Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przyjmijmy za rzecz pewną, że każdy chce żyć i być tu, w tym życiu, szczęśliwym. Nawet zadeklarowany samobójca przed przysłowiowym skokiem z mostu nie pogardzi wyciągniętą ręką drugiego człowieka, zwłaszcza jeśli w tej ręce będzie rozwiązanie jego problemów. Widziałem, jak ludzie nieuleczalnie chorzy, do ostatnich chwil swojego życia mieli nadzieję na wyzdrowienie, a nawet snuli plany na przyszłość. To było niezwykle wzruszające. Nikt nie zrozumie do końca, jak bardzo można łaknąć choćby paru chwil istnienia, dopóki nie zobaczy oczu człowieka stojącego w obliczu śmierci. Tak, jak nie ma większego pragnienia od pragnienia życia, tak też nie ma bardziej przejmującego widoku. Człowiek stworzony do życia, w którego oczach odbija się śmierć, jest jak zaszczuty, otoczony przez sforę psów zając. Każda jego żyjąca wciąż komórka drży o swój los i woła o litość, próbując uniknąć przeznaczenia.

Na pewno o wiele „łatwiej” jest cierpieć i umierać ludziom głęboko wierzącym. Właśnie budzenie wiary, a w konsekwencji również przygotowanie człowieka do przejścia na „drugą stronę” powinno być jednym z głównych zadań Kościoła. Tymczasem jest to margines faktycznych obowiązków jakie wykonują kapłani. Na domiar złego ich postawy niejednokrotnie zrażają do religii ludzi najbardziej potrzebujących duchowego wsparcia.

Do końca życia nie zapomnę bardzo wielu spowiedzi i rozmów z tymi, którzy stracili swoją wiarę tylko i wyłącznie z powodu krzywd jakich doznali od Kościoła i księży. Czułem się wówczas obrzydliwie. Zgorszenie postawą kapłana bywa jedną z najczęstszych przyczyn odejścia od Boga. Ludzie w najtragiczniejszych momentach swojego życia chcą mieć przy sobie kogoś, kto natchnie ich serca otuchą, używając do tego nie tylko słów, ale przede wszystkim swojego moralnego autorytetu. Czy proboszcz znany w parafii jako złodziej i rozpustnik będzie odpowiednim przekaźnikiem Bożych Łask albo powiernikiem dla zagubionej duszy, która chce pojednać się z Bogiem. Na tym tle (zgorszenia postawą kapłana) miałem przynajmniej kilka przypadków odmowy spowiedzi – dosłownie… na łożu śmierci!

Powszechne jest stwierdzenie, że każdy powinien modlić się, chodzić do Kościoła i wierzyć – nie w księży i dla księży – lecz wyłącznie z uwagi na Obiekt czci i wiary, którym jest sam Bóg. To jest najświętsza prawda. Jeśli jednak Kościół Katolicki (a zatem jego ludzie) uzurpuje sobie jedyne i wyłączne prawo do świętości i przekazywania prawdy Bożej, a każdy papież jest „nieomylnym zastępcą Boga na ziemi”; jeśli każdy ksiądz mówi o sobie „alter Christus” („drugi Chrystus”) – to można chyba wymagać od nich, by byli przynajmniej porządnymi ludźmi. Sukcesorzy apostołów powinni przejąć po nich – nie władzę i bogactwa, których tamci nigdy nie mieli, ale nade wszystko przykazanie Jezusa – „Bądźcie moimi świadkami”, tzn. dawajcie świadectwo o mnie swoim życiem. To, że prawa którymi rządzi się Kościół przeszkadzają księżom w dawaniu takiego świadectwa już wiemy.

Widzimy sami po sobie, jak bardzo kochamy to podłe życie. Wyobraźmy sobie, że nagle (odpukać!) dowiadujemy się o swojej nieuleczalnej chorobie. Pozostało nam parę miesięcy życia. Naturalnie wpadamy w panikę – złorzeczymy Bogu, a w najlepszym wypadku wołamy z wyrzutem „dlaczego ja?!” Inną, równie powszechną reakcją jest pragnienie godnego odejścia i jak najlepszego przygotowania się na śmierć poprzez pojednanie z Bogiem i ludźmi. Niemal każdy wykorzystuje swoje ostatnie chwile na pozostawienie po sobie dobrego wspomnienia. Ci, którzy mają kochające dzieci umierają spokojniejsi, że jakaś cząstka ich samych przetrwa i będzie życzliwie o nich myślała. Z drugiej strony – jakże trudno opuścić swoich ukochanych! Jakby się umierający człowiek nie pocieszał i jaką by nie przyjął postawę, zawsze łączy się ona z przeogromnym bólem. Ten ból bywa nieraz tak bardzo dotkliwy, że zupełnie paraliżuje zachowania człowieka. Staje się on wówczas kompletnie zrezygnowany i bezwolny. Widziałem ludzi, którzy bez chwili przerwy, przez kilka tygodni, łkali i wyli… aż w końcu umarli. Oczywiście bywają, choć niezwykle rzadko, przypadki odwrotne – pogodzenie z losem i śmierć z uśmiechem na ustach. Tak umierają jednak na ogół tylko ludzie wielkiej wiary i czystego sumienia albo bardzo podeszli w latach starcy, znękani chorobami i zmęczeni życiem, dla których śmierć jest ukojeniem. Nie bez powodu zahaczam ciągle o problem umierania. Łączy się on bowiem niewątpliwie z najbardziej dotkliwie przeżywanym cierpieniem, a właśnie o nim mamy mówić. Umierający ludzie poza ogromnym wewnętrznym bólem (często większym od bólu umęczonego ciała) pytają przeważnie o powód swoich cierpień.

Pewien 14 – letni, niezwykle zdolny i inteligentny chłopiec z wrodzonym zanikiem mięśni, leżąc bez ruchu na łóżku zapytał mnie kiedyś: „Wiem, wkrótce spotkam się z Bogiem. Jestem też pewien, że On wynagrodzi mi wszystko, czego nie doświadczyłem za życia. Na tamtym świecie będę chodził, biegał, grał w piłkę z kolegami. Nie mogę przecież grzeszyć, bo się nie poruszam więc na pewno pójdę do Nieba. Niech mi jednak ksiądz powie – po co Mu teraz moje cierpienia? Jeśli mnie kocha to dlaczego na to pozwala?…”

Inna młoda dziewczyna, umierająca na nowotwór krzyczała: „…Niech mi tu ksiądz nie mówi, że Pan Bóg jest moim kochającym Ojcem!!! Mój ojciec sprzedał wszystko z domu na lekarstwa dla mnie. Od miesiąca prawie nie odstępuje mnie przy łóżku. Powiedział, że gdyby mógł, oddałby za mnie swoje życie. To się nazywa ojciec…!!!”

Nie tylko młodzi ludzie chcą żyć i nie tylko oni buntują się w obliczu śmierci. Jest to uzależnione w dużym stopniu od tego, jak układało się całe życie. Na ogół trudniej jest odchodzić bogatym i tym, których oszczędzał los. Najzwyczajniej w świecie spodobało im się na Ziemi.

Przypomina mi się pewna zabawna historia niemal żywcem wyjęta z filmu pt. „Sami swoi”. Bardzo bogaty gospodarz, m.in. właściciel kilku wielkich szklarni, leży na łożu śmierci (według zapewnień lekarzy). Wokół męża, ojca i dziadka zgromadziła się cała rodzina. Zbolały 80 – letni człowiek z postępującym paraliżem, po wylewie – patrzy pytająco i przenikliwie na pięcioro swoich dzieci z nadzieją, że choć jedno z nich osiądzie na stałe w ojcowiźnie. Pyta o dalsze losy dorobku swojego życia, ale po jego pytaniu zapada cisza. Wszystkie dzieci są już „pożenione” i „na swoim”, z wyjątkiem najmłodszej córki. Wnuki jeszcze za małe, żeby przejąć ster po dziadku. W końcu nikt się nie zdobył na przejęcie „tatowego sierpa”. Faceta tak to wkurzyło, że ku zdumieniu wszystkich podniósł się na łóżku i wykrzyczał: „…Co wy sobie kurwa mać myślicie – to po co ja zapieprzałem całe życie! Póki żyję nikt nic ode mnie nie dostanie…”. „To już nie długo może być”

– pomyśleli zapewne niedoszli żałobnicy, ale srodze się pomylili. Nie wiadomo: czy z tych nerwów krew zaczęła szybciej krążyć w dziadku, czy była to tylko wielka siła woli; faktem jest, że chłopina zdrowiał z godziny na godzinę. Po dwóch dniach był już na nogach, a po tygodniu pracował w gospodarstwie. Opowiadał mi o tym wszystkim przy kieliszeczku samogonu i śmiał się do łez z numeru, jaki wykręcił zupełnie niechcący swoim „szczeniakom”. Kiedy spotkałem go po dwóch miesiącach, szykował się na…rejs statkiem po Morzu Śródziemnym. „Nic gnojkom nie zostawię, wszystko sam przepuszczę, bo na to pracowałem!” – śmiał się dziadek. Nie wiem co się teraz z nim dzieje, ale – choć minęły już trzy lata – jestem niemal pewien, że ciągle ucieka przed „kostuchą” i nieźle się bawi.

Zobaczmy, jak wielka może być wola życia i jak bardzo niektórzy ludzie są przywiązani do tego, co muszą opuścić. Jeśli zawsze dążyli do jednego celu lub poświęcili się bez reszty jakiejś sprawie – nie odejdą spokojnie, zanim wszystkiego nie uporządkują, jak po każdym dniu pracy. Nie znaczy to wcale, że ci którzy mają niewiele do stracenia nie kochają życia. Zresztą powiedzmy szczerze – gdyby każdy wiedział na 100% o istnieniu tej „drugiej strony”, a do tego jeszcze miał wgląd w swoje akta w Sądzie Najwyższym i widoki na ułaskawienie, ewentualnie łagodny wyrok – z pewnością nikt nie bałby się śmierci. Ta jednak nie jest grą w golfa czy pokera; najmniejsza niepewność paraliżuje strachem o przetrwanie, które jest największym pragnieniem i głównym celem człowieka.

Cenimy to co mamy i to co widzimy, bo tylko to według nas jest pewne. Żyjemy w świecie materii postrzegając rzeczy materialne, a więc śmiertelne, zniszczalne, czasowe. Widzimy jak niszczeją i umierają na naszych oczach. Widok pośmiertnych szczątków ludzkich nie nastraja nas optymistycznie i przywodzi na myśl naszą śmierć i rozkład naszego ciała, będący tylko kwestią czasu. Dlatego wszyscy

– niezależnie od pozycji, kondycji, majątku – tak bardzo cenimy sobie tę podłą ziemską wegetację i okrutny, niewdzięczny los. Niektórzy w obliczu śmierci gotowi są oddać dorobek całego życia za jeszcze jedno „cudowne” lekarstwo, choćby miało im przedłużyć męki tylko o rok, miesiąc, tydzień,…dzień. Chwytają się najmniejszego promyka nadziei. Edyta Gepert w swojej piosence „Kocham cię życie” chyba najlepiej oddała największą miłość człowieka. Bez wzajemności, na przekór wszystkiemu – cenimy i drżymy o coś, co i tak z każdą chwilą nam ulatuje. To chyba największy dylemat i paradoks istoty ludzkiej. Jest to jednocześnie tak bardzo naturalne. Nam, Katolikom taka postawa wydaje się być wręcz wpisana w naturę człowieka, ale nie do końca tak to wygląda.

Oprócz zrozumiałej niepewności przetrwania, która towarzyszy każdemu z nas, istnieje jeszcze coś innego – STRACH przed Bogiem i Jego Sądem, zaszczepiany przez Kościół kolejnym pokoleniom Katolików. Na całym świecie nie ma drugiej tak negatywnej i pesymistycznej religii, jak Religia Katolicka. Inne wyznania chrześcijańskie, a w szczególności protestanckie, nie „równają” się pod tym względem z Katolicyzmem. Większość religii oraz prądów religijno – filozoficznych i światopoglądowych, mówi o śmierci jak o «wyzwoleniu», «powrocie do domu Ojca», «ukojeniu po trudach i cierpieniach». Bóg występuje w nich jako wierny przyjaciel człowieka; po okresie próby niechybnie wynagrodzi mu wszelkie ziemskie niedogodności. Nie ma żadnych wiecznych męczarni i wiecznego potępienia!!!

30
{"b":"89366","o":1}