Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najpierw zauważył, że nie słyszy swoich kroków -miękki dywan tłumił wszelkie odgłosy. Podniósł wzrok. Głębokie skórzane fotele, przyćmione światło, fornirowane meble, pod wielkim portretem Hitlera małe biurko.

– Proszę usiąść – usłyszał cichy głos.

Dopiero teraz dostrzegł, że przy biurku siedzi mężczyzna w czarnym mundurze. Padł na fotel.

Sądząc z opisu, to powinien być sam Geibel – pomyślał leniwie.

Mężczyzna podniósł się znad biurka, podszedł, przyjrzał się pokiereszowanej twarzy Filipa. Dopiero teraz Filip dostrzegł duże, brunatne plamy na swym kitlu.

– Brunner! – krzyknął Geibel.

Zza kotary, cicho jak duch w teatrze, wysunął się Brunner.

– Co pan z nim zrobił? – zapytał Geibel. – Dlaczego jest pan takim tępym bydlęciem, które potrafi tylko bić? Proszę teraz wyjść, jeszcze porozmawiamy… Przepraszam – powiedział pochylając się nad Filipem – bardzo pana przepraszam.

– Co? – zapytał Filip, któremu wydawało się, że nie dosłyszał.

– Przepraszam pana – powtórzył Geibel. – Niestety, nie dobieramy sobie współpracowników sami, mamy takich, jakich nam przyślą. Zapali pan? Chciałem z panem porozmawiać. A może jest pan zbyt zmęczony, może woli pan, żebyśmy odłożyli naszą rozmowę do jutra? – Podał dentyście ogień i dopiero potem przypalił sobie. – Nie lubię bicia – ciągnął – i nie chciałbym oddać pana znowu w ręce mego współpracownika. Jestem zwolennikiem rozmów. Rozsądnych rozmów prowadzonych przez rozsądnych łudzi. Czy mogę pana uważać za osobę rozsądną, doktorze?

– Tak – powiedział Filip i zaciągnął się papierosem.

– Cieszę się – powiedział Geibel. – Pańskie nazwisko?

– Sokolnicki, Jan Sokolnicki – odpowiedział z wysiłkiem Filip. Mówił z trudem, każdy ruch szczęk przyprawiał go o cierpienie.

– Pytałem o pańskie prawdziwe nazwisko – uśmiechnął się Geibel, a kiedy milczenie Filipa przedłużało się, dodał: – Więc jednak nie chce pan być rozsądny. Ale nie tracę nadziei, ciągle nie tracę nadziei. – Podszedł do biurka i otworzył leżącą tam teczkę. – Pan nas nie docenia -powiedział – panie Sokolnicki, przepraszam, panie Fili-piak… – Spojrzał w oczy wtłoczonego w fotel mężczyzny i kiedy nie dostrzegł w nich cienia zainteresowania, zaczął czytać: „Józef Filipiak, urodzony 9 maja 1900 roku w Łodzi, w roku 1924 skazany za działalność komunistyczną na cztery lata, w 1929 roku na pięć lat, następny wyrok w 1936 roku – osiem lat. Pseudonim partyjny -towarzysz Filip". Zgadza się?

– Nazywam się Jan Sokolnicki – powiedział z wysiłkiem.

– Obaj wiemy, że żaden Sokolnicki nie istnieje, a pańska kennkarta jest fałszywa. Po ci się upierać? Ja osobiście żywię szacunek dla pokonanych wrogów, o ile zrozumieją, że zostali pokonani. Wiemy wszystko lub prawie wszystko. Pańskie uczciwe zeznanie może tylko potwierdzić pańską lojalność. Rzeczy znalezione podczas rewizji w gabinecie dentystycznym są wystarczającym materiałem dowodowym.

– Nic nie wiem – powiedział Filip. – Wynajmowałem ten gabinet tylko na kilka godzin dziennie.

– Nie bądźmy dziećmi, panie Filipiak. Jeśli poda nam pan nazwiska swoich informatorów i współpracowników, damy panu szansę. Oczywiście nie uwolnimy pana, spiskował pan przecież przeciw państwu niemieckiemu, ale otrzyma pan szansę. Gdzie radiostacja?

– Nie wiem.

– Kto przekazywał informacje o ruchach naszych wojsk?

– Nie wiem – powtórzył Filip.

– Kto to jest Janek?

Dentysta milczał uparcie. Geibel przyglądał mu się przez chwilę, potem nacisnął guzik dzwonka. Kiedy gestapowiec stanął w drzwiach, gotów wyprowadzić Filipa, Geibel powiedział:

– Proszę się dobrze namyśleć. Daję panu czas do jutra. Brunner wyszedł zza kotary, gdy tylko zamknęły się drzwi za Filipem.

– Także nic – powiedział Geibel. – Nic z niego nie wycisnąłem.

– Gdyby pozwolił pan moim chłopakom przycisnąć pedał do dechy… – przysunął sobie krzesło do biurka szefa, wyciągnął skórzaną papierośnicę z monogramem, podsunął Geiblowi cygaro.

– Musiałem zawiadomić gruppenfuehrera – powiedział Geibel.

– Powinien zrozumieć, że nie mieliśmy innego wyjścia.

– Na pańskim miejscu – powiedział Geibel – nie bardzo bym na to liczył. Po pierwszym raporcie o zwerbowaniu Wolfa dużo sobie obiecywał. Na szczęście Wolf nie jest spalony.

– Rozśmiesza mnie – powiedział Brunner – kryptonim tego faceta. Wilk! Trzeba przyznać, szefie, że potrafi pan być dowcipny.

– Boję się, że gruppenfuehrer może nie mieć poczucia humoru. Wolf zrobił swoją robotę, trzeba mu przyznać, dobrze.

– Stary praktyk – powiedział Brunner. – Pracował w polskiej defensywie.

– To myśmy pokpili sprawę. Gdybyśmy przyjrzeli się z daleka temu gabinetowi dentystycznemu, moglibyśmy złapać coś więcej. Zdejmować punkt po parogodzinnej obserwacji to nie jest dobra robota, Brunner. Nie potrzebuję panu tego mówić.

– Nikt więcej nie wpadł? – zapytał Brunner bez nadziei w głosie. Geibel potrząsnął przecząco głową.-Więc ten Wolf musi jeszcze powęszyć.

– Zaczynać wszystko od początku? Nie łudźmy się, Brunner. Na zlokalizowanie tego Filipiaka potrzebował czterech miesięcy, a teraz będą czujniejsi. Aha, jeszcze jedno. Wolf twierdzi, że do tego gabinetu dentystycznego przychodzili niekiedy niemieccy oficerowie. Interesujące, co?

– Może tak, może nie. Ja sam wstawiłem sobie zęby w getcie. Ten żydowski dentysta był geniuszem w swoim fachu. Ciekawe, komu teraz wstawia zęby. Ale oczywiście, można by zatrudnić przy tym naszego przyjacie la Klossa – uśmiechnął się Brunner.

– Właśnie o czymś takim myślałem – Geibel rozsiadł się wygodnie w fotelu. – Gdybyśmy wciągnęli w tę kabałę Abwehrę… Nie przypuszczam, żebyśmy musieli dzielić się z nimi sukcesami.

– A przyjemnie będzie podzielić się porażką – skończył jego myśl Brunner. – Oczywiście spróbuję jeszcze wycisnąć coś z tego dentysty.

– Tylko nie za mocno, proszę, nie za mocno, nie do dechy. Niepotrzebny nam nieboszczyk, ani im w Warszawie. Gruppenfuehrer powiedział, że być może zażąda przewiezienia Filipiaka do Warszawy – dodał tonem wyjaśnienia. – Oni myślą, że my tu na prowincji nie potrafimy pracować – uśmiechnął się porozumiewawczo. A potem nagle przyszła mu ochota, żeby zrobić Brun-nerowi przykrość.

– A jeśli trzeba będzie go odesłać, pan go dostarczy gruppenfuehrerowi. Sam pan przecież powiedział, że gruppenfuehrer powinien pana zrozumieć. Pan mu najlepiej wyłoży, dlaczego akcja miała taki właśnie przebieg. Nikt nie zrobi tego lepiej, Brunner…

Tymczasem Filipa wprowadzono do celi. Rzucił się na twarde posłanie. Zanim zapadł w nerwowy półsen, dotknął pieszczotliwie szwu marynarki. Wyczuł palcami okrągłą obłość fiolki. Podziałało to na niego uspokajająco.

Co z Jankiem? -pomyślał, zanim stracił świadomość. – Skąd znają ten kryptonim?

9

Dwie godziny błąkał się po lesie, zanim zatrzymał go okrzyk:

– Stój! Kto idzie?

Światło kieszonkowej latarki smagnęło go po twarzy. Wymienił hasło. Milczący partyzant powiedział:

– Pójdzie pan za mną – i szli prawie pół godziny, nim z mroku zaczęły się wyłaniać kontury leśniczówki.

W największej izbie Florian prowadził odprawę. Otrzymał właśnie wiadomość, że na stacji Trokiszki żandarmi urządzili obławę. Nie wiedział, czy nie ma to przypadkiem związku z ostrzeżeniem o koncentracji sił niemieckich. Zdecydował, że posterunki wysunąć należy jeszcze dalej na linię Trokiszki – Dąbrowa. Zarządził ogłoszenie stanu alarmowego w pododdziałach i kazał przygotować ludzi do zmiany miejsca postoju.

– Mam dwu rannych – powiedział Rudolf – z piątkowej kolejówki, co z nimi zrobić?

– Przed nocą musisz ich zamelinować w Rudkach. Niewykluczone, że będziemy musieli przeprawić się przez Wisłę. Są jakieś pytania? – zapytał dla porządku, ale pytań nie było i partyzanci zaczęli się podnosić do wyjścia. Wtedy właśnie wszedł Kuba, prowadząc przed sobą Klossa.

– Powiedział hasło, chciał się widzieć z dowódcą – wyprężył się służbiście.

– Słucham? – zapytał Florian. – Co mi pan ma do powiedzenia?

Kloss wskazał wzrokiem obecnych i dopiero gdy partyzanci wyszli, siadł na zydlu podsuniętym przez Floriana.

– Gdzie jest Bartek? Chcę mówić z Bartkiem.

– Zastępuję Bartka, może pan mówić ze mną.

– Tak? Przychodzę z polecenia pana Kozioła.

– W porządku – powiedział mężczyzna. – O tej sprawie może pan mówić tylko z Bartkiem, powinien zaraz wrócić.

– Co to znaczy: zaraz? – Kloss spojrzał na zegarek. -Muszę się z nim widzieć przed północą.

– Rozumiem. Ale musi pan poczekać. Chce pan coś zjeść? Ale na zimno, nie palimy ognia. A może się pan prześpi? – W drzwiach dostrzegł głowę Anki. – Zabierz naszego gościa na górę, mech się prześpi. Poznajcie się – to jest Anka.

– Janek-powiedziałKloss ściskając dłoń dziewczyny. – Gdyby Bartek nie przyszedł do pół do dwunastej, proszę mnie obudzić mimo wszystko.

Florian został sam. Chciałby, żeby Bartek był już z powrotem. Nie lubił odpowiedzialności, bał się, że ma zbyt małe doświadczenie leśne na wypadek jakiejś akcji Niemców. Jest wpół do dziesiątej. Czego ten facet chce od Bartka? Przedstawił się „Janek". Niekiedy Florian odbierał od Filipa informacje z tym właśnie kryptonimem. Ale to nie musi być ten, imię jest dość pospolite. Trzeba teraz – pomyślał – żeby Anka spaliła wszystkie niepotrzebne papiery, zanim stąd ruszymy.

W półotwartych drzwiach pojawił się nie znany Florianowi facet w pumpach.

– Czego? – zapytał.

– Panie dowódco, pozwól mi pan iść.

– Gdzie pan dojdzie o tej porze? Godzina policyjna to pies? Pójdzie pan rano, jeśli dowódca pana zwolni – odpowiedział i jednocześnie usiłował sobie przypomnieć, jak nazywa się ten skamlący szmugler, którego Bartek przed wyjściem zabronił zwalniać.

– Patriota jestem, panie dowódco, każdy to może zaświadczyć. Ten leśniczy Rudziński musiał coś panom na mnie nagadać, że mnie nie puszczacie, ale to mój szwagier, on ma na mnie złość. A z godziną policyjną jakoś sobie poradzę. Nie mogę czekać, aż mi się towar zaśmierdzi.

40
{"b":"89354","o":1}