– A reszta?
– Nie wiem. Nie ma komunikacji przez pustą celę. Słyszałem dużo kroków na korytarzu. Myślałem, że ty też, bo pukam już od godziny. Grozili ci?
– Tak.
– Trzymasz się?
– Tak – odpowiedziałem po namyśle.
Pod wieczór Zyskind przyniósł mi porcję chleba i zamiast wyjść jak zwykle bez słowa, wcisnął mi do ręki skrawek papieru. Podczołgałem się do żarówki.,,Jesteśmy wszyscy troje w szpitalu – pisał B. – przerwijcie głodówkę. Teraz jest jasne, że nie doprowadzi ona do niczego”. Przestukałem ten list do T., ale pokwitował go tylko przekleństwem. Zwinąłem się z ulgą do snu, gdy przez próg wpadł do celi z łomotem nieznajomy i po chwili zaczął z przejęciem żłopać na ziemi swoją zupę.
Nazajutrz obudziłem się z dziwnym uczuciem, że się duszę. Łapałem z trudem powietrze, ręce i nogi zdawały się rozsadzać ubranie i wylewać kłębami mięsa na zewnątrz, a całe ciało było jak gdyby mocno skrępowane postronkami. Nie poruszając się z miejsca, podniosłem do oczu jedną rękę – była spuchnięta tak, że znikł w niej zupełnie przegub, a na obu stronach dłoni potworzyły się miękkie i obrzękłe poduszki. Podniosłem się wolno i przyjrzałem się nogom – przelewały się powyżej kostki przez brzegi gumowych trzewików. A więc to była prawda: zaczynałem puchnąć z głodu. Rozsznurowałem buty, oswobadzając pokryte krzyżującymi się pręgami stopy, i zacząłem z trudem rozdzierać wzdłuż szwów nogawki watowanych spodni. Każdy ruch sprawiał mi ukłucie bólu, gdyż musiałem oddzierać zeskorupiały puklerz z krwi i ropy od skóry, ale nie ustałem, aż dopiero gdy zobaczyłem dwie nagie i czerwone kłody nóg, pokryte wrzodami, z których sączyła się wolno żółto-różowa ciecz. Dotykałem tych nóg, jakby nie były moje – palec tonął najpierw w miękkim cieście ciała, a potem odskakiwał jak od napompowanej kiszki samochodowej. Aby ściągnąć buszłat, musiałem jednak zejść z pryczy. Dopiero po wszystkim usiadłem ze zmęczenia na podłodze, oparłszy się plecami o ścianę. Teraz mogłem swobodnie puchnąć, miałem znowu dość przestrzeni. Nie było mi zimno, czułem tylko mdłość i zawroty głowy. I ani się spostrzegłem, gdy zasnąłem z głową opuszczoną na dwie miękkie i mokre od krwi poduszki nóg.
Musiało być nie później niż czwarta po południu, bo przez małe okienko przenikała jeszcze do celi smuga światła, gdy w ścianie Gorbatowa ozwało się nie pukanie, ale nerwowy łomot. Nie zmieniając prawie pozycji, odstukałem i przyłożyłem ucho do szpary.
– Wyprowadzili przed chwilą siostry – mówił szybko – wieczorem wracam do zony. Wsiego choroszego. Przeczołgałem się do przeciwległej ściany.
– Wyjrzyj przez swoje okienko – powiedziałem – wyprowadzili przed chwilą siostry.
– Dobrze – odpowiedział T. – zapukam później i opowiem ci.
Czekałem przejęty niezrozumiałym strachem i podnieceniem. Głowa ciążyła mi jak dojrzała dynia, rany na obnażonych nogach przyschły w czasie snu, ale zaogniwszy się powodowały tak nieznośne swędzenie, że zacząłem je znowu rozdzierać, bawiąc się bezmyślnie cienkimi strupkami. Było mi duszno i poczułem znowu parcie w pęcherzu, ale nie miałem siły wstać… Równocześnie z falą ciepła w spodniach zobaczyłem na podłodze małą kałużę.
– Widziałem – zapukał T.
– Opowiedz dokładnie – poprosiłem.
– Wyprowadzili je za zonę w stronę centralnego izolatora. Więcej nie widać, już szarzeje…
– Jak wyglądały?
– Normalnie. Trzy kobiety z rozczochranymi nieludzko włosami. Zdaje się, że jeszcze młode.
– Duży konwój?
– Dwóch striełków ze sztykarni.
– Opowiedz jeszcze. Jak szły?
– Normalnie. Nic więcej nie widziałem. Za zoną już prawie ciemno. Dobranoc.
Wdrapałem się na pryczę, kalecząc sobie nogi o krawędzie desek, i wcisnąłem się w swój kąt. Przeleżałem tak bez ruchu chleb Zyskinda, łomot ciała nieznajomego i jego zwierzęcy posiłek na ziemi. Czas płynął teraz szybko, wpadłem bowiem w stan sennego odrętwienia na jawie. Było już pewnie koło północy, gdy od strony strzelnicy rozległy się trzy krótkie salwy. Zdążyłem jeszcze jak błysk wystrzału uchwycić to ostrzeżenie, bo zaraz potem ogarnęła mnie ciemność.
Za dnia Loevenstein, który odwiedził mnie w izolatorze, nie ukrywał przede mną prawdy.
– Mój drogi – powiedział, korzystając z chwilowej nieobecności Zyskinda – masz zdrowe serce, ale najzdrowsze nawet serce nie potrafi długo pompować krwi do takich sparszywiałych i opuchłych nóg. Radzę ci przerwać głodówkę nielegalną – uśmiechnął się lekko – i wrócić do głodówki dozwolonej, a nawet zalecanej przez prawo. Pożyjesz sobie jeszcze trzy miesiące w ciszy i cieple,,trupiarni”, a do tego czasu może się przecież coś zmienić…
Odpowiedziałem przeczącym ruchem głowy. Czułem się teraz lepiej, zszedłem nawet z pryczy, żeby odprowadzić starego lekarza do drzwi. Ale tej nocy – siódmej od chwili rozpoczęcia głodówki, a szóstej w izolatorze – poczułem nagle ostry ból serca i przejmujący strach. Nie ma rzeczy gorszej niż strach bezprzedmiotowy, strach przed nieznanym, przed groźną tajemnicą, która zdaje się czaić wszędzie – tuż obok, w pobliżu gardła, przy palcach nóg, w lewym rogu klatki piersiowej… Nieznajomy poruszył się pode mną we śnie i westchnął ciężko. Odzyskałem na chwilę pewność siebie, ale gdy ucichł znowu, pomyślałem nagle nie wiadomo dlaczego, że umarł, i osunąłem się szybko z górnej pryczy na ziemię. Biłem przeraźliwie długo – wieczność całą! – w ścianę T., cały czas mając niezachwianą prawie pewność, że na odległość wyciągniętej ręki leży trup, bojąc się odwrócić doń na krótką choćby chwilę plecami, aż wreszcie poczułem między zgiętymi konwulsyjnie palcami coś lepkiego i przerwałem pukanie. Nikt nie odpowiadał. A więc i on nie żyje? Zbierałem oddech do ostatniego rozpaczliwego okrzyku, jak gdybym chciał go wydrzeć z najgłębszych trzewi tej agonii strachu przed śmiercią, gdy obok rozległo się najpierw pukanie, a potem pytanie:
– Co się stało?
– Żyjesz! A więc żyjesz!
– Źle się czuję, słabo mi…
– Przerwijmy głodówkę, przegraliśmy ją, gdy tamci odeszli… Rozstrzelali zakonnice…
– Ja nie – odpowiedział z nieoczekiwaną siłą. Nie ruszyłem się z miejsca. Ale gdy nieznajomy westchnął znowu i zakrzyczał coś przez sen, usnąłem twardo
pod ścianą po raz pierwszy od wielu tygodni z uczuciem
spokoju.
Ósmego dnia wieczorem nieznajomy nie przyszedł jak
zwykle do celi, natomiast Zyskind otworzył drzwi i kazał
mi się przygotować do wyjścia.
– Dokąd? – zapytałem.
Na korytarzu czekałem chwilę, aż Zyskind otworzy drzwi T. Gdy wyszedł wreszcie, przyglądałem się chwilę jego obrzękłej głowie i wyczytałem w jego spojrzeniu wysiłek, jaki maluje się zazwyczaj w oczach ludzi, którzy rozpoznają z trudem znajomą twarz.
– Koniec? – zapytał cicho.
– Nie wiem – wzruszyłem ramionami – nie ma striełków.
Na wartowni podpisaliśmy w obecności oficera Trzeciego Oddziału tekst depeszy do profesora Kota, urzędującego ambasadora Rzeczypospolitej w Kujbyszewie, i ruszyliśmy z Zyskindem do małego szpitalika, który otworzono niedawno w drugim końcu zony. Szliśmy, trzymając się pod rękę, z dziwną lekkością, jak gdybyśmy się mieli za chwilę oderwać od ziemi. W zonie padał gęsty śnieg, zasypując baraki aż po jarzące się światła okien. Było cicho, pusto i spokojnie.
Uratował nam życie milczący „stary Polak” z Ukrainy, doktor Zabielski, który wbrew otrzymanym wyraźnie instrukcjom, dał nam zamiast normalnej porcji chleba i zupy po dwa zastrzyki z mleka. Uniknęliśmy w ten sposób piorunującego skrętu kiszek i pod wieczór następnego dnia, zjadłszy pierwszy od dziewięciu dni talerz rzadkiej kaszy, wyruszyłem do latryny. W małej, prowizorycznie zbitej i osłoniętej tylko paroma deskami komórce przeżyłem największą w życiu męczarnię fizyczną, gdy stwardniały na kamień żużel, z którego w ciągu ośmiu dni głodówki mój organizm wyssał wszystkie soki, torował sobie przez kiszki drogę, szarpiąc je i kalecząc do krwi. Jak żałośnie musiałem wyglądać, przykucnięty tak na oblodzonej desce w podwianym wiatrem buszłacie i wpatrzony w smaganą zadymką śnieżną równinę oczami, z których ciekły łzy bólu i dumy!
Kresem wędrówki ziemskiej w obozie była Trupiarnia, duży barak położony między kuchnią a pomieszczeniem dla ciężarnych kobiet, do którego kierowano więźniów niezdolnych do pracy przed ostatecznym skreśleniem z listy żywych.
Sam wyrok skazujący na Trupiarnię nie był jednak nieodwołalny i podlegał po pewnym czasie rewizji. Więzień odchodził na podstawie orzeczenia lekarzy do Trupiarni, jeśli przestawał być „rabotiagą”, a stawał się „dochodiagą” – słowo, którego sens najlepiej oddaje „dogorywanie”. Ale – w teorii przynajmniej – istniała zawsze możliwość regeneracji organizmu, jakkolwiek nawet w wypadku młodszych więźniów sam odpoczynek, któremu nie towarzyszyło lepsze odżywianie, nie wystarczał, aby wskrzesić na nowo stygnące życie. Trupiarnia bowiem oznaczała tylko zwolnienie od tortury pracy, nie przynosiła natomiast zwolnienia od męki głodu. Wprost przeciwnie, głód staje się naprawdę groźny i prowadzi na krawędź obłędu dopiero w okresach bezczynności, kiedy jest dość czasu na to, aby go sobie dokładnie uprzytomnić, aby nasycić myślą o nim każdą minutę nieruchomego leżenia na pryczy. Toteż tłum żebraków, oczekujący codziennie wieczorem przed kuchnią na rozdanie resztek zupy z kotłów, składał się przeważnie z mieszkańców Trupiarni.
Najbardziej zdumiewającą właściwością Trupiarni było to, że w samym pierwotnym zamierzeniu miała ona przypuszczalnie przywracać wycieńczonych więźniów do stanu względnej przydatności do pracy, a w praktyce spełniała taką rolę, jaką wyrażała jej żargonowa nazwa – kostnicy, domu przedpogrzebowego. Racja żywnościowa – w przybliżeniu na poziomie „drugiego kotła” – nie mogła w żadnym razie wpłynąć decydująco na zahamowanie procesu obumierania tkanek, a typowe choroby Północy – cynga i pelagra* – były nieuleczalne w ramach symbolicznej kuracji surówkowej. Tylko bardzo silny organizm, wycieńczony pracą, ale nie przeżarty jeszcze rdzą choroby, miał szansę zebrania na powrót sił do życia – do czasu ponownego załamania się. Powtórna selekcja lekarska (podobna do stosowanej w niemieckich obozach koncentracyjnych „wybiórki” starców i niedołężnych więźniów „do gazu”) dzieliła więc mieszkańców Trupiarni na „słabosiłkę” i „aktirowkę”. Pierwszą kategorię otrzymywali więźniowie, którzy mieli jeszcze widoki powrotu do pracy po okresie wypoczynku w Trupiarni; przyznawano im niewielki dodatek żywnościowy, tak zwane „słabosilnoje pitanije”, i organizowano w „słabkomandę”, używaną do lżejszych robót pomocniczych w zonie. Druga nazwa oznaczała diagnozę nieuleczalności w warunkach obozowych – czyli w praktyce wyrok skazujący na powolną śmierć w Trupiarni; więźniowie z „aktirowki” nie byli już wzywani do żadnej pracy, ale nie otrzymywali też żadnego dodatku żywnościowego. Pozostawało im tylko czekać cierpliwie na koniec.