Podrzędność sługowata, rodem z grzebyka brudnego i wyszczerbionego, lusterka zatłuszczonego, ręcznika cienkiego, wilgotnego – dobytek służącej, miejski już, a jeszcze wsioski, prostoduszny, który obmacywaliśmy aby się dobrać do grzeszności wywichniętej ślisko, która tu, w tej jamie bez mała ustnej, taiła się zacierając ślady… Wymacywaliśmy zepsucie, zboczenie, nikczemność. Gdzieś to musiało tutaj być! Wtem latarka napotkała dużą fotografię w kącie za szafą, i wyjrzała z ramek Katasia… z ustami bez zmazy! O dziwo! Czyste, uczciwe usta, poczciwie wiejskie! Na twarzy o wiele młodszej, okrąglejszej! Katasia odświętna, z uroczystym dekoltem, na ławce pod palmą, za którą widniał dziób łodzi, trzymana za rączkę przez tęgiego majstra, wąsacza, w sztywnym kołnierzyku… Katasia uśmiechająca się przyjemnie…
Gdy, zbudziwszy się w nocy, moglibyśmy przysięgać, że okno jest po prawej stronie, drzwi za naszą głową, wystarczy jeden jedyny znak orientacyjny, poświata z okna, szmer zegarka, aby od razu i w sposób ostateczny wszystko umeblowało się nam w głowie, jak trzeba. Co teraz? Rzeczywistość narzuciła się piorunująco – wszystko wróciło do normy, jak przywołane do porządku. Katasia: zacna gospodyni, która w wypadku samochodowym uszkodziła sobie górną wargę; my: para lunatyków…
Strapiony, spojrzałem na Fuksa. On mimo wszystko wciąż szukał, latarka znowu myszkowała, rachunki na stole, pończochy, święte obrazki, Chrystus i Matka Boska z bukietem – ale cóż z tego szukania? To było już tylko nadrabianie miną.
– Zabieraj się – szepnąłem. – Chodźmy.
Wszelka możliwość świństwa ulotniła się z oświetlanych rzeczy, natomiast samo oświetlanie stało się świńskie – macanie, węszenie, przybrało samobójczy charakter – my dwaj w tym pokoiku, jak dwie lubieżne małpy. Z uśmiechem nieprzytomnym odwzajemnił mi spojrzenie i nadal błądził latarką po pokoju, widać było, że w głowie ma zupełnie pusto, nic, nic, nic, jak ktoś, kto spostrzega, że zgubił wszystko, co niósł, a mimo to idzie dalej… i jego klapa z Drozdowskim pokumała się z tą klapą, zlało się wszystko w jedną klapę… z uśmiechem już nieprzyzwoitym, z burdelu, podglądał Kataśce jej tasiemki, watę, brudne pończochy, półki, firaneczki, widziałem, sam będąc w cieniu, jak on to robi… już tylko z zemsty i dla fasonu, własną lubieżnością mszcząc się za to, że ona przestała być lubieżna. Obmacywanie, plama świetlna tańcząca wokół grzebienia, obcasa… Ale na nic! Na darmo! Wszystko to już nie miało sensu i powoli rozpadało się jak paczka po przecięciu sznurka, przedmioty obojętniały, nasza zmysłowość konała. I już zbliżała się groźna minuta, w której nie wiadomo co robić. Wówczas coś zauważyłem.
To coś mogło być niczym, ale mogło i nie być niczym. Najprawdopodobniej nieważne… ale w każdym razie…
Idzie o to, że oświetlił igłę, tym szczególną, że wbitą w blat stołu.
Rzecz nie byłaby godna uwagi, gdyby nie to, że ja już poprzednio zauważyłem rzecz nieco dziwniejszą, mianowicie stalówkę wbitą w skórkę od cytryny. Więc, kiedy wymacał tę igłę wbitą, ująłem go za rękę i naprowadziłem latarkę na stalówkę – po to jedynie, żeby przywrócić naszemu tutaj przebywaniu pozory śledzenia.
Ale wtedy latarka zaczęła poruszać się żwawo i po chwili odszukała coś – mianowicie pilnik od paznokci na komodzie. Pilnik był wbity w pudełeczko tekturowe. Tego pilnika przedtem nie dostrzegłem, latarka mi go pokazywała, jak gdyby mówiąc „co ty na to?”
Pilnik – stalówka – igła… latarka była teraz, jak pies, który wpadł na trop, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot i odkryliśmy jeszcze dwa „wbicia”: dwie agrafki, wbite w tekturkę. Nie było to wiele. Nie było to wiele, a jednak w nędzy naszej stwarzało nowy kierunek działania, latarka pracowała skacząc, rozpatrując… i oto jeszcze coś… jeszcze gwóźdź wbity w ścianę i o tyle dziwny, że o parę centymetrów nad podłogą. Ale dziwność gwoździa nie była już właściwie dostateczna, było poniekąd nadużyciem z naszej strony żeśmy tak gwóźdź oświetlali… I nic więcej… nic… wciąż szukaliśmy, ale już szukanie się wyczerpywało, w jamie dusznej pokoiku dokonywał się rozkład… i w końcu ustała latarka… co dalej?
Otworzył drzwi, zaczęliśmy się wycofywać. Przed samym odejściem zaświecił króciutko wprost w usta Katasi. Ja opierając się o wnękę okna poczułem pod ręką młotek i szepnąłem „młotek”, pewnie dlatego, że młotek wiązał się z gwoździem, wbitym w ścianę. Bez znaczenia. Chodźmy. Zamknęliśmy drzwi, klucz został umieszczony na swoim miejscu, jaki wiatr idzie górą – szepnął pod kopułą pędzących obłoków, on, niedojda, odpalony, irytujący, po co mnie z nim, sam sobie jestem winien, wszystko jedno, dom sterczał przed nami, za drogą wysokie świerki też sterczały, drzewka małe w ogródku sterczały, przypomniał mi się bal, gdy muzyka urywa i pary sterczą, było głupio.
I co? Wracać i spać? Okrążony byłem jakimś wykańczaniem się zupełnym i osłabieniem wszystkiego. Nawet uczuć nie miałem.
Zwrócił się do mnie, żeby coś powiedzieć, aż tu spokój rozsadzony został waleniem – z całej siły, rozgłośnym!
Ścierpłem – to zza domu, od strony drogi, stamtąd te wściekłe uderzenia, ktoś walił! Jak młotem! Rozwścieczone razy młota, ciężkie, żelazne, walące raz za razem, buch, buch, zajadle i z całych sił! Huk tego żelaza w nocy bezszelestnej tak zdumiewający, że prawie nie z tego świata… Przeciw nam? Uskoczyliśmy pod ścianę, jakby te razy, niezgodne ze wszystkim wokół, musiały być w nas wymierzone.
Nie ustawało. Wyjrzałem za róg i złapałem go za rękaw. Pani Mańcia.
Pani Kulka! W szlafroku z szerokimi rękawami i, pośród tych rękawów rozwianych, dysząca i waląca, wznosząca do góry młot, czy siekierę, i waląca w pień drzewa z głową oszalałą. Wbijająca? Co ona wbijała? Skąd to wbijanie, rozpaczliwe i zajadłe… które… które… które myśmy pozostawili w pokoiku Katasi… a teraz ono szalało olbrzymio tutaj i huk żelaza królował!
Tamten młotek, na który łokciem natrafiłem, gdyśmy wychodzili z pokoiku, przetwarzający się w młot, szpilki, igły, stalówki i gwoździe wbite, osiągające maksimum w nagłym rozpętaniu. Zaledwiem to pomyślał, odepchnąłem myśl niedorzeczną, precz, ale w tejże chwili inne wbijanie, coś jak łomot, rozległo się… z wnętrza domu… Gdzieś z góry, z pierwszego piętra, szybsze, gęstsze, towarzyszące tamtym razom, potwierdzające wbijanie, rozsadzając mi mózg, panika miotała się w nocy, szaleństwo, to było jak trzęsienie ziemi! Czy nie z pokoju Leny? Wyrwałem się Fuksowi i wpadłem do domu, pędziłem schodami na górę… czy to Lena?
Ale, gdym biegł po schodach, wszystko naraz oniemiało – ja, już na piętrze, zatrzymałem się dysząc, bo huk, który mnie gnał, skończył się. Cisza. Nawiedziła mnie nawet myśl, zupełnie spokojna, czyby nie uspokoić się i nie pójść po prostu do naszego pokoju. Ale drzwi Leny, trzecie z korytarza, były przede mną, a we mnie działo się jeszcze walenie, wbijanie, huk, młot, młotek, igły, gwoździe, wbijanie, wbijanie, dobić się do Leny, dobijać się do niej… i w konsekwencji, rzuciwszy się na jej drzwi z pięściami, zacząłem walić i tłuc! Z całej siły!
Cisza.
Mnie przemknęło przez głowę, że jeśli otworzą drzwi, krzyknę „złodzieje!”, żeby się jakoś usprawiedliwić. Ale nic – i zaległ spokój, nic nie było słychać, nic, nic, oddaliłem się cicho i prędko, zeszedłem na dół. Ale na dole też spokój. Pustka. Żywej duszy. Ani Fuksa, ani Kulki. To że z pokoju Leny nikt się nie odezwał, łatwo się tłumaczyło, nie było ich, jeszcze nie wrócili z wizyty, to nie stamtąd dobiegał łomot – ale gdzie się podział Fuks? Gdzie Kulka? Okrążyłem dom, tuż przy ścianie, żeby mnie z okien nie widziano – szał znikł bez śladu, drzewa, ścieżki, żwir pod księżycem pędzącym, nic więcej. Gdzie Fuks? Na płacz mi się zbierało, niewiele brakowało żebym siadł i płakał. ‘
Wtem widzę, na pierwszym piętrze jedno okno bije światłem – pokój ich, Leny i Ludwika.
Acha, więc jednak są, słyszeli moje dobijanie! Dlaczego więc nie otworzyli drzwi? Co robić? Znów nie miałem nic do roboty, nic, byłem bezrobotny. Co? Co? Iść do pokoju naszego, rozebrać się, spać? Zaczaić się gdzie tutaj? Co? Co? Płakać? Okno ich na pierwszym piętrze było nie zasłonięte, światło biło… i… i… akurat naprzeciwko, za płotem, stał chojar gęsty, rozłożysty… Gdybym się wdrapał, mógłbym zajrzeć… Ten pomysł był nieco dziki, ale dzikość jego nawiązywała do dzikości, która przeminęła… i cóż innego miałem robić?
Łoskot, zamęt tego, co się stało, umożliwiał mi tę ideę i miałem ją przed sobą, jak to drzewo, i nic innego przed sobą nie miałem. Wyszedłem na drogę, przedarłem się do pnia chojarowego i jąłem piąć się pracowicie po tym stworze szorstkim i kłującym. Dobijać się do Leny! Docierać do Leny… resztki tamtego dobijania kołatały się we mnie i znowu dobijałem się… i tamto wszystko, pokój Katasi, fotografia, szpilki, walenie Kulki, wszystko ustąpiło naczelnemu i jedynemu dobijaniu się do Leny. Ostrożnie piąłem się, z gałęzi na gałąź, coraz wyżej.
Nie było łatwo, trwało długo, a ciekawość stawała się gorączkowa: zobaczyć ją, zobaczyć ją – zobaczyć ją z nim – co zobaczę?… Po tym łomotaniu, waleniu – co zobaczę? Drżało we mnie niedawne drżenie moje przed jej drzwiami, rozjuszone.
Co zobaczę? Już ogarniałem wzrokiem sufit i górną część ściany, wraz z lampą.
Wreszcie ujrzałem.
Zbaraniałem.
On jej czajnik pokazywał.
Czajnik.
Siedziała na krzesełku, przy stole, z ręcznikiem kąpielowym zarzuconym na plecy, jak szal. On stojąc, w kamizelce, czajnik miał w ręce i jej pokazywał. Ona spoglądała na czajnik. Coś mówiła. On mówił.
Czajnik.
Na wszystko byłem przygotowany. Ale nie na czajnik. Trzeba zrozumieć, co to jest kropla przepełniająca czarę. Co to jest „za dużo”. Istnieje coś jak nadmiar rzeczywistości, jej spęcznienie już nie do zniesienia.: Po tylu przedmiotach, których i wyliczyć bym nie mógł, igłach, żabach, wróblu, patyku, dyszlu, stalówce, skórce, tekturce etcetera, komin, korek, rysa, rynna, ręka, gałki itd. itd. grudki, siatka, drut, łóżko, kamyki, wykałaczka, kurczę, pryszcze, zatoki, wyspy, igła i tak dalej i dalej i dalej, do znudzenia, do przesytu, teraz ten czajnik, jak Filip z Konopi, ni to od Sasa, ni od Łasa, osobno, gratis, jak luksus bezładu, przepych chaosu. Dość. Ścisnęła mi się krtań. Ja go nie przełknę. Nie dam rady. Dość już. Zawracać. Do domu.