Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czekał, by coś na to rzekła, jednak się nie doczekał, więc spytał znowu:

– A pisanie po polsku, i czytanie?

– Dawno już nie czytałam i nie pisałam po polsku, lecz chyba nie zapomniałam…

– Sprawdźmy.

Wyjął z szuflady biurka książkę, „Trzech muszkieterów” .

– Zna pani to dzieło?

– Nie, ale kiedyś widziałam w telewizji film pod takim właśnie tytułem…

– Jasne, to lektura dla chłopców.

Podał jej książkę, mówiąc:

– Proszę otworzyć na stronie siedemnastej i przeczytać fragment zakreślony.

Fragment zakreślony ołówkiem brzmiał: „Kobieta była młoda i piękna. Jej uroda uderzyła młodzieńca tym bardziej, ze nigdy nie spotyka się podobnej na południu, gdzie dotychczas przebywał. Była to biada blondynka o długich włosach, które spadały w lokach na ramiona, o wielkich, niebieskich, tęsknych oczach, różanych ustach i dłoniach z alabastru. Rozmawiała żywo z nieznajomym” . Klara czytała to mając wrażenie, że czyta o sobie. Przeczytała bez trudu, ale widać było, iż bardzo się stara, jak małe dzieci podczas szkolnego sprawdzianu.

– Tak sobie… lepiej pani mówi… – ocenił Kraus.

– Bo w domu rozmawiam z mamą po polsku, a czytam po polsku rzadko.

– Jeszcze strona trzysta piętnasta, panno Helberg.

Drugi zakreślony fragment był nieco krótszy: „Milady kochała, lub udawała, że kocha jego samego. Tajemny glos, płynący z głębi serca, mówił mu wprawdzie, że jest tylko narzędziem zemsty, że zaznaje pieszczot, ponieważ ma zadać śmierć, ale duma, miłość własna, szaleństwo zagłuszały ten głos, dusiły ten szept” * .

– Milady to cudowna figura muszkieterskiego romansu – wyjaśnił Kraus. – Prawdziwa „femme fatale” . Mężczyźni są dla niej kukiełkami, marionetkami na sznurkach, którymi ona porusza misternie, zgodnie ze swym kaprysem i swą wolą. Jest żeńskim demiurgiem, stworzycielem, sprawcą historycznych faktów. Jak się to pani podoba?

Podobało się jej bardzo, trącało ważne struny duszy, lecz zapytała przytomnie:

– Co to ma wspólnego ze mną? Czy od tej Milady zależy moje stypendium?

– Poniekąd, droga pani… Proszę do jutra przeczytać całą tę książkę.

– I wówczas otrzymam stypendium?

– Wówczas zyska pani szansę na superstypendium, ale to będzie zależało od dalszego ciągu naszej rozmowy. Jutro, kwadrans po piętnastej.

* * *

Obywatele dzisiejszych krajów cywilizowanych nie mają pojęcia co to jest brud. Nawet jeśli telewizja prezentuje migawki ze slumsów Kalkuty, Rio czy jakiejś stolicy afrykańskiej – nie rozumieją (gdyż nie wąchają i nie tykają) co to jest prawdziwy brud i smród. Ewolucja higieny (mydło i szampony, sanitariaty i ścieki, kuchnie i śmieciarki, etc.) poszła bowiem tak do przodu, że sam Darwin nie mógłby się nadziwić choćby gatunkowej różnicy między XVII-wiecznym Paryżem (ówczesną kulturową stolicą Europy) a Paryżem obecnym. W tamtym Paryżu króla Ludwika XIV majętni obywatele stąpali ulicami nosząc wysokocholewiaste buty i mocno perfumowane rękawiczki (przytykano je do nosa), albowiem wszystkie ulice zalegała niby strumień lub bajoro gruba warstwa błota, pełna gnijących odpadów (z domostw, rzeźni, farbiarni, garbarni etc.) i odchodów (zwierzęcych, lecz głównie ludzkich, ponieważ fekalia wyrzucano przez okna, a kanalizacji nie było). Nie było jej również w pałacach, więc Luwr, Wersal, Tuileries i inne królewskie siedziby cuchnęły na kilkanaście mil, identycznie jak wszelkie rezydencje arystokratów. Załatwiano się gdziekolwiek, bez skrępowania: tarasy, balkony, schody, korytarze, nisze westybulowe były obsrywane i obsikiwane cały czas. Gdy nie chciano wychodzić z komnaty, robiono kupę za drzwiami – po prostu. Relacje ówczesnych pamiętnikarzy bywają fekopikantne i moczofrywolne – oto hrabia de Brancas, wiodąc królową Annę korytarzem Luwru ku sali balowej, żeby zatańczyć, czuje ucisk pęcherza, więc staje, i dalej trzymając jedną ręką Madame, drugą wyciąga spust i leje na tapiserię ściany, a kiedy kończy, maszerują znowu jak gdyby nigdy nic. Dopiero kilkadziesiąt lat później autor podręcznika dworskiej etykiety, pan de Courtins, będzie przestrzegał, iż raczej nie wypada dygnitarzom publicznie obnażać członka w obecności szlachetnie urodzonych kobiet.

Jolanta Kabłoń nie była kobietą szlachetnie urodzoną, lecz jako fryzjerka, kosmetyczka i obywatelka średniowzględnie higienicznego kraju wschodniej Europy była wystarczająco wdrożona do pewnych standardów czystości i porządku, by omal nie zemdleć wskutek woni i bardaku wewnątrz mieszkania Mariusza B. Zrazu pukała i dzwoniła, lecz nikt nie reagował. Słyszała jednak spoza drzwi delikatny ruch, chrapanie i żałosne miauczenie. Dotknęła gałki-klamki. Okazało się, że drzwi wejściowe nie są zakluczone, tylko zatrzaśnięte. Kiedy przekroczyła próg – nogi się pod nią ugięły i ścisnęła palcami nozdrza, taki bił fetor. Oczu nie zakryła, chociaż Karol Wendryszewski „Gulden” leżał na podłodze goły jak przysłowiowy Turek kanonizowany, i rytmicznie chrapał. Wokół niego kwitło malownicze śmietnisko „słomianego wdowca”: sterty pustych butelek, otwarte puszki konserw, brudne talerze z resztkami żarcia i keczupu (dzięki którym zresztą kot „Kacap” przeżył), jakieś szmaty, skarpetki, gacie, również wymiociny w dwóch miejscach, horror. „Chlew” , par excellence.

Pierwszą reakcją Jolanty była chęć natychmiastowej ucieczki z tego gnojowiska. Ale drugą była złość. Ruszyła do łazienki bacznie niczym żuraw, wysoko unoszonymi stopami omijając trefne artefakty i plamy, tam spuściła wodę w klozecie razem z cuchnącym łajnem „Guldena” , znalazła wiadro, napełniła, przyniosła do salonu i chlusnęła pełnym kubłem przez chrapiący łeb cinkciarza, aż H2 0 trysnęło wokół niczym gejzer. „Gulden” zawył jak raniony zwierz, usiadł i przecierał ślepia, plując wodą.

– Cześć, „Gulden” ! - syknęła Jola.

– Co… co… ty tu robisz, Jolka, do kurwy nędzy?! -jęknął pan Karol, nie wierząc własnemu spojrzeniu.

– Przysłał mnie Mario, śmierdzielu pieprzony, czyli „Blankiet”' , czyli „Zecer” , pamiętasz jeszcze kto to jest „Zecer” ?!

–  Pewnie, że pamiętam…

– I że to jest jego chata, gnoju?!

– Też pamiętam, no…

– I że kazał ci pilnować swojej chaty, a nie zamieniać ją w wysypisko śmieci i miejski szalet, ty obszczymurze?!

– Jolka, daj spokój, bo jak ci, kurwa, przydzwońcam…

Tym już zupełnie wyprowadził kobietę z nerwów. Wzięła duży zamach i zdzieliła pustym wiadrem czerep „Guldena” tak mocno, że boleści wie rycząc przeturlał się po pawimencie, skaleczył sobie bok o zębatą krawędź puszki mieszczącej niegdyś sardynki lub szproty, i huknął łokciem ścianę, co też przysporzyło mu kapkę bólu. Tak to już bywa – jedni trafiają w życiu na niewiasty cmokające im każdą część anatomii, zaś drudzy na baby tłukące ich czym popadnie. „Gulden” bez problemu mógłby zostać bohaterem uczonych rozpraw akademickich (magisterskich, doktorskich i habilitacyjnych) o „syndromie przemocy fizycznej międzypłciowej” , gdyż ciągle lała go jakaś białogłowa. Jola, nim wyszła, powiedziała krótko:

– Jutro znowu tu przyjdę i chcę zobaczyć tip-top idealny. Ma być błysk! Nie będzie błysku, to będzie po tobie, śmierdzielu, bo wygadam o wszystkim „Zecerowi” i jego ludzie dadzą ci w kość dużo charakterniej niż ja! On planował… no, że chce cię wziąć ze sobą na Zachód. Ale nie wiem czy cię weźmie jak się dowie, dupku, co wyprawiasz z jego chałupą. Wiadro masz obok. Poszukaj szczotki, ściery, i bierz się do pucowania, „Gulden” , bo jak jutro zobaczę tu ten sam syf, to będzie koniec żartów!

* * *

Klara Helberg przeczytała całych „Trzech muszkieterów” na czas, i punktualnie stawiła się u prodziekana Krausa, a ten zaczął dialog od pytania oczywistego:

– Jak się podobało, panno Helberg?

– Niezbyt, proszę pana.

– To oczywiste. Lektury przymusowe, i jeszcze adresowane do drugiej płci, niezbyt nas cieszą. Pamiętam, że kiedy byłem w piątej klasie, babcia kazała mi przeczytać „Anię z Zielonego Wzgórza” , wyobraża sobie pani?

– Teraz bez trudu.

– A co pani sądzi o Milady, prezentowanej przez Dumasa herbowo jako lady de Winter?

– Że to zbrodniarka, trucicielka, słusznie ją ukarano.

– Tę powieściową tak, problem jednak w tym, iż monsieur Dumas okłamał czytelników.

– Okłamał? – zdziwiła się Klara. – Pisarze nie kłamią, tylko fantazjują.

– Lecz gdy fantazjują na kanwie faktografii, gdy pasożytują na życiorysach autentycznych figur…

– Milady to postać autentyczna?

– Tak, panno Helberg. Żadna spośród głównych figur tej książki nie została wymyślona przez Dumasa, to są wszystko postacie historyczne.

– Ten komiksowy superman d'Artagnan też jest figurą historyczną?!

– I on, i Atos, i Portos, i Aramis. Wszyscy ci rębacze byli królewskimi muszkieterami u kapitana de Treville'a, d'Artagnan dosłużył się nawet szefowania muszkieterom, został emisariuszem króla Ludwika XIV, wykonawcą tajnych misji dla monarchy. Sporo opisanych przez Dumasa intryg to historyjki prawdziwe, zaistniałe w rzeczywistości, również ta główna, tycząca naszyjnika. Dumas pozmieniał pewne jej detale, gwoli ubarwienia, udramatyzowania swojej opowieści, lecz generalnie intryga klejnotów, miłość lorda Buckinghama i królowej, dorabianie dwóch części naszyjnika skradzionych przez szpiega kardynała de Richelieu, to autentyki.

– Według Dumasa złodziejką jest Milady, pani de Winter…

– Ona to rzeczywiście zrobiła, na rozkaz diabolicznego kardynała, który chciał skompromitować francuską królową. Była istotnie Angielką, fascynującą kobietą, robiła z mężczyznami co chciała, przez wiele lat kręciła politycznym światem Paryża i Londynu.

– Jako kto? Kobiet nie czyniono wówczas ministrami, ambasadorami i gubernatorami…


16
{"b":"89200","o":1}