Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tego przywiązania nie osłabiał nawet fakt, że nie spotykało się ono z pełną wzajemnością. Listy Saszy – które znaliśmy prawie na pamięć, bo stary Pamfiłow odczytywał je nam po kilkanaście razy – były krótkie, powściągliwe i bystrym słuchaczom mogły przywodzić na myśl fragmenty z „politgramoty”. Sasza cieszył się, że ojciec jest zdrów i pracuje, donosił o postępach w karierze wojskowej, wtrącał parę uwag na temat szczęśliwego życia w Związku Sowieckim i polecał ojca sprawiedliwości wyroków „naszej socjalistycznej ojczyzny”. Stary Pamfiłow czytał wolno pierwszy i drugi ustęp, przebiegał z nutą irytacji w głosie przez trzeci i długo delektował się ostatnim, rozgryzając uważnie każde słowo. „Widzicie – tłumaczył nam z zapałem i lekkim zakłopotaniem – to z musu, a to z serca. Dobre sobie – sprawiedliwości wyroków sowieckich! Bogu, Bogu mnie poleca Saszeńka, synok jedyny”. A potem: „Nie zmienią chłopcu duszy, choćby tam diabeł był przy robocie. Ja go wychowałem, Kozak doński Pamfiłow, gospodarz na własnej ziemi”. Mówiło się też o nim w obozie „ten stary choziain Pamfiłow”, a młodego Saszę znało z listów i opowiadań co najmniej kilkudziesięciu więźniów. Ale nie wszyscy byli tak pewni jak ojciec, że „chłopcu nie zmienią duszy”. Do innych więźniów przychodziły bowiem listy, w których ani słowa nie było o,, socjalistycznej ojczyźnie”. I Pamfiłow musiał czuć sam, że sprawa nie jest taka prosta, skoro szukał po każdym liście potwierdzenia w naszych oczach. „No pewnie, Pamfiłow – mówiliśmy na przekór ukrytym obawom – nie zmienią, nie zmienią. Dobre ziarno nie wyda nigdy złego plonu”.

Listy Saszy miały jednak to do siebie, że były bardzo stare: pochodziły głównie z roku 1939. Ostatni, datowany w listopadzie 1939 i pisany jak gdyby w pośpiechu, otrzymał Pamfiłow w marcu 1940 roku, a więc na długo jeszcze przed moim przybyciem do obozu. Potem powstała długa przerwa, ale Pamfiłow wypełniał ją nieustannym odczytywaniem dawnych listów. Kiedy go poznałem, znalazł we mnie wdzięcznego słuchacza, który zaczął czytać od połowy drukowaną w dzienniku powieść i z tym większą uwagą słuchał teraz poprzednich odcinków. Nasza zażyłość zaczęła się od tego właśnie: dzięki mnie bowiem listy stare stawały się znowu raz jeszcze świeże.

Czytając ciągle poplamione i zszargane listki papieru, Pamfiłow zatracił trochę poczucie czasu i raz, zajrzawszy mu przez ramię, złapałem go na tym, że fałszuje daty. Ale ta maska nie była w stanie ukryć niepokoju, jaki wzbierał w nim, gdy sobie uprzytamniał na krótko, że mija miesiąc za miesiącem, a nazwisko Pamfiłow nie pojawia się ciągle na wykazie przylepianym co parę dni obok skrzynki pocztowej. Więźniowie mogą otrzymywać listy bez ograniczeń, wysyłać zaś jeden na miesiąc; Pamfiłow nie omijał żadnej okazji, aby się upomnieć o znak życia od syna – jedyną rzecz, która nadawała sens jego własnemu życiu. My jednak – których pocieszał i przed którymi usprawiedliwiał Saszę, jak gdyby wchodziły tu w grę nie tylko jego uczucia ojcowskie, ale i honor – nie byliśmy oślepieni jego własną ślepotą. Przyglądaliśmy się w milczeniu zmęczonej twarzy Pamfiłowa, jego oczom wysuszonym i zaczerwienionym, jak gdyby dął w nie nieustannie wiatr pustynny, i jego drżącym rękom, które zanurzały się w wiszącym na piersi woreczku z listami jak ręce obłąkanego skąpca, nie odróżniającego już prawdziwych klejnotów od fałszywych. I wiedzieliśmy, że odpychając od siebie rozpaczliwym gestem przeczucia, odpycha prawdę.

W marcu 1941 roku Pamfiłow otrzymał wreszcie list od syna. Widniała na nim źle przez cenzurę zatarta data „luty 1940”, szedł więc blisko rok. Sasza donosił, że nie będzie teraz pisywał przez dłuższy czas, bo nie pozwolą mu na to pilne zajęcia. Ale stereotypowy ustęp listu o potężnym Związku Sowieckim i,,naszej socjalistycznej ojczyźnie” miał teraz więcej niż zazwyczaj ognia i kończył się zdaniem, w którym syn usprawiedliwiał i pochwalał nawet aresztowanie ojca jako „przejaw historycznej konieczności”. Pamfiłow przymknął oczy i opuścił na kolana ręce, trzymając jeszcze kurczowo kartkę papieru. Nikt z nas nie powiedział ani słowa. Cóż tu bowiem było do powiedzenia? Pamfiłow, który rozumiał tylko, co to jest ziemia i miłość ojcowska, nie zrozumiałby nigdy tak trudnego pojęcia jak „konieczność historyczna”. Spod jego przymkniętych powiek potoczyło się parę łez. Potem runął piersią na pryczę i wyszeptał cicho: „Straciłem syna, umarł mi syn”.

Nazajutrz Pamfiłow nie wyszedł do pracy i z miejsca odesłany został do izolatora. Przebył w nim trzy doby o kromce chleba i wodzie; to go ugięło, bo zaczął znowu wychodzić do lasu, ale nie pracował już tak jak dawniej. Wracał z lasu milczący, obolały, nie odzywał się do nikogo słowem, a jego sąsiedzi z pryczy opowiadali, że którejś nocy siedział do późna przy piecu, aż wreszcie podniósłszy się z ławki zdjął z szyi woreczek i rzucił go w ogień.

W kwietniu przeszedł przez Jercewo jedyny transport oficerów i żołnierzy sowieckich z „finskogo plena”, którzy dostali wyroki dziesięcioletnie za poddanie się Finom. Nie było mnie tego dnia w zonie, ale kiedy nad ranem wróciliśmy z bazy, Dimka opowiedział nam z przejęciem, że był wśród nich Sasza Pamfiłow. Przyjechawszy do obozu rano, dowiedział się, w którym baraku mieszka stary Pamfiłow, i położył się na jego pryczy. Musiał już wiedzieć o wrażeniu, jakie zrobił na ojcu ostatni jego list, bo kiedy stary Kozak wrócił z lasu, Sasza zeskoczył z pryczy i zaczął się bojaźliwie cofać w kierunku ściany. Pamfiłow zbladł, zachwiał się, wypuścił z rąk pusty kociołek i szedł za nim z nieprzytomnym błyskiem w oczach. „Pamfiłow – krzyknęli z prycz więźniowie – przypomnij mu, co to ojcowska ręka!” Ale Pamfiłow przysiadł nagle na ławce, opuścił głowę, jak gdyby zasłabł, i w zupełnej ciszy baraku wyszeptał: „Synok, dorogoj mój synok…”

Przeleżeli obok siebie całą noc na pryczy, rozmawiając cicho, a następnego dnia Sasza poszedł etapem do Niandomy. Potem widywaliśmy znowu codziennie starego Pamfiłowa, pracowitego i cierpliwego, jak gdyby wdzięczny był obozowi za to, że pojednał go z synem.

Pod wieczór, gdy zbliżał się czas głównego posiłku, rozchodziliśmy się do baraków i rzadko już wychodziliśmy z nich na powrót do znajomych. Ostatnie godziny dnia świątecznego upływały nam na opowiadaniach i rozmowach we własnych barakach. Leżeliśmy na pryczach bliżej siebie niż zazwyczaj, zasłuchani w czyjąś opowieść lub rozmawiając szeptem, w atmosferze intymności, jaką wytwarza niewola, gdy codzienna walka o byt nie wznosi pomiędzy więźniami przegrody nieufności i instynktownej wrogości.

O tej porze było w naszym baraku przyjemnie i prawie domowo. Pod glinianym okapem, na którym suszyły się onuce i walonki, palił się trzaskający ogień, rzucając chwiejne odblaski płomienia na chropowate twarze więźniów. Przy stołach grano w warcaby lub w kości, a z kątów i z dolnych prycz dochodziły przytłumione setkami głosów dźwięki gitar i harmonii. Nawet głód zdawał się nie atakować w tym dniu ofiar. Na wszystkich twarzach malowała się ulga, jak gdyby nagle wiry zamieci uniosły się kłębami śniegu w górę i zderzywszy się gwałtownie nad dachami baraków, pozostawiły w dole martwe pole jeśli nie ostatecznego spokoju, to przynajmniej krótkiego wytchnienia.

Przez parę z rzędu dni świątecznych co najmniej połowa naszego baraku przysłuchiwała się uważnie i bez najmniejszych oznak znudzenia opowiadaniu Fina z 42. brygady, Rusto Karinena, o jego nieudanej próbie ucieczki z obozu zimą 1940 roku. Karinen przyjechał nielegalnie do Rosji w roku 1933. Jako wykwalifikowany majster metalowiec dostał natychmiast dobrze płatną pracę w Leningradzie, gdzie przebył na wolności – nauczywszy się nienajgorzej rosyjskiego – do czystki po zabójstwie Kirowa. Oskarżono go o to, że przywiózł z Finlandii tajne instrukcje dla zamachowców. Trudno o bardziej nieprawdopodobny zarzut, skoro dochodzenia w sprawie zabójstwa Kirowa – mimo że pociągnęły za sobą falę aresztowań i do dziś jeszcze uważane są przez niektórych badaczy zagadnień sowieckich za właściwe źródło Wielkiej Czystki z lat 1936-37 – nie doprowadziły nigdy do jawnego procesu i istnieją poważne przypuszczenia, że student leningradzki Nikołajew zastrzelił Kirowa z pobudek czysto osobistych. Karinen jednak, inteligentny robotnik o sporym oczytaniu i wielkim doświadczeniu życiowym, zorientował się po pierwszych paru miesiącach nieprzerwanych badań nocnych, że technika śledztwa sowieckiego polega nie tyle na ustaleniu prawdy, ile na kompromisowej ugodzie w wyborze możliwie dogodnego dla oskarżonego kłamstwa. Zgodził się więc występować jako wysłannik zagranicznej organizacji terrorystycznej pod warunkiem, że nie zażądają od niego dokładnych danych na temat mocodawców w Helsinkach i kontaktów w Leningradzie. Jego zeznanie potwierdziło więc akt oskarżenia, nie podając żadnych szczegółów – Karinen oświadczył bowiem, że nie wykonał powierzonego mu zadania. Mimo inteligentnego na ogół rozumowania, komunista fiński przeliczył się jednak w tym właśnie drobnym fakcie. Co dla niego było kompromisową fikcją, uchylającą zbędne cierpienia w sytuacji, w której nie można było marzyć o zwolnieniu, stało się po paru dniach dla sędziego śledczego wydartym z trudem strzępem prawdy i punktem wyjścia do dalszych badań. Tym razem Karinen nie zgodził się pójść ani o pół kroku dalej, co więcej – zaczął się wycofywać z poprzednich zeznań. W styczniu 1936 spędził trzy tygodnie w celi śmierci, a w lutym zupełnie nieoczekiwanie odczytano mu zaoczny wyrok skazujący na dziesięć lat. Z obozów w Kotłasie Karinen przyszedł etapem do Jercewa w połowie roku 1939.

O jego próbie ucieczki z obozu w czasie wojny rosyjsko-fińskiej mówiło się wśród więźniów jak o czymś legendarnym. Każdy więzień „planuje” w okresach lepszego nieco samopoczucia ucieczkę z obozu i stara się wciągnąć w nią najbliższych współtowarzyszy. Więcej jednak w tych „planach” jest naiwnego samooszukiwania się lub szukania iluzorycznej nadziei życia niż rzeczywistych szans i przygotowań. Zwłaszcza wśród nas, więźniów polskich, projekty ucieczek cieszyły się wyjątkową popularnością. Oprócz samego życia w obozie męczyła nas również przymusowa bezczynność, myśl o tym, że gdzieś daleko, na egzotycznych dla uszu polskich frontach, toczy się dalej wojna. Bardzo często zbieraliśmy się w jednym z baraków w zaufanym gronie dla omówienia szczegółów ucieczki, znosiliśmy znalezione przy pracy kawałki metalu, stare pudełka i odłamki szkła, z których można było rzekomo sporządzić prowizoryczny kompas, dzieliliśmy się zasłyszanymi wiadomościami o okolicy, o odległościach, o warunkach klimatycznych i właściwościach geograficznych Północy – i nikogo z nas nie zniechęciła nigdy świadomość, że jak dzieci rozgrywamy bitwy ołowianymi żołnierzami. A raczej czuliśmy wszyscy śmieszność naszych poczynań, ale nie mieliśmy odwagi głośno się do niej przyznać. W królestwie fikcji, do którego przywiozły nas z zachodu setki pociągów towarowych, każde uczepienie się własnej fikcji miało w sobie coś pokrzepiającego. Ostatecznie jeśli przynależność do nie istniejącej organizacji terrorystycznej może być zbrodnią karaną dziesięcioletnim więzieniem, to czemu spiłowany gwóźdź miałby nie być igłą kompasu, kawałek deski nartą, a skrawek papieru pokryty kreskami i kropkami mapą? Pamiętam nawet podoficera zawodowego kawalerii z Białegostoku, który w okresie szalejącego w obozie głodu znalazł w sobie dość woli, aby odcinać codziennie z racji chleba cienką kromkę i wysuszywszy ją nad piecem, chować do woreczka ukrytego w nie znanym nikomu miejscu w baraku.

29
{"b":"90107","o":1}