Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Czym mogę służyć? – zapytał.

– Otóż – Fargo narzuconym całą siłą woli ruchem wziął go pod ramię i mimo widocznego oporu pociągnął w głąb sklepu – dwa dni temu spotkała mnie przykra przygoda. Wie pan, chciałem się ostro zabawić, a potem… – z całym przekonaniem zagrał amatora pań lekkich obyczajów obrobionego przez alfonsów, w końcu wiele razy widział takie sytuacje. – Ktoś dosypał mi czegoś do drinka, okradziono mnie, dostałem po łbie… Zabrali mi prawie wszystko… Ledwie się z tego wykaraskałem… Jak ostatni frajer, nawet nie zdążyłem załatwić sobie hotelu… A wie pan, jaka jest tutaj policja… Wolałem niczego nie zgłaszać, zwłaszcza że… Wie pan, żona, dzieci… Ten wypad do Sun City nie był planowany… Zwykła delegacja… Jednym słowem, potrzebuję kompletu ubrań, bielizny i wszystkich tych drobiazgów…

Właściciel uśmiechnął się w poczuciu męskiej solidarności.

– Ale my nie dajemy nic na kredyt – w jego tonie nie było nieufności, jedynie chęć usprawiedliwienia.

– Na szczęście nie zabrali mi kilku czeków podróżnych… Zdołałem je dzisiaj zrealizować.

Uśmiech siwego człowieczka świadczył, że wszelkie wątpliwości należą już do przeszłości.

– Panna Stacy zajmie się wszystkim.

– Dziękuję… Chciałbym jednak, żeby wszystkie ubrania były pochodzenia europejskiego. Rozumie pan…

– Ależ oczywiście. – Właściciel zgiął się w pełnym szacunku ukłonie. – Posiadamy ogromny wybór najnowszych modeli najlepszych europejskich domów mody.

Perspektywa pozbycia się zalegających półki, niesłychanie drogich europejskich ciuchów musiała wprawić go w doskonały humor. Był to z pewnością najlepszy interes, jaki udało mu się ubić w ciągu ostatnich miesięcy, dlatego też przez cały czas kręcił się wokół, przeszkadzał ekspedientce i bez przerwy zasypywał klienta coraz to nowymi propozycjami.

Kiedy prawie godzinę później Fargo wychodził z powrotem na ulicę, oprócz nesesera z pieniędzmi dźwigał ciężką walizkę wypchaną najdroższymi ubraniami, jakie były na składzie. Szeroka biała bluza, jaką miał na sobie, jasne spodnie i sportowe buty sprawiały, że nikt z nielicznych przechodniów nie oglądał się już za nim. Wrócił do zaułka i zwrócił wolność swojemu bezwolnemu pomocnikowi. Zabrał mu nowo nabyte ubranie i zostawił oszołomionego mężczyznę w samej bieliźnie, obok jego własnych, nieco sfatygowanych rzeczy, aby uporał się z solidnym bólem głowy. Dość szybko odnalazł zakład fryzjerski, gdzie spędził następne pół godziny, zerkając nerwowo na pozostawione w przejściu walizki. Zabiegi człowieka w nieskazitelnie białym fartuchu miały ten skutek, że żaden szczegół, prócz wychudzonej twarzy, nie burzył już wyobrażenia poważnego, bardzo bogatego człowieka, jakim stał się teraz Fargo.

Fakt ten wpłynął na jego nastrój do tego stopnia, że zdołał pokonać nabyty i utrwalony przez lata odruch i podszedł do stojącego na rogu policjanta, żeby spytać o najbliższy dobry hotel. Tamten zrobił zafrasowaną minę.

– Hotel? Jeśli dobry, to tylko w centrum – zdziwiony stróż prawa zlustrował go od stóp po głowę. – Okoliczne motele mają raczej średni standard i nie sądzę, by panu odpowiadały – spojrzał przez ramię i nagle się uśmiechnął.

Ruchem ręki zatrzymał przejeżdżającą czarterową limuzynę. Czarnoskóry kierowca najpierw usiłował się tłumaczyć, machając nerwowo plikiem dokumentów, ale już po chwili, z radosnym uśmiechem, otworzył tylne drzwiczki jedenastometrowego kremowego chryslera i umieścił obie walizki w przepastnym bagażniku.

– Dokąd? – odwrócił głowę, ale nie do Fargo, tylko w kierunku policjanta.

– Do hotelu…

Ruszyli, zanim padła jakakolwiek nazwa. Widocznie sam wygląd pasażera mówił wszystko. Rozparty na tylnym siedzeniu Fargo uśmiechnął się pod nosem. Szeleszczące banknoty w kieszeni być może nie potrafiły wyleczyć go z ponurych rozmyślań, ale z pewnością dodawały im smaku. Czuł, że powinien wszystko przeanalizować na zimno, zastanowić się nad planem działania, zrobić wreszcie coś rozsądnego… Ale, do cholery! Przecież przez ostatnie lata robił tylko rzeczy rozsądne, jeśli rozsądkiem można nazwać chęć przetrwania. „Nie, na pewno nie” – odpędzał wszelkie myśli na temat ewentualnego poszukiwania go przez policję. Przecież nie mogą wiedzieć, nie mogą nawet się domyślać, że miał coś wspólnego z aferą w banku. Jego rozważania przerwała uwaga kierowcy, który radośnie oznajmił, że są już na miejscu. Dwóch odźwiernych w pstrokatych liberiach zaopiekowało się jego bagażem, a on sam eskortowany przez trzeciego dotarł przez ogromny hol do recepcji. Wynajął apartament. Najdroższy, prezydencki. Zapłacił gotówką, dodając spory napiwek i informując wszem wobec, iż nie życzy sobie, by ktokolwiek wiedział, że mieszka w tak podłym hotelu. Zdawał sobie sprawę, że tylko plik banknotów może okiełznać chęć zobaczenia jego, nieistniejących przecież, dokumentów. Zarejestrowali go pod prawdziwym nazwiskiem, choć mógł użyć jakiegokolwiek. Dodał sobie tylko skromny tytuł baroneta, ot tak, dla przydania sobie wagi.

Po dłuższym zastanowieniu zdecydował się umieścić neseser w hotelowym sejfie, a walizkę kazał rozpakować bojom w apartamencie. Sam jak we śnie powlókł się do tonącej w zieleni restauracji. Choć w karcie roiło się wprost od wykwintnych dań, zamówił coś bardzo prostego, klasyczny zestaw kontynentalny. Pamiętał też, żeby nie jeść zbyt łapczywie. Ta ostrożność zniknęła chwilę potem, ledwie umoczył usta w pierwszym drinku. Najpierw były jakieś uwagi pod adresem orkiestry, potem próba zatańczenia ze starszą, nobliwie wyglądającą damą. Jeszcze później, w przypływie trzeźwości stwierdził, że rozmawia z piękną ciemnowłosą kobietą i to przy jej stoliku. Otrząsnął się zaskoczony, kiedy okazało się, że ona zna jego imię i nazwisko i od czasu do czasu tytułuje go: „panie profesorze”. Alkohol nie wyparował mu jeszcze z głowy, usiłując więc zachować resztki pozorów, wspomniał coś o zmęczeniu i potrzebie odpoczynku.

– Odprowadzisz mnie? – uśmiechnęła się.

– Oczywiście – wstał i pomógł odsunąć jej krzesło.

Lawirując między stolikami, przeszli do szerokiego, pustego korytarza.

– Który to pokój, proszę pani?

– Och, Lynn. 7017, siedemdziesiąte piętro. Tyle razy mówiłam ci, że mam na imię Deborah. Powiedz tylko: „Debbie, daj ogień”, to przysunę ci zapalniczkę, powiedz: „Debbie, uśmiechnij się”, to…

– Debbie, zdejmij bluzkę! – wypalił niespodziewanie, sam zaskoczony swoją bezczelnością.

– Och, ty draniu… – rozejrzała się i nagle… rozpięła guziki i rozchyliła bluzkę.

Fargo zakrztusił się od nadmiaru śliny. Przez te wszystkie lata odzwyczaił się nawet od myśli o seksie. Zaskoczony, stwierdził, że widok jej kształtnych piersi wywarł na nim ogromne wrażenie.

– Czy… Czy zjemy razem kolację? – zapytał, kiedy Debbie zapięła bluzkę.

– Z przyjemnością.

– Czy zjemy ją w moim pokoju?

– To zależy…

Kiwnęła mu ręką, znikając za drzwiami z niesamowitą szybkością. A może to tylko on myślał zbyt wolno? Ociężały powlókł się w stronę windy. Boj asystował mu aż do drzwi apartamentu, ostentacyjnie nie zauważając chwiejnego kroku.

Fargo zobaczył po raz pierwszy luksusowe wnętrza, za które tak słono zapłacił. Oszołomiony przestrzenią i przepychem, rozpoczął zwiedzanie. Niestety, już w salonie nieubłagane prawa natury dały o sobie znać z całą siłą. Jego organizm nie był przygotowany na przyjęcie takiej ilości jedzenia i alkoholu. W ostatniej chwili zdążył do toalety. Po trzydziestu, może czterdziestu minutach udało mu się opanować skurcze żołądka. Siedział na podłodze, między sedesem a bidetem, z końcówką prysznica w dłoni i mętnym wzrokiem patrzył na wzorzyste kafelki.

Wiedział, że gość tego hotelu z mnóstwem pieniędzy w sejfie, mieszkający w najbardziej luksusowym apartamencie, powinien czuć zadowolenie. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że jest do tego człowiekiem, który dysponuje niezwykłymi wręcz nadnaturalnymi zdolnościami, winien też mieć ogromną pewność siebie.

Co więcej, będąc mężczyzną mającym w perspektywie wizytę najpiękniejszej bodaj dziewczyny w mieście, m u s i być szczęśliwy.

Fargo natomiast czuł jedynie rozpaczliwą pustkę.

* * *

Cały następny dzień spędził w apartamencie, siedząc w fotelu i patrząc przed siebie. Wystarczyło, że podniósł słuchawkę, a natychmiast zjawiali się ludzie z obsługi hotelowej, ale poza tym nie działo się nic, co mogłoby zburzyć absolutny bezruch otaczającej go przestrzeni. Było to śmieszne, ale podświadomie oczekiwał, że po zmianie trybu życia ktoś go odwiedzi. Ktoś przypomni sobie o człowieku zagubionym w mieście gdzieś na krańcach świata. Palił papierosa za papierosem i wymyślał setki najbardziej nieprawdopodobnych przypadków, dzięki którym ktoś z dawnych znajomych mógłby do niego trafić.

Wieczorem rozległo się pukanie do drzwi. Fargo siedział właśnie skupiony nad niewielkim tortem, w którym tkwiła mała, paląca się świeczka i nad otwartą, ale nie napoczętą jeszcze butelką wina. Podniósł głowę, ale nastrój, w jakim się znajdował, nie pozwalał nawet na najmniejszy uśmiech.

– Witaj, Lynn! – Debbie uśmiechnęła się promiennie.

Skinął głową w odpowiedzi na powitanie.

– Hej – spojrzała na tort i jeden kieliszek. – Chyba nie przeszkadzam?

– Nie.

– To jakaś uroczystość?

– Dziś są moje urodziny – odparł poważnie.

– I spędzasz je tak samotnie? – podeszła bliżej i szybkim ruchem ręki zmierzwiła mu włosy. – Mój ty biedaku. Wszystkiego najlepszego.

Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.

– A może zorganizujemy jakąś imprezę? – przysunęła się bliżej. – Mnóstwo kwiatów, otwarte samochody, przyjęcie w jakiejś knajpie na wolnym powietrzu poza miastem…?

– Prawdę mówiąc, wolałbym zostać tutaj.

– Szkoda, że nie powiedziałeś mi o tym wcześniej – uśmiech nie znikał z twarzy Debbie.

– Znamy się dopiero od wczoraj – przypomniał jej.

Przyjęła to jak dobry kawał.

– Chyba nie będziemy fatygować kelnera drugim kieliszkiem – ostrożnie nalała wina. – Jeden powinien wystarczyć.

6
{"b":"89199","o":1}