Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„…Winą obarczano tylko i wyłącznie mnie; wszyscy – może z wyjątkiem mojej matki. Dlaczego ja byłam winna!? Czy dlatego, że nie zabiłam dziecka!? Dlatego jestem winna po dziś dzień!? No to może zmieńmy naukę Kościoła!? Powiedzmy, że dzieci trzeba zabijać! Nie walczmy z aborcją! Nie róbmy nic wbrew sobie! Tak ma być…!??”

Po spowiedzi była zdruzgotana, ale na swój sposób szczęśliwa z rozgrzeszenia, które otrzymała. Przyrzekła sobie solennie, iż nigdy nikomu nie zdradzi z kim ma dziecko i liczyła, że wówczas Pan Bóg jej wybaczy. Tego przyrzeczenia dochowała przez ponad 20 lat, aż do spotkania ze mną. Wiedziała, że matka będzie również milczała jak grób, a rodzeństwo nie powie nic ze wstydu. Ojca już nie miała.

Tymczasem jednak do niej samej zaczęły docierać pogłoski – co i z kim zrobiła. Nikt nie znał personaliów „duchownego ojca”, ale w miasteczku aż huczało od plotek. Stało się to niedługo po tym, jak zaczęła wychodzić „na świat” pewna, że nikt nie zna jej tajemnicy. Wybiegała na krótko do sklepu z dzieckiem na ręku (nie miała za co kupić wózka), ale to wystarczyło, aby poczuć przenikliwy wzrok na swoich plecach, zobaczyć wymowne uśmieszki i poruszenie wokół siebie, a czasem usłyszeć nawet strzępy szeptów. Wiedziała, że wiedzą; potwierdziły to w końcu dwie napotkane koleżanki, siostra i matka. Najgorsze było źródło tej rewelacji – przekazywanej w 50 – cio tysięcznym mieście z ust do ust. Tym źródłem byli… księża. Grażyna dowiedziała się z czasem od wielu osób, w tym od jednego z samych kapłanów, że to właśnie wśród nich „wybuchła” fama o „…księżowskiej dziwce”. I tak już zdruzgotana do granic możliwości dziewczyna poczuła się jak zaszczute zwierze. Bała się już w ogóle wychodzić z pokoju, a niezbędne zakupy robiła jej matka. Tak wówczas, jak i dziś pani Grażyna jest święcie przekonana, że to upokorzenie i wszelkie dalsze szykany jakie ją spotykały – „zawdzięcza” księdzu, który najpierw grubiańsko potraktował ją w konfesjonale, a później ZDRADZIŁ NAJŚWIĘTSZĄ TAJEMNICĘ SPOWIEDZI. Prawdopodobnie podzielił się treścią Sakramentu ze swoimi kolegami – ostrzegając ich zapewne przed „…ladacznicą napaloną na księżowskie huje…” (takie m.in. określenie słyszała kiedyś Grażyna pod swoim adresem). Dalej wieść mogła wyjść poza plebanie np. przez gospodynię któregoś z księży, a one przejawiają często naturalną zdolność echolokacji i równie często korzystają później z tzw. poczty pantoflowej.

Wydawało się, iż wszystkie moce – ziemskie i niebieskie – sprzysięgły się przeciw Grażynie i jej dziecku. Znikąd nie mogła spodziewać się żadnej pomocy ani ukojenia dla upodlonej duszy. Żyła z tego, co wyniosła z domu jej matka. Gdyby nie wyrozumiałość gospodarza, u którego wynajmowała pokój, już dawno wylądowałaby pod mostem. Należność za wynajem (1.300 zł – w 1976 r.) często litościwie odkładał „na potem”.

Wtedy zjawił się ON – pan i władca – kapłan katolicki, ksiądz Antoni Joniec, rodem z Opolszczyzny. Jakimś sposobem dowiedział się gdzie przebywa Grażyna z synkiem. Ona, gdy go ujrzała… ucieszyła się. Tak, widok tego drania, który zrobił jej dziecko i zostawił na pastwę losu i ludzkich języków; jego widok wywołał na jej twarzy – uśmiech. Przez ułamek sekundy trwała ta radość. Tyle wystarczyło, żeby w serce dziewczyny wstąpił promyczek nadziei – że może do niej wróci; że będą razem, że dziecko będzie miało ojca, a ona… męża. Antek – stuprocentowy samiec – bardzo szybko sprowadził ją na ziemię. Uśmiechnął się kpiąco i powiedział na przywitanie:

„…No i co, klepiesz biedę, cierpisz…to dobrze, bardzo dobrze. Jak nie usunęłaś to cierpisz…”

Grażyna nic się nie odezwała; zacięła się w sobie i milczała. Zdążyła się już uodpornić na słowa, które ranią i bolą gorzej niż wbijane w serce szpile. Ksiądz Antoni tymczasem zaczął się rozbierać i nachalnie do niej przystawiać. Odepchnęła go ze wstrętem.

„…Gdzie byłeś kiedy prawie umierałam przed porodem; kiedy ojciec wyrzucił mnie z domu i nie miałam dokąd pójść i za co żyć!? Po co w ogóle przyjechałeś!?!”

Mężczyzna pomyślał przez chwilę, sięgnął do kieszeni i odliczył 1.700 złotych. „…Muszę cię w końcu zacząć utrzymywać…” – powiedział tonem plantatora do dopiero co kupionej niewolnicy. Kiedy kładł się na Grażynie, ona kombinowała tylko na co przeznaczy to 1.700 złotych… opłacenie zaległego czynszu, śpioszki dla dziecka, mleko, jedzenie… powtarzała w myślach, w rytm jego ruchów. „…Może starczy…” – zakończyła podsumowanie równo z jego orgazmem.

Scenariusz ich spotkań powtarzał się niemal dokładnie co jakiś czas – wymówki i kpiące spojrzenia na nią (na dziecko nigdy nie spojrzał); rzucane z pogardą pieniądze i seks. Antoni pozostał przy pierwotnej kwocie, którą dawał jej co miesiąc. Nigdy nie zwiększył sumy; nigdy też – nawet z okazji imienin czy 8 – go Marca – nie dostała od niego kwiatka, czekolady ani nawet…dobrego słowa. Traktował ją jak dziwkę; ciągle wypominał jej, że urodziła dziecko i zagmatwała mu życie. Kiedy odebrał już to, co jego zdaniem słusznie mu się należało (w końcu dawał jakieś pieniądze), wciągał spodnie, ubierał się bez słowa i żegnał ją „…tym samym – zimnym spojrzeniem…” A te jego 1.700 złotych starczało na czynsz za mieszkanie i skromne wyżywienie. Gdyby nie okazjonalna pomoc matki i tak by jej brakło na pieluchy, ciuszki dla dziecka i opał na zimę.

Grażyna, choć czuła się pogardzana i upokarzana przez Antoniego, nie miała wyrzutów sumienia, że oddaje się za pieniądze. Wiedziała przecież doskonale dlaczego ją finansuje; stało się to jasne już za pierwszym razem. Dziewczyna zrobiła się na swój sposób zimna i wyrachowana – „…skoro i tak wszyscy mają mnie za księżowską kurwę, to dlaczego mam nią nie być; tym bardziej, że od tego chama naprawdę coś mi się należy…” – myślała sobie dziewczyna. W rzeczywistości (są to już tylko moje odczucia) ta postawa miała jednak swoje odniesienie w miłości do dziecka. Grażyna miała już za sobą piekło

– niczym pogryziona, głodna, wygnana przez swoje stado wilczyca ze swoim młodym. Wszystkie jej myśli i działania skupiły się na jednym: jak zapewnić sobie i małemu przetrwanie! Nie chodziło jej już o aprobatę ojca, o powrót do domu; nie marzyła nawet o miłości i małżeństwie, bo kto wziąłby „księżowską kurwę” na dodatek z dzieckiem. Nie dziwiła się, iż ludzie tak właśnie ją postrzegają. Po raz pierwszy doświadczyła tego w szpitalu, kiedy nie przyznała się kto jest ojcem dziecka; wiadomo – tylko kurwa nie wie z kim ma dziecko! Na domiar złego – pewnego razu, kiedy szybkim krokiem szła z dzieckiem z zakupów, potrącił ją samochód. Chciała, jak zwykle, uciec prędko przed ludzkimi spojrzeniami i schronić się w swojej

– jakże skromnej – oazie ciszy i spokoju. Na szczęście dziecku nic się nie stało, ale ona była nieźle poturbowana. I tak, zamiast anonimowych, błyskawicznych zakupów – zrobiło się zbiegowisko ludzi patrzących z niedowierzaniem, jak wstaje pokrwawiona z ulicy, podnosi dziecko, które jej wypadło z rąk i ucieka w popłochu do parku. Jej syn jest dziś niemal pewien, że to jego ojciec wynajął kogoś, żeby „załatwił” za jednym zamachem jego i matkę. Wskazywał by na to fakt, iż kierowca oddalił się z miejsca wypadku, ale przecież…”wypadki chodzą po ludziach”.

Minęła przecudna wiosna, którą Grażyna mogła podziwiać przez małe okienko, wychodzące na podwórko budynku. Odetchnęła trochę po długiej chorobie Rafałka i planowała swoje nędzne życie. Lubiła opierać się łokciami o parapet okna i wystawiać twarz na ciepłe promienie słońca. W wolnych chwilach uczyła się z książek, które przyniosła jej z domu mama; wieczory spędzała przeważnie na modlitwie. Czasami miała święto – gospodarze zapraszali ją do siebie na jakiś lepszy film. Postanowiła, że kiedy minie lato, musi koniecznie wrócić na uczelnię. Nie wiedziała jeszcze jak to zrobi, ale jednego była pewna – nie podda się beznadziei i upodleniu, w jakim się znalazła. Odbije się od dna i zacznie normalnie żyć, bez niczyjej łaski i jałmużny! Mogła przecież założyć swojemu „dobroczyńcy” sprawę o przyznanie alimentów na dziecko; musiałby wówczas płacić co najmniej dwa razy tyle co płacił. Mogła też posłużyć się taką ewentualnością jak szantażem i wymusić na nim dużo większe kwoty. Wówczas miałaby szansę wyjechać z miasta i zacząć nowe życie, a nawet skończyć studia zaoczne. Niestety w środku była ciągle małą, dziewięcioletnią dziewczynką, której już wtedy wpojono, że księdzu wolno wszystko; księdza nie wolno skrzywdzić ani się mu sprzeciwić; a to, co robi, myśli lub powie ksiądz – jest zawsze dobre. Jej marzenia o lepszym życiu nie miały więc żadnych szans na powodzenie. Jeśli jeszcze tego wówczas nie rozumiała, karmiąc się nadziejami bez żadnych podstaw, to wkrótce miała się o tym przekonać.

Latem «PAN», jak go nazywa dziś pani Grażyna, pojechał „wielce zmęczony” na wczasy do swojej siostry, która mieszkała w NRD. Wrócił do kraju 25 sierpnia 1977 roku i tego samego dnia zjawił się u Grażyny. Oto, jak ona sama wspomina ten dzień i to, co się wtedy wydarzyło:

„…On wtedy przyjechał z tego NRD napalony jak idiota. Pamiętam jak zrzucił zaraz po wejściu marynarkę, zdarł spodnie i po prostu, gdy byłam nachylona nad tym dzieckiem, on mnie złapał i wziął tak, jak mężczyzna bierze kobietę… ja nie miałam czasu na żadną reakcję. A nawet gdybym miała, to nie wiem czy bym powiedziała – słuchaj, nie rób mi tego. Na pewno bym powiedziała – słuchaj, mam dni płodne, nie rób mi tego, bo faktycznie miałam. Ale czy mogłam mu się zupełnie przeciwstawić, skoro byłam od niego zależna finansowo i nie miałam nic kompletnie? No… chyba nie. Kiedy mu później powiedziałam – słuchaj, ja mam dni płodne, a on do mnie – i co z tego! I się okazało – co z tego, po miesiącu – znowu byłam w ciąży! Jak mu to powiedziałam, gdy przyjechał z tymi pieniążkami zasranymi, położył mi na stół należność za Rafała, przysunął swoją twarz do mojej i krzyknął – I CO! Jak to co, znowu jestem w ciąży – odparłam. Wyciągnął wtedy, jak za pierwszym razem autentyczne 3.000 złotych, rzucił na stół i powiedział:…I ty wiesz co masz z tym zrobić! Ja tego nie będę chował! Rozpłakałam się wtedy jak małe dziecko i powtarzałam przez łzy – nie zrobię tego…, nie zrobię…!”

8
{"b":"89366","o":1}