Литмир - Электронная Библиотека
A
A
Kosmos - pic_1.jpg

Witold Gombrowicz

Kosmos

I

Opowiem inną przygodę dziwniejszą…

Pot, idzie Fuks, ja za nim, nogawki, obcasy, piach, wleczemy się, wleczemy, ziemia, koleiny, gruda, błyski ze szklistych kamyczków, blask, upał brzęczy, gorąco drgające, czarno od słońca, domki, płoty, pola, lasy, ta droga, ten marsz, skąd, jak, dużo by gadać, prawdę mówiąc byłem zmęczony ojcem i matką, w ogóle rodziną, zresztą chciałem odwalić przynajmniej jeden egzamin, a też zaczerpnąć zmiany, wyrwać się, pobyć gdzieś daleko. Wyjechałem do Zakopanego, idę Krupówkami, zastanawiam się jaki by pensjonacik niedrogi wytrzasnąć i spotykam Fuksa, ryża morda wyblakła blond, wyłupiasta, spojrzenie wysmarowane apatią, ale ucieszył się, i ja się ucieszyłem, jak się masz, co tu robisz, szukam pokoju, ja także, mam adres – powiedział – dworku, gdzie i taniej, bo daleko, prawie już na gołej wsi. Idziemy więc, nogawki, obcasy w piachu, droga i gorąc, patrzę w dół, ziemia i piasek, iskrzą się kamyczki, raz, dwa, raz, dwa, nogawki, obcasy, pot, śpik w oczach niewyspanych z pociągu i nic prócz kroczenia tego oddolnego. Stanął.

– Wypoczniemy? Daleko jeszcze?

– Niedaleko.

Rozejrzałem się i zobaczyłem to, co było do zobaczenia i czego nie chciało mi się widzieć, bo tyle razy widziałem: sosny i płoty, świerki i domki, zielska i trawa, rów, ścieżki i grządki, pola i komin… powietrze… i błyszczało od słońca, ale czarne, czerń drzew, szarość ziemi, przyziemna zieleń roślin, wszystko dość czarne. Pies zaszczekał, Fuks skręcił w krzaki.

– Chłodniej.

– Chodźmy.

– Zaraz. Można by sobie przysiąść chwileczkę. Zapuścił się trochę głębiej w krzaki, gdzie otwierały się wnęki, wgłębienia, zaciemnione splecioną u góry leszczyną i konarami świerków, zapuściłem wzrok w rozgardiasz liści, gałązek, plam świetlnych, zagęszczeń, rozziewów, parć, skosów, uchyleń, zaokrągleń, diabli wiedzą, w przestrzeń plamistą, która nacierała i umykała, ucichała, narastała, bo ja wiem co, utrącała, rozwierała… zgubiony i zlany potem czułem ziemię czarną i gołą, od dołu. Tam między gałązkami coś tkwiło – coś sterczało odrębnego i obcego, choć niewyraźnego… i temu przyglądał się też mój kompan.

– Wróbel.

– Acha.

Był to wróbel. Wróbel wisiał na drucie. Powieszony. Z przechylonym łebkiem i rozwartym dzióbkiem. Wisiał na kawałku cienkiego drutu, zahaczonego o gałąź.

Szczególne. Powieszony ptak. Powieszony wróbel. Ta ekscentryczność krzyczała tutaj wielkim głosem i wskazywała na rękę ludzką, która wdarła się w gąszcz – ale kto? Kto powiesił, po co, jaki mógł być powód?… myślałem w gmatwaninie, w tym rozrośnięciu obfitującym w milion kombinacji, a trzęsąca jazda koleją, noc hucząca pociągiem, niewyspanie, powietrze, słońce, marsz tutaj z tym Fuksem i Jasia, matka, chryja z listem, moje „zamrażanie” starego, Roman, zresztą i kłopoty Fuksa z szefem w biurze (o których opowiadał), koleiny, grudy, obcasy, nogawki, kamyczki, liście, wszystko w ogóle przypadło naraz do tego wróbla, jak tłum na kolanach, a on zakrólował, ekscentryk… i królował w tym zakątku.

– Kto by go mógł powiesić?

– Jakiś dzieciak.

– Nie. Za wysoko.

– Chodźmy.

Ale nie ruszał się. Wróbel wisiał. Ziemia była goła, ale miejscami nachodziła ją trawa krótka, rzadka, walało się tu sporo rzeczy, kawałek zgiętej blachy, patyk, drugi patyk, tektura podarta, patyczek, był też żuk, mrówka, druga mrówka, robak nieznany, szczapa i tak dalej i dalej, aż ku zaroślom u korzeni krzaków – on przyglądał się temu, podobnie jak ja. – Chodźmy. Ale jeszcze stał, patrzył, wróbel wisiał, ja stałem, patrzyłem. – Chodźmy. – Chodźmy. Nie ruszaliśmy się jednak, może dlatego, że już za długo tu staliśmy i upłynął moment stosowny do odejścia… a teraz to stawało się już cięższe, bardziej nieporęczne… my z tym wróblem, powieszonym w krzakach… i zamajaczyło mi się coś w rodzaju naruszenia proporcji, czy nietaktu, niestosowności z naszej strony… byłem śpiący.

– No, w drogę! – powiedziałem i odeszliśmy… pozostawiając w krzakach wróbla, samego.

A dalszy pochód po drodze, pod słońcem, sparzył nas, znudził, po kilkunastu krokach ustaliśmy, niezadowoleni, i znowu pytałem „daleko”, Fuks zaś odrzekł wskazując palcem tabliczkę, wywieszoną na płocie: – Tu także mają pokoje do wynajęcia. Spojrzałem. Ogródek. Dom w ogródku, za parkanem, bez ozdób, balkonów, nudne i mizerne, oszczędnościowe, z gankiem skąpym, sterczące, z drzewa, zakopiańskie, z dwoma rzędami okien, parter i piętro po pięć, co zaś do ogródka, to kilka karłowatych drzewek, trochę bratków mdlejących na grządkach, parę żwirowanych ścieżek. Ale on był zdania, że trzeba by zobaczyć, co szkodzi, czasem w takiej budzie zdarza się wyżerka palce lizać, a może być tanio. Ja też byłem gotów zajść, zobaczyć, choć poprzednio minęliśmy kilka takich tabliczek nie zwracając na nie uwagi – ale lało się ze mnie. Skwar. Otworzył furtkę i podeszliśmy po żwirowanej ścieżce ku połyskującym szybom. Nacisnął dzwonek, postaliśmy chwilę na ganku i otworzyły się drzwi, pojawiła się kobieta niemłoda już, około czterdziestki, coś jak gospodyni, z biustem i pulchnawa.

– Chcielibyśmy zobaczyć pokoje.

– Chwileczkę, zaraz poproszę panią.

Czekaliśmy na ganku, ja miałem w głowie huk pociągu, podróż, wypadki dnia poprzedniego, rój, opar, szum. Kaskada, szum oszałamiający. Co mnie zastanowiło w tej kobiecie, to dziwne zeszpecenie ust na tej twarzy poczciwej gosposi o jasnych oczkach – usta miała z jednej strony jak gdyby nadcięte i to ich przedłużenie, o odrobinę, o milimetr, powodowało wywinięcie wargi górnej, uskakujące, czy wyślizgujące się, prawie jak płaz, ta zaś oślizgłość uboczna, umykająca, odstręczała zimnem płazowatym, żabim, a jednak mnie z miejsca rozgrzała i rozpaliła będąc ciemnym przejściem, wiodącym do grzechu z nią płciowego, śliskiego i śluzowatego. I zdziwił mnie jej głos – bo spodziewałem się nie wiedzieć jakiego głosu w takich ustach, a tu odezwała się, jak zwykła gospodyni, starszawa, zażywna. Teraz słyszałem ją z wnętrza domu: – Ciocia! Panowie przyszli o pokój!

Ta ciotka, która po chwili wytoczyła się na krótkich nóżkach, jak na wałku, była okrągła – kilka zdań wymieniliśmy, tak, owszem, jest pokój dwuosobowy z utrzymaniem, panowie pozwolą! Zaleciało mieloną kawą, mały korytarzyk, sionka, schody drewniane, panowie na długo, a, studia, u nas spokój, cisza… na górze znów korytarz i kilka drzwi, dom był ciasny. Otworzyła ostatni pokój z korytarza, który obejrzałem od jednego rzutu oka, gdyż był, jak wszystkie pokoje do wynajęcia, ciemnawy, z zapuszczoną roletą, z dwoma łóżkami i z szafą, z wieszakiem, z karafką na spodku, z dwiema lampkami przy łóżkach, bez żarówek, z lustrem w zabrudzonej ramie, brzydkiej. Trochę słońca, zza rolety osiadło na podłodze w jednym miejscu i dolatywał zapach bluszczu wraz z brzęczeniem bąka. Tylko że… a jednak zdarzyła się niespodzianka, gdyż jedno z łóżek było zajęte i leżał na nim ktoś, kobieta, i nawet mogłoby się zdawać, że nie leżała zupełnie tak, jak by należało, choć nie wiedziałem na czym polegała ta, powiedzmy, odrębność – czy, że łóżko było bez pościeli, z materacem jedynie – czy, że jej noga, leżąca częściowo na żelaznej siatce łóżka (gdyż materac trochę się przesunął), że połączenie nogi i metalu zaskoczyło mnie w tym dniu gorącym, brzęczącym, męczącym. Spała? Ujrzawszy nas, siadła na łóżku i poprawiła włosy.

– Lena, co ty robisz, złotko? Także coś! Panowie pozwolą, moja córka.

Kiwnęła głową odpowiadając na nasze ukłony, wstała i wyszła cicho – cisza ta uśpiła we mnie myśl o czymś niezwykłym.

Pokazano nam jeszcze sąsiedni pokój, taki sam, ale nieco tańszy, gdyż nie łączył się bezpośrednio z łazienką. Fuks usiadł na łóżku, pani dyrektorowa Wojtysowa na krzesełku i w rezultacie ten tańszy pokój został przez nas wynajęty, z utrzymaniem, o którym dyrektorowa mówiła „panowie sami zobaczą”.

Śniadanie i obiad mieliśmy spożywać u siebie, a kolację na dole, z rodziną. – Wracajcie panowie po rzeczy, a ja tu z Katasią przygotuję wszystko.

Pojechaliśmy po rzeczy.

Wróciliśmy z rzeczami.

Rozpakowaliśmy się, a Fuks tłumaczył, że się udało, pokój niedrogi, tamten, co mu polecono, na pewno droższy… a do tego dalej… Wyżerka będzie dobra, zobaczysz! Mnie coraz bardziej nużyła jego twarz rybia i… spać… spać… podszedłem do okna, wyjrzałem, prażył się tam ten mizerny ogródek, dalej płot i droga, a za nią dwa świerki, które wyznaczały miejsce w zaroślach, gdzie wisiał wróbel. Rzuciłem się na łóżko, zawirowałem, zasnąłem, usta wyśliznięte z ust, wargi będące bardziej wargami dlatego, że mniej były wargami… ale już nie spałem. Byłem obudzony. Nade mną stała ta gospodyni. Był ranek, ale ciemny, nocny. Tylko, że nie był to ranek. Ona budziła mnie: – Państwo proszą na kolację. Wstałem. Fuks już buty nakładał. Kolacja. W stołowym, ciasnej klitce z kredensem lustrzanym, kwaśne mleko, rzodkiewki, i wymowa pana Wojtysa, ex dyrektora banku, z sygnetem, ze złotymi spinkami:

– Ja, uważa pan kochanieńki, przydzieliłem się teraz własnej połowicy mojej do dyspozycji i używany jestem do posług szczególnych, jak kran nawali, albo radio… Więcej masełka do rzodkiewek radziłbym, masełko prima…

– Dziękuję.

– Gorąc, burzą skończyć się musi, przysięgam na najświętszą świętość, na jaką mnie stać, mnie i grenadierów moich!

– Słyszałeś papa grzmoty, za lasem, daleko? (To Lena, jeszcze nie dość przeze mnie zobaczona, w ogóle mało co widziałem, w każdym razie ex dyrektor, czy też ex szef wyrażał się malowniczo). – Sugerowałbym jeszcze odrobinusię mleka kwaskowatego, moja żona spec specyficzny od kwaśnego mlimli, a cały cymes, proszę ja panoczka mojego, w czym? W garnku! Dobroć skwaszenia się mlecznego zależy bezpośrednio od właściwości mlekowatych garnka. – Co ty tam wies, Leon! (To pani szefowa wtrąciła). – Jam bridżysta, panoczkowie moi, ex bankowiec, obecnie bridżysta, za specjalnym zezwoleniem żonowatym w godzinach popołudniowych, a w niedzielę, nocnych! A, panowie z myślą o studiach? W sam raz, jak ulał, akuratnie spokój i cisza, intelekt może się pławić jak w kompocie… Ale niezbyt słuchałem, pan Leon miał głowę baniowatą, krasnoludkowatą, łysina najeżdżała stół, wzmocniona błyskiem binokli sarkastycznym, obok Lena, jezioro, grzeczna pani Leonowa siedząca na okrągłości swojej i wynurzająca się z niej aby zawiadywać kolacją z rodzajem poświęcenia, którego jeszcze nie uchwyciłem, Fuks coś mówił blado, biało, z flegmą, jadłem pieróg, czułem się nadal sennie, mówiono, że kurz, że sezon jeszcze się nie zaczął, pytałem, czy noce chłodniejsze, skończyliśmy pieróg, pojawił się kompot i, po kompocie, Katasia podsunęła Lenie popielniczkę, która pokryta była siatką z drucików, ni to echo, słabowite echo, tamtej siatki (łóżka), na której noga, gdym wszedł do pokoju, kiedy to stopa, trochę łydki, na siatce łóżka etc. etc. Wyślizgująca się warga Katasina znalazła się w pobliżu ustek Leny.

1
{"b":"89209","o":1}