Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sytuacja ludzi wolnych, którzy po pokonaniu niezliczonych trudności zdołali wreszcie dotrzeć do obozu na widzenie, nie była również w pewien sposób godna pozazdroszczenia. Czuli bezmiar cierpienia swych bliskich, nie mogąc ani poznać go dokładnie, ani mu ulżyć; lata rozłąki wypaliły w nich wiele uczuć, jakie żywili niegdyś na wolności dla swych bliskich, a przyjechali tu przecież po to, by w ciągu tych krótkich trzech dni ogrzać ich żarem swej miłości, o ileż większym, niż może wzniecić przechowywana w popiele iskierka. Poza tym obóz, mimo że daleki i szczelnie odgrodzony od przybysza z zewnątrz, rzucał przecież i na nich swój złowrogi cień. Nie byli więźniami, nie byli „wrogami ludu”, ale byli krewnymi „wrogów ludu”. Chętniej może zgodziliby się dźwigać brzemię cierpienia i nienawiści, jakie spoczywało na barkach ich najbliższych, niż znosić w milczeniu upokarzającą i dwuznaczną sytuację „ludzi z pogranicza”. Urzędnicy obozowi traktowali ich grzecznie i poprawnie, ale z pewną niebywałą rezerwą i pogardą. Jakże można okazać pełny szacunek żonie lub matce tego oto nędzarza, który żebrze łyżkę zupy, grzebie w śmietniku i dawno już zatracił uczucie własnej godności? W pobliskim miasteczku, idzie każda nowa twarz nie pozostawiała najmniejszych Wątpliwości co do tożsamości jej posiadacza, omijano ich z daleka i nieufnie. Pewien więzień opowiadał mi, że jego córka spotkała w czasie widzenia w Jercewie dawną przyjaciółkę, obecnie żonę urzędnika obozowego. Przywitały się serdecznie, ale już po chwili żona urzędnika cofnęła się bojaźliwie. „Co za spotkanie! – wykrzyknęła – ale skądżeż ty w Jercewie?” „Ach – odpowiedziała dziewczyna – przyjechałam do ojca na widzenie. Ponimajesz ty, kakoje niesczastje? No on sowsiem nie winowat” – dodała szybko, jak gdyby w nadziei, że przełamawszy pierwsze lody, zdoła wyjednać dla ojca pewne względy w obozie. „Choroszo – pożegnała ją ozięble żona naszego dygnitarza – napiszy żałobu w Moskwu, tam wsio raz wierut”.

Mimo że widzenia były tak rzadkie i trudne do uzyskania – a może właśnie dlatego – odgrywały w obozie ogromną rolę. Przekonałem się jeszcze w więzieniu, że jeśli człowiek nie ma w życiu jakiegoś określonego celu – a zakończenie wyroku było zbyt odległe i niepewne, by je poważnie brać w rachubę – to musi przynajmniej mieć na co czekać. Listy przychodziły tak rzadko i były tak zdawkowe, że nie mogły stanowić żadnej atrakcji. Pozostawały więc widzenia. Więźniowie czekali na nie z niepokojem i radosnym napięciem, a często nawet liczyli czas swego wyroku i życia według tych krótkich chwil szczęścia lub oczekiwania na nie. Ci, którzy ciągle jeszcze nie znali określonego terminu swego widzenia, żyli nadzieją, rozdmuchiwali ją sztucznie, pisali podania do Moskwy, znosili mężnie najcięższą pracę jak ludzie zaciskający zęby na pionierskim dorobku, wieczorami odwiedzali swych szczęśliwszych towarzyszy, wypytując po wielokroć o sposoby przyspieszenia tej niezwykłej chwili, w dzień wolny od pracy chodzili oglądać z daleka Dom Swidanij, jak gdyby upewniając się, że ich pokój jest zarezerwowany i czeka tylko na przyjazd gości, spierali się między sobą zawczasu o pokoje, czyścili i cerowali swe prywatne ubrania – jednym słowem, mieli zajęcie, a może nawet więcej, cichą namiętność, która ich chroniła od beznadziejności i rozpaczy, od poczucia bezcelowej egzystencji. W najgorszym położeniu byli oczywiście samotni więźniowie i cudzoziemcy, ale i oni nawet potrafili z widzeń wyciągnąć pewną korzyść, biorąc udział w radości i oczekiwaniu innych lub traktując je jako jedyne źródło informacji o życiu na wolności.

Nikt tak jak ludzie sztucznie lub dobrowolnie izolowani nie potrafi idealizować wszystkiego, co dzieje się poza granicami ich osamotnienia. Toteż było rzeczą wzruszającą słuchać więźniów, rozprawiających przed oczekiwanym widzeniem o wolności, której maleńkiego rąbka mieli już wkrótce dotknąć. Mogło się wydawać, że nigdy przedtem nie było w ich życiu ani ciężkich przeżyć, ani gorzkich rozczarowań. Wolność była jedyna, błogosławiona, niezastąpiona. Na wolności inaczej się jadło, inaczej spało i pracowało, na wolności piękniej świeciło słońce, bielszy był śnieg i mniej dokuczał mróz. „Pamiętasz, pamiętasz?” – szeptały na pryczy przejęte głosy. „Ach, jaki byłem głupi, nie chciałem na wolności jeść czarnego chleba”. „A ja – podchwytywał inny – źle mi było w Kursku, ciągnęło do Moskwy. Niech no tylko zona przyjedzie, powiem ja jej o tym Kursku, oho, powiem…” Ciągnęły się te rozmowy często do późnej nocy i nagle urywały się gwałtownie na tych pryczach, na których wrócił ktoś nie' dawno z widzenia. Konfrontacja marzenia z rzeczywistością wypadała zawsze na korzyść marzenia. Nie wiadomo co było tego głównym powodem – czy ucieleśniona m trzy dni wolność nie umiała doścignąć swego wysublimowanego obrazu, czy trwała za krótko, czy wreszcie zniknąwszy jak nie prześniony do końca sen, zostawiała po sobie próżnię, w której znowu nie było na co czekać – dość że więźniowie po widzeniach byli posępni, rozdrażnieni i milczący. Nie wspominam tu nawet o wypadkach, w których widzenie przybierało obrót tragiczny i zamieniało się w krótką formalność rozwodową. Cieśla z 48. brygady, Krestinskij, usiłował dwa razy powiesić się w baraku po widzeniu, w czasie którego zona zażądała od niego rozwodu i zgody na oddanie dzieci do miejskiego żłobka. Przyglądając się więźniom po widzeniach, dochodziłem niekiedy do wniosku, że o ile nadzieja może być często jedyną treścią życia, o tyle jej spełnienie staje się czasem trudną do zniesienia męką.

Młodsi więźniowie przeżywali przed spotkaniem z żonami dodatkowe, i bynajmniej w stosunku do najbliższych towarzyszy na pryczy nie intymne, wzruszenia seksualne. Lata ciężkiej pracy i głodu podkopały w nich siły męskie i teraz przed zbliżeniem z prawie obcą kobietą odczuwali oprócz nieśmiałego podniecenia bezsilną rozpacz i gniew. Parę razy zdarzyło mi się słyszeć przechwałki męskie po widzeniach, ale na ogół były to sprawy wstydliwe i przez wszystkich szanowane milczeniem. Nawet wśród „urków” odzywały się pomruki oburzenia, ilekroć konwojent, który w czasie nocnej zmiany urozmaicał sobie na wartowni czas podsłuchiwaniem odgłosów za cienkim przepierzeniem Domu Swidanij, spowiadał się przed brygadą ze śmiechem ze swoich poufnych spostrzeżeń. I dziwna rzecz: w zonie panowało wyuzdanie seksualne, kobiety traktowało się jak prostytutki, miłość jak spacer do wychodka, a ciężarne dziewczęta z baraku matek witało się drwinami – ale Dom Swidanij ostał się w tym morzu brudu, poniżenia i cynizmu niby jedyna przystań takiego życia uczuciowego, jakiego pamięć przechowała się w obozie z wolności. Pamiętam, jaką radość przeżywaliśmy wszyscy, gdy do jednego z więźniów przyszedł list o urodzeniu się dziecka, poczętego w czasie widzenia. Gdyby nam to dziecko oddano, byłoby ono naszym wspólnym dzieckiem, karmilibyśmy je, odejmując sobie od ust, podawalibyśmy je sobie z rąk do rąk, choć mieliśmy przecież pod dostatkiem własnych bękartów, poczętych na pryczach – w zonie. I to właśnie było najważniejsze: że w zonie, a nie w Domu Swidanij – z wolną kobietą, na czystej pościeli… W ten sposób bowiem życie nas, ludzi martwych i zapomnianych, zaczepiało się cieniutką nicią o wolność, wydobywało się przez wąską szczelinę z trumny, której wieko ciążyło nam niekiedy bardziej niż wszystkie cierpienia fizyczne.

Cóż jeszcze mógłbym dodać o Domu Swidanij? Chyba to tylko, że jako cudzoziemiec nie oczekiwałem nigdy na nikogo i może dlatego te moje zapiski o towarzyszach więziennych, w których radościach i smutkach uczestniczyłem jedynie mimo woli, tak są rzeczowe i aż do bólu obojętne.

Zmartwychwstanie

Szpital był w obozie czymś w rodzaju przystani dla rozbitków. Mało było więźniów, którzy by, przechodząc obok masywnego baraku o dużych oknach, nie wzdychali w myślach: gdybyż tak na dwa, trzy tygodnie do szpitala! W czystym łóżku, w widnej sali, z doglądającą troskliwie siostrą, z uprzejmym lekarzem, ze współtowarzyszami więziennymi, którzy spoglądają na siebie inaczej niż w baraku: po ludzku, współczująco… Te dwa lub trzy tygodnie powrotu do człowieczeństwa mogły przywrócić każdemu z nas na chwilę jeszcze przed śmiercią poczucie własnej godności. Pragnęliśmy ich, marzyliśmy o nich przy pracy i po nocach. Nie chodziło tu nawet w gruncie rzeczy tyle o odpoczynek, co o przelotny i nietrwały powrót do dawnych wyobrażeń o życiu i ludziach. Jak do Domu Swidanij więzień wybierał się do szpitala, żeby się przejrzeć w zwierciadle przeszłości. I jak z Domu Swidanij powracał zeń do baraku bardziej złamany niż odrodzony.

Cena bowiem, jaką wypadało zapłacić za ten krótki powrót do normalności, była zbyt wysoka. Istnieje szereg podań na temat szaleńców, którzy życiem przypłacili pokusę ujrzenia choćby na okamgnienie absolutnego piękna;

pragnienie, pchające ich do podpisania tego samobójczego cyrografu, zwykliśmy uważać za źródło nieustannego postępu ludzkości. Przy zmniejszonych odpowiednio wymiarach i wymaganiach życia w obozie więźniowie, ważący się uchylić zasłony okrywającej ich dawne pojęcie o świecie, byli na pewien sposób podobni do swoich legendarnych poprzedników. Płacili natomiast za to krótkotrwałe zmartwychwstanie jeszcze bardziej dojmującym i bolesnym doznaniem powolnej śmierci, do której wracali, przestąpiwszy po skreśleniu z listy chorych próg szpitala. Ci, którym dane było umrzeć w szpitalu – a nie w „trupiarni”, na pryczy w baraku lub przy pracy – należeli na pewno do najszczęśliwszych; gdyż ujrzeli raz jeszcze lepsze oblicze świata przed ostatecznym odejściem w zaświaty.

Życie w obozie jest możliwe tylko wówczas, jeśli w umyśle i wspomnieniach więźnia ulegną zupełnemu zatarciu miary porównawcze z wolności. Nie co innego też oznacza popularne wśród starych więźniów powiedzenie, którym utarło się pocieszać nowo przybyłych skazańców:

„Niczego, priwykniesz”. Więzień, który całkowicie,,przywykł” – po prostu prawie wszystko zapomniał. Nie pamięta, jak kiedyś myślał, co czuł, kogo i za co kochał, czego nie lubił, a do czego był przywiązany. W praktyce tacy więźniowie nie istnieją w ogóle. Ale zdarza się spotkać w obozach ludzi, którzy po kilkuletnim pobycie za drutami nauczyli się trzymać na uwięzi wspomnienia lepiej niż zwierzęce odruchy. Ten instynktowny akt samoobrony zamienia się z czasem w żelazną dyscyplinę, odgradzającą przeszłość od teraźniejszości nieprzekraczalną granicą. Większość więźniów nie potrafi jej się poddać i szuka ratunku we wspomnieniach jak w narkotykach. Ci zaś, co rzekomo „nie pamiętają”, są silniejsi i słabsi zarazem. Silniejsi, bo przywykają istotnie do praw życia obozowego, uważając je bezwiednie za naturalne i normalne;

23
{"b":"90107","o":1}