W tym czasie cała Nysa huczała już od opowieści o „księżowskiej kurwie”. Grażynie znów odechciało się żyć. Gdyby nie dwójka dzieci prawdopodobnie by ze sobą wtedy skończyła. Pozostawiono ją na pastwę losu z jednym niemowlęciem i dwuletnim oseskiem, bez żadnych środków na utrzymanie. Otrzymała jednak wkrótce pomoc i to z najmniej oczekiwanej strony. U młodego księdza z miejscowej parafii wyczuła nić sympatii i szczerego współczucia pod swoim adresem. Poszła do niego i opowiedziała szczegóły swojego dramatu. Tak się dziwnie składało, że ksiądz ten pracował wcześniej w parafii pana Lodzika. Po wielu pertraktacjach z udziałem duchownego, kolega Jońca oddał w końcu pieniądze Grażynie.
Ta pomoc obcego kapłana była jednym z bardzo nielicznych aktów miłosierdzia wobec ogólnie wyklętej i odrzuconej dziewczyny. Nawet jej młodsze rodzeństwo jej nie odwiedzało. Tak naprawdę mogła liczyć tylko na matkę. Byli też tacy, którzy sugerowali jakąś pomoc, wyrażali swoje ubolewanie i…ciągnęli za język, by dowiedzieć się więcej szczegółów, a potem dzielić się nimi na prawo i lewo. Grażyna nigdy i nikomu wprost nie przyznała się, że ma dzieci z księdzem. Ona dotrzymywała danego słowa. Wyjątek stanowiła rozmowa u biskupa, którą uważała niemal za spowiedź.
Zajmijmy się teraz losami księdza Jońca w europejskiej „Ziemi Obiecanej”, jaką bez wątpienia – pod koniec lat 70 – tych – była RFN. W tamtym czasie księża z Polski nie marzyli o takich przeniesieniach. Ksiądz emigrant byłby od razu potencjalnym agentem wywiadu, dla jednej lub drugiej strony. Podobną roszadę mógł zrobić chyba tylko Nossol, ze swoimi wielkimi „plecami” u Niemców i szacunkiem u ówczesnych władz polskich.
Obecnie wielu polskich kapłanów pracuje za zachodnią granicą, gdzie od lat jest wielka „posucha” na powołania; prawdę mówiąc – prawie w ogóle ich nie ma. Polscy księża wyjeżdżają tam na kilkumiesięczne lub paroletnie saksy, a niekiedy nawet na stałe. W obydwu wypadkach potrzebna jest względna znajomość języka, „chody” u biskupa albo „trochę” języka i dobry „bajer” w stylu: „mam bardzo chorą matkę i potrzebuję więcej szmalu na jej leczenie…”. Nasi kapłani bynajmniej nie lecą na państwową pensję, którą otrzymuje w Rajchu każdy duchowny. Te parę tysięcy marek, można „wyciągnąć” równie dobrze na średniej parafii w Kraju, zwłaszcza jak się trochę pokombinuje. Ale „pokombinuje” w Polsce, a w Niemczech
– wcale nie znaczy to samo! Każdy bez wyjątku Polak – czy to będzie ksiądz, czy złodziej sklepowy – posiada naturalne, wrodzone zdolności do „rąbania” Niemców. Losy naszego Narodu na przestrzeni dziejów nie pozostawiają w tej kwestii żadnych wątpliwości. Podobno już starożytni Słowianie kradli Germanom konie i woły (dzisiaj – „Merole”, Golfy i Passaty), nie mówiąc już o wyprawach łowieckich do ich lasów (por. okradanie sklepów). Talent ten „wysysamy” wszyscy wraz z mlekiem matki. Jeśli do tego „daru” dodać autorytet, jakim cieszą się kapłani wśród niemieckich Katolików oraz ich narodową cechę – naiwność – wyłania się wielkie pole do popisu dla naszych chłopców w sutannach.
Będąc księdzem słyszałem o „Helmutach” łapiących się niczym muchy na lep na stare proboszczowskie „kawałki” w stylu: okolicznościowe zbiórki na świątynne remonty, renowacje, malowania, konserwacje; pomoc dla misji; „dary”; pomoc finansowa dla „budującej się” parafii w biednej Polsce itp. Uczciwym z natury Niemcom do głowy nawet nie przyjdzie, że pieniądze zbierane na tak zbożne cele, mogą zasilać prywatne konto ich pasterza.
Znam z opowiadania przypadek, jak to polski kapłan „na robotach” w niemieckiej parafii po obejrzeniu w tamtejszej telewizji reportażu o niedożywionych dzieciach w Bieszczadach – zrobił na ten cel zbiórkę i…nieźle się obłowił.
Powróćmy jednak do naszego bohatera „na wygnaniu”. Zapewne przekraczając granicę PRL – u odetchnął biedula pełną piersią. „Zaszczuty” przez „głupią dziwkę” (która nie chciała usunąć dwóch bachorów) oraz jej matkę – nareszcie będzie miał spokój z dala od nich. W końcu… „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – ta myśl musiała mu przyjść do głowy, bo tak też było w istocie. Dzięki „numerowi” z Grażyną otwierała się przed nim świetlana przyszłość i wielka kariera, u samego progu kapłaństwa. Polska propaganda o tym milczała, ale on dobrze wiedział z listów i paczek od rodziny
– jak wygląda życie w Zachodnich Niemczech. Ani przez chwilę nie zamierzał dzielić się swoim przyszłym dostatkiem z tą „idiotką” i,jej dziećmi”.
Według tego, co później dowiedziała się pani Grażyna – jej Antek poszedł najpierw do szkoły, uczyć się języka. Jako, że miał w Raichu rodzinę i był „otrzaskany” z ichniejszym szwargotem, szkołę skończył szybko i pozytywnie. W międzyczasie zmienił pisownię swego imienia i nazwiska na: Anton Jonietz. Został następnie skierowany do parafii w Essen, w charakterze wikariusza. Tam poderwał niemiecką „laskę” tak ostro, że aż pisały o tym lokalne gazety (ale na pewno protestanckie…więc kłamały). Nie przeszkodziło mu to po kilku latach awansować dużo wyżej – objął probostwo nad 5 – ma (słownie: pięcioma) parafiami w uroczym zakątku Niemiec, gdzie przebywa do dziś. Dla kieszeni księdza Jonietza nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż podległe mu 5 „folwarków” zamieszkują niemal wyłącznie sami Katolicy. Jego rezydencja, o wymiarach pałacu polskiego biskupa, znajduje się w mieście Salz, w pobliżu Limburga (Land Westerwald), słynącym z uroczego położenia i pięknej architektury. Her Jonietz zarabia niewyobrażalne – jak na warunki polskie – pieniądze i to wyłącznie w twardej walucie.
Grażyna, kiedy w końcu wywalczyła należne jej pieniądze ze sprzedaży starego Fiata, mogła nareszcie oddać długi i jako tako się okupić. Nie rozłożyła sobie otrzymanej kwoty na dwa lata, gdyż i tak było wiadomo, że najdalej po roku zapomoga się skończy. Nie myślała co będzie dalej. Dość miała oszczędzania na wszystkim – począwszy od ogrzewania zimą mieszkania, a skończywszy na gatunku mleka dla dzieci. Miała cichą nadzieję, że Antoni dotrzyma danego przy biskupie słowa i po upływie dwóch lat zacznie łożyć na rodzinę; choć wiedziała już, iż może się spodziewać po nim najgorszego. Te jego wybiegi, kłamstwa, sposób w jaki ją traktował; a nawet to, kiedy nastawał na nią, aby usunęła dwie ciąże – to wszystko nie bolało ją tak bardzo jak jeden, jedyny fakt: jego stosunek do własnych dzieci. Ciągle w pamięci i w uszach brzmiały jej okrutne słowa, których sensu nigdy, do końca życia, nie będzie potrafiła zrozumieć. „…Ja ich nienawidzę, słyszysz: NIENAWIDZĘ!!!” – krzyczał jej prosto w twarz swoim silnym, pewnym głosem; zupełnie jakby miał na myśli morderców własnej matki. Znienawidził je od pierwszej chwili, kiedy się o nich dowiedział. Nie przejawił nigdy absolutnie żadnych zachowań ojcowskich. Nie wziął na rękę żadne z nich, choć wielokrotnie miał po temu okazję. Nie kupił im nigdy żadnej zabawki, czekolady – kompletnie nic! Będąc u Grażyny starał się w ogóle na nie nie patrzeć; a jeśli – mimo woli
– jego wzrok napotkał jedno z nich, widać w nim było autentyczną nienawiść i odrazę. Wielokrotnie użalał się natomiast nad samym sobą
– jakie to on ma ciężkie życie – „zniszczoną karierę”, „naplute w życiorys” itp. W tym człowieku nie było za grosz odpowiedzialności, współczucia. Był wynaturzonym do cna egocentrykiem i samolubem. Od najbardziej prymitywnych zwierząt różnił się tylko tym, że nie zjadł swoich „młodych”, zaraz po ich narodzeniu.
Wybaczcie te bardzo ciężkie słowa pod adresem człowieka, którego nie miałem okazji osobiście poznać, ale mam przed sobą niepodważalne dowody na taką, a nie inną jego postawę i nie są to tylko nagrania moich rozmów z panią Grażyną i jej dziećmi…
Staram się w jakiś sposób zrozumieć tego człowieka, chociażby na tej podstawie, iż sam jeszcze niedawno byłem księdzem. Mnie też nie obce (przynajmniej na początku) były marzenia o zrobieniu jakiejś kariery w Kościele – doktoracie, „dochrapaniu” się porządnego probostwa, wybiciu ponad przeciętność. Są to naturalne pragnienia występujące u człowieka, którym się ciągle rządzi i pomiata, począwszy od pierwszych lat seminarium duchownego. Czy jednak po drodze do kariery i dobrej opinii można deptać innych ludzi!? Z pewnością byłbym podłamany, gdyby moja dziewczyna podwójnie „wpadła”; tym bardziej, jeślibym nie miał najmniejszego zamiaru się z nią żenić. Gdy jednak ona „na złość” już je urodziła, to jakże można – do jasnej cholery! – mieć w dupie własne dzieci; widząc jak kwilą z zimna i głodu!?! Jak może ojciec znienawidzieć bezbronne maleństwa – kość z kości i krew z krwi – podobne do niego jak dwie krople wody!?! Nie musiał wcale się z nią żenić; ale nienawidzieć…!? zostawić na pastwę losu…!? Podczas gdy on opływał w dobrobyt, zmieniał samochody i leżał do góry brzuchem, ona gnieździła się w małej klitce z dwójką jego dzieci; wstawała do nich w nocy; biegała z nimi do lekarza; przewijała; karmiła i kombinowała jak związać koniec z końcem.
A tak przy okazji – bez względu na to, czy ktoś jest za, czy przeciw aborcji – każdy powinien przyznać, iż tej dziewczynie należy się medal za urodzenie dwójki dzieci wbrew wszelkiemu rozsądkowi i namowom ich ojca – księdza. Medal ten powinna otrzymać od prymasa Glempa; ale to jest nierealne, bo według niego – takie i podobne historie się nie zdarzają, po prostu nie mają miejsca; są wymysłem żydokomunistów i masonów; roznoszone później w postaci plotek, legend i podań ludowych. Chciałoby się krzyknąć głośno słowami Chrystusa Pana: „BIADA WAM OBŁUDNICY!!!” [1]
Dla Grażyny tymczasem zaczęły się dwa lata niepewności, strachu, wytykania przez ludzi i wychowywania dwójki małych, księżowskich dzieci. Kiedy skończyły się pieniądze ze sprzedaży samochodu, chwyciła się paru drobnych zajęć za marne grosze; na ile tylko pozwalał jej czas i pomoc matki, która w tym czasie opiekowała się maleństwami. Czasami, pod nieobecność ojca, dziewczyna brała dzieci do domu; przede wszystkim po to, aby wykąpać je w wannie, co one uwielbiały.
Młoda matka żyła jak pustelniczka – nie bywała w żadnym towarzystwie, straciła koleżanki i przyjaciół; z domu doktora wychodziła tylko po zakupy. Jeśli już natknęła się na kogoś znajomego albo któregoś z księży – wielu z nich znała osobiście przez kontakty związane z charakterem rozpoczętych studiów – prawie zawsze jej rozmówca (- czyni) zbywał ją paroma zdaniami, patrząc w popłochu przez ramię – czy nikt nie widzi. W końcu sama zaczęła udawać, że nikogo nie dostrzega. Czuła jednak na sobie zawsze setki par oczu, choć dzisiaj uważa, iż mogła to być w dużej mierze psychoza strachu i kompleks „trędowatej”, ale tak właśnie się wtedy czuła. Prawdziwym utrapieniem były dla niej coraz dłuższe kolejki przed sklepami. Dzieci musiały często zostawać same w pokoju, a ona była godzinami narażona na ciekawskie spojrzenia i obmowy innych, zwłaszcza kobiet. Przez dłuższy czas miała jedną, jedyną przyjaciółkę, ale jej mąż, gdy dowiedział się o tej zażyłości, zrobił żonie karczemną awanturę – „…z kim ty się zadajesz!?!” – krzyczał.