Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nic…

Na twarzy doktora pojawił się pierwszy uśmiech.

– Niech pan będzie poważny. Musi pan cokolwiek pamiętać – położył nacisk na ostatnie słowa.

Fargo potrząsnął głową.

– A dzieciństwo? Rodzice? Może szkoła? – to musiały być rutynowe pytania, Kaminsky nie zadawał sobie trudu, żeby ukryć znudzenie.

– Niestety nic.

– Jakieś obrazy? Choćby zamazane. – Lekarz stłumił ziewnięcie.

– Nie.

– Z jakiego kraju pan pochodzi? – nagle zmienił ton.

– Nie wiem.

Uśmiech powoli znikał z twarzy Kaminsky’ego.

– To się po prostu nie zdarza – mruknął. – Czy pan nie symuluje?

– Panie doktorze! Proszę mi wierzyć…

Kaminsky przerwał ruchem ręki.

– Po pańskim sposobie mówienia poznaję, że jest pan człowiekiem wykształconym. Co pan studiował?

– Nie mam pojęcia.

Lekarz westchnął zniecierpliwiony.

– Nie o to mi chodzi. Czy zdaje pan sobie sprawę z jakichś specyficznych umiejętności, wiadomości, specjalizacji, które nie są dostępne zwykłym ludziom?

– Panie doktorze, ja…

– Był pan włóczęgą? – Kaminsky z podziwu godną systematycznością ucinał wszystkie wypowiedzi, które mogłyby się okazać zbyt długie.

– Tak. Chyba nie miałem okazji…

Kaminsky znowu powstrzymał go ruchem ręki. Pochylił się nad biurkiem, opierając łokcie o pokryty suknem blat.

– Proszę pana – zaczął cicho – po pierwsze, nigdy nie spotkałem się z tak głębokim zanikiem pamięci. Myślę, że…

– Ale… – Fargo ponowił rozpaczliwą próbę powiedzenia czegoś więcej.

– Proszę mi nie przerywać! – Twarz lekarza znowu zmieniła się w zastygłą w grymasie zniechęcenia maskę. – Po drugie, jak widzę, jakiekolwiek badania, które musiałbym przeprowadzić, byłyby drastyczną, powtarzam, drastyczną ingerencją w pana umysł. Musiałbym zejść zbyt głęboko, a tego nie wolno mi robić – westchnął ciężko. – To nieetyczne i… niemoralne – przeżegnał się.

– Ale ja muszę, muszę wiedzieć!

Kaminsky odchylił się w fotelu. Jego olbrzymie ciało z trudem mieściło się między poręczami. Małe chytre oczy spoglądały z ogromną przenikliwością.

– Proszę pana. Taka ingerencja byłaby sprzeczna z moim światopoglądem – starannie akcentował każde słowo. – Pewne rzeczy w medycynie, nawet jeśli możliwe technicznie, są niemoralne. – Kaminsky podniósł głowę. – Pewnych rzeczy nie zrobię nigdy – powiedział twardo. – To niezgodne z moją etyką.

– Panie doktorze…

– Nic z tego. Niech się dzieje wola nieba… – zabrzmiało to jak dawno zapomniana sentencja.

Fargo gwałtownie potrząsnął głową.

– Musi mi pan pomóc.

– Stanowczo nie!

Kaminsky wyjął z szuflady błyszczące wieczne pióro i zaczął coś pisać, przeglądając jednocześnie leżące przed nim papiery. Rozmowę uważał za zakończoną. Fargo podniósł się ociężale. Powoli wyszedł z gabinetu, przemierzył pusty korytarz i opuścił budynek. Wizyta u doktora pozbawiła go wszelkiej nadziei na rozwiązanie zagadki swojej przeszłości.

* * *

Szatnia dla pacjentów z opieki społecznej nie przypominała w niczym pozostałych pomieszczeń szpitala. Zniszczone ubrania wisiały na podciągniętych aż pod sufit archaicznych wieszakach, osłoniętych wspólną metalową siatką. Woźny, pomarszczony stary Murzyn przyczepiał do nich karteczki z nazwiskami, a potem sprawdzał je kolejno, ściągając w dół każdy zestaw i pracowicie studiując napisy. Ponieważ nie istniał tu żaden katalog ani nawet system numerków, ceremonia mogła ciągnąć się bardzo długo. Fargo nigdzie się nie spieszył. Z żalem, z przykrością nawet wkładał płaszcz, z którego ktoś wyciągnął ocieplające gazety, po czym stanął niezdecydowany nie wiedząc, czy ma coś podpisać.

Woźny podniósł głowę.

– Coś jeszcze?

– Nie. Nie wiem, ja…

– Tam jest wyjście. – Starzec ruchem ręki wskazał kierunek.

Fargo otworzył ogromne drzwi i przystanął oszołomiony nie oglądanym od tylu dni harmiderem ulicy. Za tym murem pozostawił bezpieczny, szpitalny świat. Wiedział, że ponownie musi przyzwyczaić się do świadomości, iż jest nikim. Że jego życie, sprawy i problemy znowu należą wyłącznie do niego i nikt, absolutnie nikt, jeśli nie wydarzy się kolejny cud, nie wyciągnie doń pomocnej dłoni.

Wzruszył ramionami. O tej porze do kuchni dla włóczęgów nie było po co iść, ruszył więc w stronę centrum, by oswoić się z odkrytym na nowo ciężarem samotności. Ignorował ogarniające go spojrzenia przechodniów. Fala upałów sprawiła, że koszule i luźne bluzy wydawały się szczytem poświęcenia na rzecz moralności. Jego długi do połowy łydek ciężki płaszcz i widoczny pod nim czarny sweter budziły powszechne zdumienie. Zatrzymał się przed lśniącą szybą sklepowej wystawy. W szpitalu golono go wprawdzie, ale jednodniowy zarost już nadawał wychudłej twarzy złowieszczy i odpychający wyraz.

Spojrzał na napis pod witryną: „Nie zastanawiaj się. Wykorzystaj swoją szansę!”

– Szlag by was wszystkich… – szepnął.

Minął zacieniony liśćmi bananowców skwer i przeszedł przez ulicę. Otarł pot z czoła i usiadł na niewielkiej ławce ustawionej na przystanku tuż obok nowoczesnej fasady banku. Przesunął wzrokiem po świeżo wyczyszczonym, lśniącym w słońcu szkle elewacji.

„Gdybym mógł się tam znaleźć” – przemknęło mu przez głowę. – „Choć na chwilę…”

Zauważył mężczyznę stojącego w oknie na pierwszym piętrze. Kogoś sytego, spokojnego, pewnego siebie i otoczonego rzeczami, których jemu tak bardzo brakowało. Opuścił głowę. Na szeroki podjazd wjeżdżała właśnie ciemna luksusowa limuzyna. Pracy silnika nie słyszał. Do miejsca, w którym siedział, dochodził jedynie delikatny szum opon. Elektryczny wóz nowej generacji, a może to ten legendarny napęd wodorowy…

– Szlag by was! – mruknął.

Szofer w liberii idealnie dopasowanej do koloru lakieru otworzył drzwiczki, pomagając wysiąść wysokiej, elegancko ubranej kobiecie. Podziękowała mu zdawkowym ruchem głowy i ruszyła, zmysłowo kręcąc biodrami, po lśniących marmurowych schodach, oddalona o zaledwie kilka jardów od ławki, na której przysiadł Fargo. Nie mogła wiedzieć, że obserwujący ją włóczęga klął właśnie pod nosem, nie mogąc zrozumieć, dlaczego to właśnie on znalazł się po drugiej stronie, po stronie ludzi przegranych. Nie powinna go w ogóle dostrzec, ale nagle zatrzymała się w połowie schodów i jakby wiedziona irracjonalnym impulsem popatrzyła na przystanek. Ich spojrzenia spotkały się. Fargo, przepełniony nienawiścią do obcej kobiety, nie mógł jej darować beztroskiego wyrazu twarzy. Chęć bycia na jej miejscu opanowała go z nieprawdopodobną siłą. Nie potrafił usiedzieć spokojnie, ale nie mógł też zerwać się z ławki. Nagle ogarnęła go ciemność. Nie był to jednak nawrót choroby. Czuł, że spada gdzieś w potwornym, wstrząsającym każdą komórką ciała pędzie. Kiedy przerażony otworzył zamknięte w szoku oczy, zauważył…

– Czy coś się stało, panno Daisy? – Szofer w mgnieniu oka przebył połowę marmurowych schodów podbiegając do chlebodawczyni.

Fargo patrzył na swoje nieruchome ciało siedzące na ławce po drugiej stronie ulicy.

– O Boże! – krzyknął, nie poznając swojego głosu.

Przesunął dłonią po twarzy, chwiejąc się na nogach. Długie, polakierowane paznokcie na jego palcach…? Nie miał pojęcia, co się stało. Skołowanym umysłem wstrząsały sprzeczne myśli i skojarzenia. Jedno tylko nie ulegało wątpliwości. Jakimś cudem znalazł się w ciele eleganckiej kobiety, która szła do banku… Bank! Nagła myśl rozjaśniła mu głowę. To właśnie nazywa się korzystaniem z okazji. To właśnie jest ta wyśniona szansa! Natychmiast przestał zajmować się tajemnicą avataru.

– Czy mogę pannie w czymś pomóc? – Szofer zamarł o krok od niego.

– Spierdalaj, palancie. – Fargo odwrócił się i zostawiając tamtego z opuszczoną szczęką, ruszył w stronę przeszklonych drzwi.

– Przepraszam, gdzie tu jest toaleta? – spytał portiera siląc się na egzaltowany, pasujący do wyglądu ton.

– Tam, proszę pani. – Mężczyzna pochylił się z szacunkiem, choć wyglądał na zdziwionego, i posłusznie wskazał kierunek.

Fargo ruszył szybkim krokiem, ale zaraz musiał zwolnić. Cholerna wąska spódnica! I te szpilki! O mało nie połamał nóg… Ujął dłonią złoconą klamkę i już miał ją nacisnąć, kiedy zdał sobie sprawę, że odruchowo wybrał męską toaletę. Rzucił okiem za siebie, ale tylko portier patrzył w jego kierunku. Potykając się, przeszedł pod właściwe drzwi.

– O rany… – spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Obca twarz, obce rysy, oczy, włosy, wszystko… Pamięć jednak zachował. Potrząsnął głową, burząc misterną fryzurę. Nie miał czasu analizować tego, co się stało. Gorączkowo wyrzucił na pulpit przed umywalką zawartość torebki. Drżącymi rękami podniósł książeczkę czekową i wyłuskał z etui pióro. Ile ona może mieć pieniędzy? Sto tysięcy? Dwieście? Zaraz, a nazwisko? Nerwowo przeglądał porozrzucane rzeczy. Komórka, pęk magnetycznych kluczy, legitymacja klubowa… Otworzył ją spoconymi dłońmi. Daisy McLish. Szybko wypełnił odpowiednie rubryki i ruszył w kierunku drzwi. Po raz dziesiąty krzywo postawił stopę i tym razem nie skończyło się na przekleństwie.

Złamany obcas posłał go na wykwintną glazurę.

„Spokój!” – nakazał sobie w duchu, leżąc na zimnych kafelkach. Usiadł, ściągnął buty, potem wstał i poprawił ubranie spoglądając w lustro. Bezwiednie sięgnął do torebki i wyciągnął szminkę. Dopiero gdy zrozumiał, co robi, zadrżała mu ręka. Na szczęście miał w torebce chusteczki higieniczne.

Wyszedł z toalety niosąc buty z ręce. Natychmiast zaroiło się wokół od pracowników banku.

– Czy coś się stało? – zapytał któryś z niepewnością w głosie.

Fargo machnął butem z ułamanym obcasem tuż przed jego nosem.

– Kratka odpływowa… – powiedział, to tylko przyszło mu na myśl.

– Oczywiście. – Bankier giął się w ukłonach. – Oczywiście, panno McLish, zwrócimy wszelkie koszty naprawy. – W tym momencie jego spojrzenie trafiło na nadruk zdobiący wyściółkę pięty. Sądząc po odcieniu bladości, jaką przybrała jego twarz, firma ta nie należała do najtańszych.

4
{"b":"89199","o":1}