Wielka podłużna sala obiadowa pałacu tętniła ciszą zatopionych koralowych jaskiń. Pośrodku królował stół o kształcie starorzymskiego hipodromu dla rydwanów. Wokół – niczym łańcuch suto umundurowanych wartowników – spało dwanaście bliźniaczych krzeseł. Blat stołu dźwigał trzy złocone mosiężne świeczniki, srebrną salaterkę oraz kamienną popielniczkę wypełnioną niedopałkami cygaretek i popiołem symbolizującym samopoczucie palacza. Przy ścianach i na ścianach milczały kredensy, komody, półstoliki, donice, wazy, obrazy i kinkiety; gadał tylko zegar, którego długie wahadło mierzyło rytmicznie czas. Kryształy żyrandoli świeciły zimnym blaskiem. Szyby drzwi wyjściowych na taras wpuszczały do wnętrza panoramę ogrodu, a szyby okienne fragment parku. Łącznie – baśniowy widok, nie ma już, bowiem w Polsce owych starych pałacowych domów, pełnych sybarytyzmu duchowego i materialnego (prywatnych dzieł sztuki, rodzinnie używanych finezyjnych mebli, bibliotek niepublicznych, oraz sprzyjającej tworzeniu, balowaniu i kopulowaniu atmosfery „haute cusine" plus „grand vin"). Wszystko to przeminęło z wichrem Drugiej Wojny Światowej, anihilowanie barbarzyństwem faszystów i komunistów.
Mężczyzna siedzący przy stole i palący cygaretkę za cygaretką nazywaj się Tarłowski. Teodor hrabia Tarłowski. Jego bardzo dawni przodkowie byli hetmanami, senatorami i ministrami monarchów. Jego prapradziad był oficerem napoleońskim, pradziad powstańcem i emigrantem, dziad renegatem w służbie cara, zaś ojciec abnegatem w służbie hedonizmu marki „fin-de-siecle" i modernizmu rozkosznej ery światowego międzywojnia. Teodor – póki był młody i jeszcze młody – praktykował cywilizowaną bezczelność dzieci z dobrych rodzin, które idą przez życie bez hamulców (rodziny też, lecz zwłaszcza dzieci), a dla upewnienia się, że wolno im, rzucają od czasu do czasu jakieś mocne słowo należące do języka lumpów, czyniąc to tak naturalnie, jakby poprawiały sobie włosy muśnięciem grzebienia. Ustatkował się po pięćdziesiątce, bo został zrzucony przez wyścigową klacz. Odtąd mógł jeździć tylko na wózku inwalidzkim, dzięki czemu poświęcał więcej czasu żonie, co wszakże nie trwało długo, bo ona zmarła w pierwszym tygodniu wojny. Wszędzie wtedy mnóstwo ludzi umierało od kuł i bomb, a ją zabił rak biustu.
Wojna (dokładniej: okupacja niemiecka) zmieniła hrabiemu rodzaj gości. Teraz często bywali u niego (na przyjęciach i na polowaniach) wyżsi oficerowie Wehrmachtu i Abwehry, nigdy zaś oficerowie Gestapo czy SD, ponieważ obie te formacje składały się z niebłękitnokrwistych chamów, gdy w Abwehrze i wśród generalicji armijnej od hrabiów i baronów aż się roiło. Tymczasem okoliczne lasy roiły się od partyzantów, ci jednak nie brali uczt „pana hrabiego" ze „Szkopami" za kolaborację, inkasowali bowiem regularnie hrabiowski haracz patriotyczny wspierający „walkę narodowo-wyzwoleńczą".
Wojenny karnawał „starej dobrej arystokracji" niemieckiej (starej złej nigdy i nigdzie nie było) skończył się, gdy zrozumiała ona, iż Trzecia Rzesza się wali. Ta refleksja przyniosła próbę buntu. Lecz lipcowy (roku 1944) zamach na „Fuhrera" się nie udał i Hitler spuścił ze smyczy Gestapo, które od dawna marzyło, by „rozwalić" herbowych członków głównego sztabu armii i prominentów Abwehry. Zaczęła się rzeź, a barokowy pałac hrabiów Tarłowskich przestali wizytować dobrze urodzeni Niemcy w dobrze skrojonych mundurach. To akurat niezbyt martwiło hrabiego. Rozpaczał właśnie z innego powodu. Od dwóch godzin jego wózek inwalidzki tkwił niczym wmurowany przy coraz bardziej kopiatej popielniczce, a jego wzrok błądził tępo miedzy ścianą a ścianą, wzorem zwierząt świeżo wrzuconych do klatki.
Taka rozpacz bywa czarniejsza niż noc. Ma zwiotczałe członki, opuszczone ramiona i załzawione spojrzenie. Drży jak w delirium. Przypomina negatyw fotografii weselnej. Budzi myśli o studniach, lochach, zawalonych pieczarach i polarnych mrozach. Kradnie tlen. Zaprasza głód. Modlitwy uciekają, nie dając się łowić. Skrzeczy fatum. Ale i kołacze się błysk nadziei, bo póki życia – poty nadziei. Hrabia Tarłowski, otulony mrokiem swych myśli i dymem cygaretek – czekał na cud. Doczekał się blisko południa. W otwartych drzwiach sali stanął sędziwy kamerdyner Łukasz i zameldował wystraszonym głosem, prawie szeptem:
– Przyjechał, panie hrabio!…
Z oddali, z głębi pałacu, od strony portyku wejściowego, biegło mocne, rytmiczne i coraz głośniejsze dudnienie obcasów tłukących posadzkę. Urwało się, gdy na progu stanął oficer w mundurze Gestapo, smukły, przystojny i regulaminowo pewny siebie. Wyglądał jak produkt nazistowskiego burdelu laboratoryjnego, którego zadaniem była hodowla rasy pięknych, czystych, błękitnookich blondynów, aby przyszłe szeregi SS, SD czy Gestapo nie składały się głównie z brunetów o rysach semickich lub Hitleropodobnych. Legenda Gestapo przypisywała tej formacji grubiaństwo i prostactwo, jednak on – kapitan Friedrich Muller – miał coś arystokratycznego i w sposobie bycia, i w upodobaniach (nie cierpiał lokali, których klientela przejawiała nadmierną skłonność do dużej ilości alkoholu i do występów gołych kobiet oplecionych wężami), zaś najbardziej niearystokratyczną cechą jego charakteru była typowa drobnomieszczańska wrogość wobec arystokracji prawdziwej.
Muller – nim przestąpił próg – obrzucił wnętrze sali wnikliwym spojrzeniem i zdjął czapkę, a później zrobił kilka kroków w stronę inwalidzkiego wózka i zawiesił pytający wzrok na twarzy hrabiego, dając milcząco do zrozumienia, że pierwszy nie otworzy ust. Tarłowski przełknął gorzką od cygaretki ślinę i wymamrotał tonem tak grzecznym, że nieomal przymilnym, a łamiącym się lekko:
– Dzień dobry, panie Muller… Jestem… jestem panu wielce zobowiązany, że zechciał pan pofatygować się… że nie odrzucił pan mojego zaproszenia… Gdyby nie moje kalectwo, nie fatygowałbym pana, tylko sam bym się udał do pańskiego biura… Proszę, zechce pan…
Wskazał Mullerowi krzesło, ten jednak ani drgnął. Stał rozluźniony, w pozycji, którą historycy sztuki zwą kontrapostem (przeciwwagą dla ugiętej prawej nogi była mu czapka trzymana zgiętą lewą ręką), milcząco świdrując twarz gospodarza. To trwające parę sekund milczenie zdawało się trwać parę minut i wytwarzało atmosferę napawania się wyższością przez człowieka umundurowanego. Kiedy jednak kapitan odezwał się, w jego głosie nie było złośliwej ostentacji, tylko trochę zwyczajnego chłodu:
– Dzień dobry, panie hrabio… Jeśli chodzi o fatygę, to pofatygowałem się dla zaspokojenia ciekawości… Nie ciekawości wobec sprawy, którą pan ma do mnie, bo to rzecz oczywista, ale ciekawości tego pałacu, bo mi o nim dużo mówiono, nigdy jednak nie zostałem tu zaproszony…
– Cóż… przyznaję, panie Muller, że…
– Ależ ja nie mam o to żalu, panie Tarlowsky, rozumiem jaka jest różnica między plebejuszem z Gestapo a hrabiątkami z Abwehry. Gdyby nie ten głupi przypadek, że jej szef, admirał Canaris. został aresztowany w minionym tygodniu i jego firma przechodzi pod kuratelę Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy – o ratunek prosiłby pan dzisiaj swego kompana, majora von Sternberga.
Położywszy czapkę na blacie stołu, niedaleko popielniczki, Muller odwrócił się do Tarłowskiego plecami i trzymając dłonie skrzyżowane na swej kości ogonowej zaczął wędrować wzdłuż ścian sali, przyglądając się obrazom. Mówił dalej, lecz teraz mówił do tapet z secesyjną arabeską i do płócien, wśród których przeważały portrety przodków gospodarza.
– … Słyszałem, że pan baron von Sternberg dwukrotnie został królem polowania, gdy terenem łowów były lasy pańskiego majątku. Biedak, odwołano go stąd w trybie tak gwałtownym, że nie zdołał nawet zabrać swoich myśliwskich trofeów i pożegnać się z panem… Zdradzę panu pewien sekret, panie hrabio. Kiedy zaczęto przesłuchiwać tych arystokratów, dokonano sensacyjnego odkrycia w dziedzinie biologii! Uwierzy pan? – okazało się, że ich krew wcale nie jest błękitna…
Wziął z komody bibelot, kawałek niebieskiego kryształu, i uniósł pod światło, ku szybie. Zrobił minę konesera, ale Tarłowski nie miał głowy do zastanawiania się czy jest to poza, czy prawdziwe znawstwo.
– Panie kapitanie, chciałbym…
– Chciałby pan zapytać, czemu mnie interesują takie drobiazgi? – przerwał mu gestapowiec, odkładając bibelot. – Interesują mnie, bo są piękne i cenne. To aż dwa powody – wystarczy, żeby kochać stare rzemiosło. Boli mnie, gdy tyle kurzu obsiada takie cuda.
Strącił z blatu komody grubą warstwę kurzu i otrzepał dłoń o dłoń.
– Ten brud to żałoba po Sternbergu i jego kolegach, panie Tarlowsky?
– Nie, to choroba służącej, panie Muller. Zatruła się czymś, a mój kamerdyner jest zbyt stary, żeby sprzątać. Przejdźmy może do…
– Tak, przejdźmy do obrazów. Ramy są więcej warte, panie hrabio!
– Cóż, to portrety rodzinne, a nie malarstwo wystawowe. Na piętrze mam jednego Cranacha i dwóch Wenecjan osiemnaste wiecznych.
– Z przyjemnością kiedyś obejrzę. Lubię dobrą twórczość. Jako maturzysta chciałem studiować historię sztuki, ale mój ojciec był kolejarzem i nie zarabiał tyle pieniędzy, by starczało na czesne…
Obszedł w końcu cały salon, zbliżył się do stołu, cofnął krzesło i siadł, zakładając nogę na nogę.
– Teraz możemy przejść do rzeczy, która interesuje pana. Słucham, panie hrabio.
Tarłowski wciągnął głęboki haust dymu i wydmuchał przez nos z taką siłą, jakby chciał wydmuchać pecha.
– Panie kapitanie, dzisiaj…
– Przepraszam, panie hrabio, czy mogę zapalić?
– Ależ tak, bardzo proszę!
Muller wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i zapalniczkę, a Tarłowski, widząc, że popielniczka jest przepełniona, chwycił mały dzwoneczek chowany w ramie fotela inwalidzkiego i zadzwonił. Nadbiegł Łukasz, wziął popielniczkę i szybko przyniósł czystą. Gość zaciągnął się dwa razy i zrobił wyczekującą minę.
– Czy wolno mi będzie jakimś trunkiem poczęstować pana? – spytał Tarłowski.
– Na przykład?
– No… choćby odrobiną dobrego koniaku… Albo wermutu, bądź wytrawnego wina…