Mojsze, rzezak i cadyk. Gergełe, młodzieniec z pękniętą wargą. Sztuka zdobywania jabłek. Ujęty podczas kradzieży tabaki. Śmierć rebego
To jasne, że dzieciarni nie pozostawiono w miasteczku na pastwę losu. Ojciec chciał znaleźć dla nich mełameda, który byłby jednocześnie i nauczycielem, i wychowawcą, i opiekunem. To znaczy, że dzieci miałyby u niego pobierać naukę i być na wikcie. Rebe miał nad nimi roztaczać opiekę. Poszukiwania ojca zakończyły się sukcesem. Rebe i opiekun w jednej osobie, którego ojciec wyszukał dla dzieci, był ze wszech miar udany. Był to właściwie syn starego rzezaka rytualnego, Mojsze rzezak…
Był to bardzo wartościowy młodzieniec. Istne cacko. Biegły w nauce, doskonały znawca Tanachu. Prawdziwy brylant. Miał tylko jedną wadę – ze zdrowiem był nie całkiem w porządku. Zbyt dobry z natury, zbyt miękki. Swoich uczniów wiódł całkiem nową drogą pedagogiczną – bez rózg, tylko za pomocą dobrego, ciepłego słowa. Dzieci do tego zupełnie nie były przygotowane, dlatego też wodziły rebego za nos i nieraz wyprowadzały go w pole. Nie uczyły się, nie modliły się, a gdy rebe zachorował na dobre i musiał położyć się do łóżka, zaczęły po prostu zbijać bąki. Zaprzyjaźniły się wtedy z Gergełe Złodziejem.
Był to sierota, biedne chłopczysko o bękarcich oczkach pełnych sprytu, źle odziany i bosy, z pękniętą wargą. Istny włóczęga. Naprawdę nazywał się Gerszon, ale jego matka Sure Fejge, kucharka, przekręciła jego imię, jak twierdził. Przezwisko zaś „Złodziej” przypiął mu jego przybrany ojciec Josef Meir, drwal, chociaż wtedy jeszcze Gergełe nikomu niczego nie zwędził. Gdyby, powiadał, nie nadano mu tego przydomka, to być może nigdy zostałby złodziejem. Teraz to już na złość zostanie złodziejem. Oby tylko było co kraść.
W taki sposób Gergełe Złodziej z ważną miną pysznił się przed Szołemem, synem Nachuma. Ten był zachwycony chłopakiem o bystrych oczach i pękniętej wardze. Poznali się w chederze rzezaka Mojszy. Przez cały tydzień Mojsze był mełamedem w chederze, tylko w czwartek uprawiał zawód rzezaka. W ten dzień wszystkie kobiety i wszystkie dziewczęta przychodziły do niego ze swoimi kurami, kaczkami i gęsiami. Razem z nimi przypałętał się jakiś młodzieniaszek. Był to właśnie Gergełe. Przyniósł do zarżnięcia kurę. Mama jego, kucharka, szykowała kurę na sobotni obiad. Czekając na rzezaka Gergełe zabawiał kobiety i dziewczęta. Urządzał nieprawdopodobne kawały. Odstawiał takie wariackie numery z piskiem i tańcem, że wszystkie baby zaczęły go przeklinać i wyzywać od złodziei, przechrztów, renegatów i wszelkich choler, pokładając się jednocześnie ze śmiechu. „To mój typ” – powiedział sobie w duchu Szołem i szybko zaprzyjaźnił się z nim. Oczywiście w tajemnicy. Nikt nie mógł o tym wiedzieć, dziecko bowiem z dobrego domu nie mogło sobie pozwolić na przestawanie z synkiem kucharki, i do tego złodziejem.
W tej przyjaźni z chłopcem, z którym mógł spotykać się tylko potajemnie i tylko o zmroku, między Minchą i Maariw, była jakaś szczególna przyjemność, szczególna słodycz. Można przecież trochę pogadać, odstawić kilka sztuczek i puścić się biegiem ze szczytu góry. I jakaż to była radość, gdy mogłeś mu wetknąć ukradkiem parę groszy, cukierek lub kawałek chleba. Gergełe przyjmował wszystko z godnością i radością. W żaden sposób nie traktował tego jako jałmużnę. Nie dziękował nawet. Brał jako rzecz należną mu, z ochotą i łapczywie. Kazał nazajutrz również coś przynieść. Udzielał rad, jak zdobyć, to znaczy zwyczajnie ukraść! Ale nie na chama, tylko delikatnie.
Gergełe na przykład nauczył swoich kolegów, i to w bardzo krótkim czasie, jak można zdobyć jabłka i grusze na targu. Całkiem darmo. Nie z obcych sadów, broń Boże. Jakież bowiem dziecko z dobrego domu odważy się przeleźć – niczym goj – przez parkan obcego sadu, gdzie kręci się stróż gotowy połamać kości i waruje pies zdolny rozszarpać człowieka? Zdobyć darmo jabłka, ile dusza zapragnie, nauczał Gergełe, można lekko, w sposób niemal zabawowy. Człowiek nie narusza wówczas nawet przykazania Bożego. A jak to jest możliwe? Posłuchajcie i sami powiedzcie, czy to kradzież.
Jest lato. Grusze i jabłka dopiero dojrzały. Zbliża się wieczór. Na rynku siedzą jeszcze baby z rozłożonym na ladach lub na ziemi towarem. Gadają o urodzaju na owoce. Mówią o tym, że od dłuższego czasu nie ma deszczu. A że nie ma deszczu, więc pełno kurzu, a że kurzu dużo, to i roi się od pcheł… Mężowie tych kobiet są w tym czasie w bóżnicy. Odbębniają Minchę i Maariw. I wtedy jest najlepsza pora. Wtedy chłopaki wyruszają do „pracy”. Zdobywają darmowe jabłka. Chłopaki na bosaka, uzbrojeni w kijki z wbitymi w nie gwoździami wygiętymi w kształcie haczyków, ruszają biegiem „w pole”. Nazywa się to „pocztą”. Jeden jest koniem, a pozostali trzymają go za uzdę, popędzają, gwiżdżą i pokrzykują: – Paszol! – A tuż przy stosach jabłek i gruszek Gergełe wydaje komendę: – Pałki daloj! – Bractwo puszcza w ruch kijki z haczykami. A że od ich biegu podniósł się ogromny kurz, nikt nie jest w stanie zauważyć, jak na haczyki nadziewają się jabłka i grusze.
I zaraz bractwo daje dyla. Po czym Gergełe kładzie się na trawę, a chłopaki obok niego. Dobierają się do swego łupu. Do jabłek i gruszek. Jedni wypychają sobie nimi gęby, inni kieszenie. To ci życie! Nie sama kradzież jest słodka. Nie jabłka są słodkie. W ogóle jest wesoło. To ci frajda. Gergełe to przede wszystkim chłopak wesoły, mimo że ma ciężkie życie. Biedne chłopaczysko. Jest sierotą – kto się za nim ujmie? A w dodatku złodziej! Nutę, szames z bóżnicy, przyłapał go kiedyś z cudzym modlitewnikiem w ręku, a Ruda Basia, która wypieka obwarzanki i bliny, wytrząsnęła z jego bluzy suchary. Takiemu to i warto, bo to mycwa, połamać kości. A na domiar złego ma pysk niewyparzony. Coś strasznego. Każdemu podpadł. Każdy przykleił mu jakieś inne przezwisko. A że sam jest bez opieki, puszczony na żywioł, nie ma nic do stracenia. Podstawia więc pierwszemu lepszemu swoją bosą nogę, niczym pogrzebacz, a ten wali się i rozciąga jak długi. Nie zważa przy tym na osobę. Może to być sam rabin, rabinowa lub żona rzezaka rytualnego. Bęc i wszyscy leżą martwym bykiem!
To się bardzo podobało młodemu Szołemowi. Z czasem tak sobie upodobał Gergełe, że zaczął mu przynosić całe pajdy chleba ze stołu rzezaka. Oczywiście kradzione. Pewnego razu zwędził nawet kostkę cukru. Gergełe lubił gryźć cukier. Najbardziej jednak przepadał za tytoniem. Uwielbiał palić papierosy. Ale jak je zdobyć? Rebe jest chory i nie pali. A ojca nie ma akurat w domu. Gergełe dał radę Szołemowi. Niech wstępuje częściej do stryja Nysła. Ten przecież pali najlepszy „Diubek”. Była to dobra rada. Stryj miał hojną dłoń. Puszka z tytoniem była zawsze otwarta. Dostęp do niej nie nastręczał trudności. Stała na gzymsie za lustrem. Mały Szołem zaczął często tam zaglądać. Zapuszczał rękę, wyciągał solidne porcje „Diubeka” i dawaj ładować do kieszeni.
Ale miał pecha. Za sprawą chyba samego szatana przypętała się pewnego razu ciocia Hudł. Zobaczyła, co się święci. Licho sprawiło, że właśnie ona musiała to zobaczyć. I tu zaczęło się. Rozpętało się piekło na ziemi. Nie było takiej kary na świecie, na którą by nie zasłużył mały Szołem… Najwyższy wymiar. Szołem pragnął już tylko jednego. Niech będzie najwyższy wymiar, niech będzie kara, byle jak najszybciej! Bóg jednak sprawił cud. Miał szczęście. Właściwie było to nieszczęście. Wielkie nieszczęście. Do wuja Nysła nagle przybyli ludzie wzywający go, aby natychmiast szedł do rzezaka. Rebe Mojsze jest w agonii. Umiera. Całe miasto jest już u niego.
Dla młodego przestępcy był to kolejny cios. Może większy niż poprzedni. Żadnego innego rebego uczniowie tak nie kochali. Był to istny anioł, a nie mełamed. Dopiero wtedy, gdy jego trumnę przykrytą kirem zaniesiono na cmentarz, zaś całe miasto szło w kondukcie pogrzebowym, dzieci Nachuma, syna Wewika, uświadomiły sobie, jaki wspaniały był to rebe. Prawdziwy brylant. Jak dalece nie potrafiły go uszanować! I potoczyły się z ich oczu łzy. Straty brata tak nie opłakiwano. Morze łez wylali po stracie młodego rebego, rzezaka Mojsze.
Najbardziej płakał i rozpaczał Szołem. Czuł się winny wobec rebego. Sądził, że ciężko zgrzeszył wobec niego. Rebe uważał go za najlepszego i najuczciwszego ze swoich uczniów. W rzeczywistości malec bardzo rzadko był przygotowany do lekcji w czwartki. Udawał, że wie, kiwał głową i potakiwał. Podśpiewywał i machał ręką. Oszukiwał! Oszukiwał! A ileż wersetów z modlitwy przepuszczał. Połowę tekstu odmawiał. A bywało, że w ogóle się nie modlił. Nie odmawiał modłów: ani Minchy, ani Maariw. Uganiał się tylko za Gergełe Złodziejem. Drażnił przez płot psy goja albo kradł jabłka na targu. Tu, na tym świecie, rebe nie miał o tym pojęcia. Nie uwierzyłby w to zresztą. Tam jednak, na tamtym świecie, może już wie? Może wszystko? Wszystko?