało się nad sprawą zastanowić, mógł się żachnąć, że jak to, nasza gazeta przepuściła taką bzdurę? Może nawet zadzwonił z pretensjami albo i napisał list, którym użyźniono głębię redakcyjnego kosza. Ale większość przeczytała i bez szczególnego zastanawiania się nad tym łyknęła tezę, że to uwłaszczenie nomenklatury, o którym tyle krzyczą jacyś mniej znani, więc pewnie sfrustrowani działacze „Solidarności”, to nic złego. A przy okazji także, że sama nomenklatura nie była taka zła, służyła Polsce, i coś się jej należy. Następnego dnia podobne mądrości wsączy swemu czytelnikowi gazeta w innym tekście, dotyczącym innej sprawy. I jeszcze następnego, i znowu – dzień po dniu. Dzień po dniu, od pierwszych chwil swego istnienia, gazeta posolidarnościowej opozycji, czyli, jak wtedy sądzono, jedyna gazeta wiarygodna, sączy w umysły swych czytelników spreparowaną, zupełnie fałszywą wizję świata, w którym komuniści nie są już źli, a największym zagrożeniem dla Polski i demokracji są ci, którzy wzywają do rozliczeń z peerelem.

13
{"b":"90191","o":1}