Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ciekawe byłoby usłyszeć, ile naszych samolotów strącili Niemcy!

W baraku zapanowała taka cisza, że słyszałem przesunięcie figury na szachownicy „dwóch gorkistów” i szelest papieru listowego Machapetiana. Tylko Zyskind zamknął gwałtownie książkę, zeskoczył z pryczy i poszedł w noc. Młody technik odepchnął się silnie od belki i zwaliwszy się z łoskotem na ławkę obok naszego stołu, oparł rozkudłaną głowę na rękach. Z sąsiedniej szachownicy spadła od nagłego uderzenia łokci o stół jedna figura; podnosząc ją z ziemi, Mironow syknął cicho:

– Jak się, idioto, upijesz, to zatkaj sobie chustką gębę! Pijany podniósł na chwilę głowę i machnął lekceważąco ręką. Po kwadransie zabrało jego i Machapetiana dwóch oficerów z Trzeciego Oddziału.

Graliśmy dalej, jak gdyby nic nie zaszło, przerywając tylko na chwilę, aby wysłuchać sprawozdania Machapetiana, który łamiącym się głosem opowiedział nam, jak w obecności Zyskinda musiał potwierdzić i podpisać tekst słów wypowiedzianych przez oskarżonego. Około pierwszej wrócił Zyskind i nie patrząc nikomu w oczy, położył się w tej samej pozycji na pryczy, z twarzą zasłoniętą otwartą książką. Weltmann miał właśnie szachować po raz drugi, gdy za zoną rozległ się krótki wystrzał i utonął zaraz w wełnistych pakułach nocy. Spojrzałem na jego twarz z uczuciem duszności i mdłości: była zmięta, postarzała, skurczona strachem.

– Trybunał wojenny – szepnął cicho, trzymając w palcach za grzywę drewnianego konia, gotowego do skoku.

– Poddaję partię – rzekłem, roztrącając drżącą ręką figury na szachownicy.

Zyskind czytał nieporuszony, a nasi sąsiedzi grali dalej:

Loevenstein wiszący nad szachownicą jak drapieżny ptak, a Mironow rozparty na łokciach przystawionych do brzegu stołu, z głową wciśniętą głęboko w ramiona.

– Szach! – wykrzyknął tryumfalnie Loevenstein.

– Mój drogi, ja nie zauważyłem tego laufra – bronił się Mironow, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

– Otóż to. Właśnie dlatego – mat. Trzeba mieć oczy na właściwym miejscu, kiedy się gra w szachy.

Po czym odwrócił się w kierunku pryczy, na której leżał Zyskind, i przecierając chusteczką złote okulary, powiedział z ledwie dostrzegalnym błyskiem sarkazmu w mądrych oczach:

– Słyszeliście „poslednije izwiestija”, towarzyszu Zyskind? Z nas wszystkich tylko wy jedni macie szansę stanąć wkrótce w szeregach obrońców ojczyzny i… (tu przerwał) szczerze wam tego zazdroszczę. Co się zaś tyczy chorych z izolatora, to przyprowadźcie mi ich jutro do ambulatorium po apelu porannym.

Zyskind odchylił książkę i skinął głową na znak zgody.

Sianokosy

Droga na sianokosy wiodła obok bazy wąską i krętą ścieżką przez podmokłą porębę okalającą obóz, potem drewnianym torem przez młody zagajnik, znowu ścieżką przez trzy świeże poręby w pobliżu rozwalonej i butwiejącej szopy, która służyła kiedyś za skład narzędzi, skokami przez kilkadziesiąt podkładów na torfowisku i drewniany mostek nad strumieniem, kluczącym marszem przez wykroty w następnym zagajniku i wreszcie – na olbrzymią polanę, otoczoną nie tkniętym jeszcze lasem, gdzie nazajutrz po ustąpieniu śniegów podnosiła się ku słońcu szeroka i ostra trawa mokradłowa, sięgająca niskiemu człowiekowi do pasa.

Mój Boże, sianokosy! Czy mogłem był przypuszczać, gdy jako młody chłopiec uczyłem się dla zabawy kosić w Kieleckiem, że będę kiedyś zarabiał w ten sposób na życie… A przecież wspominam dziś ten okres ze wzruszeniem i radością, bo nigdy już potem nie zaznałem równie szczęśliwego, jeśli chodzi o intensywność i świeżość, przeżycia, które pisarze nazywają wewnętrznym zmartwychwstaniem. Od prawie roku wyszedłem po raz pierwszy tak daleko za zonę i jak niegdyś listków trawy na jedynym spacerze w więzieniu grodzieńskim, tak teraz dotykałem z bijącym sercem kwiatów, drzew i krzewów. Mimo że droga była ciężka i długa (po sześć kilometrów w każdą stronę), szedłem o świcie w brygadzie wyciągniętej gęsiego lekkim i sprężystym krokiem, a wieczorem wracałem do zony opalony, spracowany, nasycony powietrzem, jagodami i krajobrazem, przesiąknięty zapachem lasu i siana – jak giez chwiejący się na cienkich nóżkach, gdy się opije końską juchą.

Na czele brygady 57. stanął stary cieśla Ałganow, ten sam, który modlił się zawsze do późnej nocy na pryczy, człowiek cichy, spokojny, uczynny, rozkochany do szaleństwa w robocie gospodarskiej. Nie korzystał nigdy z przywilejów brygadierskich, lecz wpisawszy szybko na drewnianą deszczułkę nazwiska swoich podwładnych, chwytał za kosę, stawał razem z nami w szeregu i dopiero na godzinę przed końcem zaczynał obliczać równymi krokami wymiary skoszonych łanów, aby je przemnożyć wieczorem w baraku przez współczynniki norm. Obaj konwojenci drzemali najczęściej w dwóch kopkach siana na skrajach polany, tak że czasem widać było z daleka tylko srebrne iglice bagnetów, zatknięte na szczytach stogów obok zaostrzonych wierzchołków żerdzi umacniających i tradycyjnych gałązek zielonoczerwonej jarzębiny. Żyło nam się więc zacisznie i dobrze. Wychodziliśmy do pracy dość wcześnie, bo w zonie szarzało jeszcze, a na opałowym niebie dogasały ostatnie gwiazdy. Po godzinnym marszu niebo przybierało już kolor konchy z masy perłowej, błękitnoróżowej na obrzeżach, a białej w środku. Bywało, że wchodząc na polanę, płoszyliśmy stado pasących się łosi i długo jeszcze potem słyszeliśmy tętent ich racic, zarzucając z powrotem widłami na stogi rozwłóczone i stratowane siano. Raz nawet Ałganow pokazał nam na skraju lasu duże legowisko wymoszczone w mchu, na którym walały się kłaki sierści i grona nie dojedzonej jarzębiny, i przytknąwszy ostrożnie nos do parujących ekskrementów, upewniał nas, że jeszcze pół godziny temu barłożył się tu olbrzymi niedźwiedź archangielski. Ledwie wzeszło słońce za lasem, ustawialiśmy się na polanie jak do obławy i szerokimi zakosami kładliśmy falujące łany na boki, zostawiając za sobą długie szeregi skoszonej trawy, równe jak skiby świeżo zoranej ziemi. Około dziewiątej przerywaliśmy na kwadrans pracę; jedyna osełka wędrowała z rąk do rąk i szorstkim podbrzuszem ślizgała się łukowatymi zakolami po błyszczących w słońcu brzeszczotach kos. Z dźwiękiem gwizdka tartacznego w południe rozchodziliśmy się parami lub trójkami pod stogi siana i zjadłszy trochę ocalonego od wczoraj chleba z jagodami i jarzębiną, zasypialiśmy od razu snem tak kamiennym, że zrozpaczony Ałganow musiał nas budzić o pierwszej gwałtownymi szarpnięciami za nogi.

Lato północne jest krótkie, upalne i przesycone trującymi wyziewami moczarów i bagien. W ciągu paru godzin południowych niebo – szkliste o świcie i wzdęte jak niebieski żagiel pod wieczór – marszczy się i drży w rozżarzonym powietrzu jak zetlała cynfolia ze srebra nad płomieniem świecy. Wiele razy, zaalarmowani słupami czarnego dymu za zagajnikiem, biegliśmy z konwojentami na pobliskie poręby gasić pożar torfu, suchego mchu i nie uprzątniętego drzewa, wzniecony czerwoną głownią słoneczną. W pierwszych dniach września zaczynają się na Północy ulewy i trwają cały miesiąc. Pamiętam wzruszenie, z jakim ostatniego dnia sianokosów biegłem wraz z całą brygadą i konwojentami do walącej się szopy przydrożnej, aby się schronić przed burzą z deszczem i gradobiciem. Przemoczeni do koszul staliśmy pod spróchniałym dachem, o który rozpryskiwały się z trzaskiem krople gradu, za oknami huczała ciepła, jesienna burza, targane wiatrem okiennice zamykały się i otwierały ze zgrzytem na zardzewiałych zawiasach, odsłaniając na okamgnienie zieloną porębę, zgięte wierzchołki drzew i niebo pocętkowane różowymi błyskawicami. Grzebałem kijem w popiele i czułem, jak wraz ze ściekającą z czoła i policzków wodą napływają mi do ust gorzkie łzy. Wystarczyło odwrócić się plecami do dwóch postaci wspartych na karabinach, aby poczuć się wolnym. A przecież sianokosy się kończyły, minął już miesiąc od ogłoszenia amnestii, setki Polaków wychodziły codziennie na wolność, a ja wracałem po raz ostatni z otwartej przestrzeni, gdzie czuje się smak życia, do odrutowanej zony, gdzie sypia się na jednym barłogu ze śmiercią.

Na sianokosach zaprzyjaźniłem się ze starym bolszewikiem, Sadowskim. Polubiłem go za jakąś wewnętrzną prawość, fanatyczną solidarność w pożyciu więziennym i inteligencję ostrą jak brzytwa – wybaczając mu nawet to, że posługiwał się nią najchętniej, gdy chodziło o rozcięcie przysłowiowego włosa na czworo. Sadowski pozostał bowiem komunistą, a raczej człowiekiem, który jest już za stary, aby się cofnąć, i dochowuje ślepo wiary swoim dawnym przekonaniom, lękając się skończyć tak jak ów wieczny młodzieniec z bajki, co złamawszy śluby czarnoksięskie, obrócił się natychmiast w kupę trupich szczątków. „Gdybym i w to przestał wierzyć – mówił mi często – nie miałbym po co żyć”. „To” oznaczało w praktyce głębokie przywiązanie do tradycji „starej gwardii” – głównie Lenina i Dzierżyńskiego – oraz błysk nienawiści w oczach, gdy mowa była o Stalinie. Lenin – opowiadał mi – ostrzegał często przed śmiercią swych starych towarzyszy, że „ten chytry Gruzin, który lubił przepieprzony i przesolony szaszłyk barani, przesoli również i przepieprzy Rewolucję”*. Ze skąpych jego napomknień o życiu osobistym wiedziałem tylko tyle, że ma dorosłego syna we Władywostoku, ale nic o nim nie wie od chwili aresztowania, to jest od roku 1937, a na pytanie o żonę odpowiadał zawsze bolesnym skurczem twarzy i przymknięciem oczu. Przypuszczam, że zajmował istotnie przed aresztowaniem dość wysokie stanowisko w hierarchii partyjnej, bo raz opowiadał mi o fałszerstwach statystycznych w Rosji, które doprowadziły w roku 1930 do zupełnego wyginięcia paru narodowości (między innymi Polaków), a kiedy indziej rozwodził się z ożywieniem, jak w czasie zadyszki historyków, zmęczonych pościgiem za zmianami w oficjalnej orientacji historiozoficznej, przegadał całą noc z Jemieijanem na temat przypuszczalnego kursu sowieckiego rewizjonizmu historycznego w najbliższej przyszłości. Na pytanie, o jakiego to chodzi Jemieijana, odpowiedział z prostotą i lekkim zdziwieniem, że o Jarosławskiego – wodza Ligi Antyreligijnej w Sowietach. Sadowski był opętany demonem logicznego rozumowania – wszystko, co dawało się logicznie wytłumaczyć, było dla niego tym samym słuszne i godziwe. Nieraz w zaślepieniu i jakimś obłędnym transie somnambulicznym dochodził do tego, że jego wywód zbliżał się krok po kroku do czystek, których sam padł ofiarą, jako do logicznej konkluzji pewnych niezbitych założeń dialektycznych Rewolucji Październikowej. Szturchnięty znienacka najpospolitszym argumentem osobistym, budził się jak lunatyk przechadzający się nad przepaścią i wzruszał ramionami z łagodnym uśmiechem. Tak zapewne uśmiechał się Hegel, gdy na uwagę, że jego teorie nie zgadzają się z faktami, odpowiadał spokojnie: „Tym gorzej dla faktów”. Sadowski miał jednak jeszcze zawsze w zanadrzu swoją ulubioną „anegdotkę japońską”. Głosiła ona, że dekret cesarski, nakazujący Japończykom uchylania kapelusza przed urzędnikami, zaopatrzono w drugiej instancji adnotacją „zakazać noszenia kapeluszy i zastąpić je czapkami”, w trzeciej,,zakazać wszelkiego nakrycia głowy”, a w ostatniej „ściąć wszystkim urzędnikom głowy, żeby nie mieli na czym nosić kapeluszy i czapek”. W podobny sposób katolicy mówią o dogmacie nieomylności papieża w sprawach wiary i tłumaczą ludzkie potknięcia ułomnych sług Kościoła w sprawach świeckich. Trzeba widzieć starych komunistów w obozach sowieckich, aby się przekonać, że komunizm jest religią.

43
{"b":"90107","o":1}