– Kłamałeś?
– Nie mam wyjścia, Lutek. Muszę tak robić dalej. Nie mogę powiedzieć ci prawdziwego imienia i nazwiska. Mógłbyś to przecież sprawdzić, mógłbyś wykorzystać to, co niedozwolone…
– Czy wszystko to, co mi mówisz, jest takim samym kłamstwem?
– Nie. Tylko personalia.
L. nieświadomie zaczął unikać Olegoffa. Nie powiedziałby mu, że jego wizyty stały się niemiłe, nie powiedziałby tego komukolwiek innemu. Ale tak było.
Czuł, że wyrywa coś ze świata Olegoffa i świata małego Poczwarota i wyrywa to wyłącznie dla siebie.
Obecnie, mały, kudłaty przyjaciel nie był już dla niego tym, czym ten słaby, ledwie powleczony tkanką szkielet, a przynajmniej tak myślał L.
L. potrafił co kwadrans przerwać pracę, by położyć dłonie na przyjaznej czaszce. A ulubionemu szkieletowi przybywało. Najpierw tchawica i płuca. Wtedy ujrzał regularne ruchy płuc, jakby kurczących się periodycznie.
Dusza lepiej oblekła się w ciało… – pomyślał.
Naczynia krwionośne utworzyły dobrze rozbudowaną siec, zaś gdy pojawiło się bijące serce, L. nie mógł powstrzymać się, by nie położyć na nim dłoni. I poczuł coś, czego nie czuje nawet chirurg, bo dotknął serca W naturalnej sytuacji, nie bezlitośnie obnażonego cięciami skalpela i przez to okrwawionego.
Poczuł też, jak to serce nieco przy spieszą, może ze zdenerwowania czy podniecenia tym; że właśnie on położył swą dłoń na nim. To było niezrównane odczucie.
A całą tę radość tworzenia czy odtwarzania osiągał tak łatwo – po prostu kładąc dłonie na czaszce. Mógł obserwować wypełniające się wnętrze ciała. – Co, gdzie miało być i jak działało.
Poczwarot ocierał się o łydki L. jakoś tak gniewnie, jakoś tak nachalnie akcentując swoją obecność.
– Nie czuj się jak zdradzona miłość – zachichotał L. – Nie ma sprawy. Po prostu muszę tak robić – przełożył stopniowo odbitki do kolejnych roztworów, wstał i znowu położył dłonie na białej czaszce. Jak dotąd nie pokryła jej sieć naczyń krwionośnych. Ale trudno było nie myśleć o rozpartym w fotelu żywym modelu anatomicznym jak o żywej istocie. L. uważnie obserwował proces odtwarzania się Kosteczki – bo pamiętał, jak Olegoff wspominał, że to kobieta.
Serce biło, płuca pracowały periodycznie uciskane żebrami, przełyk wiódł ku żołądkowi, a dalej reszty nie sposób było wyłowić, bo skrywała ją biaława błona otrzewnej.
Mięśni też przybywało; nadawały jej przyjemniejszy kształt, jeśli kształt czegoś takiego mógł być przyjemny.
Właściciel T. nie był w stanie zauważyć czegokolwiek; zawracał głowę bieżącymi drobiazgami, ale wyraźnie cieszyło go, że L. samodzielnie prowadzi tę firmę.
Próg czułości… – myślał L.
Natomiast wizyty Olegoffa nie sprawiały mu przyjemności. Zadawał zbyt wiele dociekliwych pytań, jakby chciał odebrać L. to, co należało wyłącznie do niego.
– Czy jej ciało jest jak chleb a krew jest jak wino? – rzucił Olegoff i badawczo przyjrzał się L.
– Czy coś takiego może mieć znaczenie? – L. chciał zbyć to pytanie.
– To może mieć znaczenie. Dla niej.
– Ciało, znaczy mięśnie? – upewnił się L.
– No tak.
– Jasne, przyjemnie ciepłe, w dotyku może raczej jak ośrodka chleba, nie jak skórka.
– A krew?
– Skąd niby mogę wiedzieć?
– Podobno najpiękniejszy widok podczas czyjegoś powrotu jest wtedy, kiedy krew już krąży, a naczynia krwionośne jeszcze nie powróciły. Tylko Przewodnik może to zobaczyć. A ty jesteś jej Przewodnikiem.
– I niektórzy chłeptali taką sikającą w powietrzu krew?
– Nie wiem. Ale może jakoś posmakowali. Podobno może być jak wino. I wcale nie sika, tylko płynie powietrzem, jakby płynęła w żyłach…
– W takim razie przegapiłem to widowisko. Wieczorem jeszcze nie miała serca, tętnic i żył, a rano już wszystko było w komplecie. Trzeba było mnie uprzedzić.
– Nie mogłem. Tylko ty sam mogłeś na to zasłużyć.
– Cholera, więc partolę tę swoją robotę – L. poczuł się nieprzyjemnie zawiedziony.
– Z pewnością nie partolisz. Bądź tego pewny. Ale jest gradacja.
– Podoba mi się ta nazwa: Przewodnik. Chociaż tyle – powiedział i po chwili dodał: – Jak ona ma na imię, to znaczy jak miała?
Natychmiast zauważył nerwowy tik na twarzy tamtego.
Znowu chce się wymigać? – pomyślał niechętnie L. Obecnie, Olegoff powinien objawiać się wszystkim jako normalny, powleczony skórą, przystojny facet. I to wszystko dzięki dobrej woli i życzliwości L. Powinien czuć się zobowiązany i odpowiedzieć.
– Słuchaj, stary, przecież wiesz, że nie mogę ci tego powiedzieć wprost – wydusił wreszcie Olegoff.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz… Nie wolno ci dotrzeć do niej, do rzeczywistej scenerii, dat, miejsc, ludzi którzy ją otaczali… Czasem jest to ważne, czasem nie… Wiesz, ważne wtedy, gdy mogłoby to coś zmienić – Olegoff wikłał się i plątał.
– Dobra, powiedz chociaż imiona, które są podobne fonetycznie – przerwał te wysiłki L. – Ostatecznie, winien mi jesteś coś za ten twój udany powrót…
– Marta, Anna.
– Nie bardzo pasują do siebie – zauważył przytomnie L.
– Tyle mogłem powiedzieć – wzruszył ramionami Olegoff.
Świat trupów otaczał L. Może na ironię, przez to, że unikał żywych, w pobliżu odnaleźli się inni. Nauczył się bezbłędnie ich rozpoznawać. Kręcili się wszędzie. Snuli się po ulicach, ale unikali miejsc zatłoczonych, najłatwiej można było natknąć się na nich na pustych ulicach. L. wiedział, dlaczego.
Z początku, gdy zaczął ich rozpoznawać w tłumie, przeraził się, jak wielu z nich zdołało powrócić, przedostać się z powrotem. Inwazja czy co? – pomyślał.
Przez dwa dni łaził po ulicach miasta do późnego wieczora, by przekonać się, czy może oni wszyscy zgromadzili się wokół jego domu czy wokół zakładu fotograficznego, w którym pracował. Ale stwierdził, że nie, niestety, nie jest on kimś aż tak szczególnym.
Bladych było bardzo wielu i to różnych, zbyt różnych, by wszyscy stale łazili dokoła wędrującego po mieście L. Odważył się ich zaczepiać. Podchodził i zagadywał do nich.
Reagowali bardzo naturalnie.
– Niestety, można mnie jeszcze rozpoznać? Szkoda – mówili jedni.
– Ach, gratuluję! To pan jest jednym z tych niewielu… Bardzo nam pomagacie, wasza życzliwość… – mówili inni.
Snujących się szkieletów nie zauważał, choć gdyby mocniej wytężył wzrok, może coś udałoby się wyłowić z ciemności. Nie miał wrażliwości zupełnej, by widzieć wszystko…
Gdy próbował kogoś z nich wyciągnąć na dłuższą rozmowę, zręcznie zmywali się.
Co oni tacy bystrzy?… – T – zżymał się. – Sami inteligentni ”wrócili, czy co?
Jedyną pociechą było to, że nie pomylił się ani razu i ani razu nie zaczepił żywego człowieka.
Spośród trojga najbliższych, Kosteczki, Poczwarota i Olegoffa, L. witał z niechęcią tego ostatniego. Olegoff wydawał się zbyt natrętny, zbyt spokojny, zbyt zdecydowany. Było w nim coś, czego L. nie lubił, w szczególności gdy Olegoff rozmawiał z nim w ciemni, gdzie w fotelu siedziała Kosteczka. L. czuł, że nawet mały, kudłaty Poczwarot woli łasić się do tego cholernego trupa.
Rozwój Kosteczki cieszył, bo był bierny; to znaczy, zależał wyłącznie od tego, jak często L. położył dłoń na jej ciepłej, bo rozgrzanej ciepłem wewnętrznym, czaszce. Kosteczka chodziła po ciemni, a często zaglądała do biura. To mogło szokować klientów. Tak jak zszokowało T., który wszedł, jego oczy, tak samo jak kiedyś, zrobiły się okrągłe jak kulki i natychmiast wyszedł. L. wziął pod rękę, czy może pod piszczel, Kosteczkę i zdecydowanie wyprowadził z biura.
– Oj, stary – burknął T., gdy wrócił po paru minutach. – Piję i piję, a interesy diabli biorą. Znowu mi się szkielety zwidują. Zwariować można.
– Szkielety?
– No, takie z flakami. Nie do wytrzymania. – Widziałeś coś takiego?
– Takie coś, jak kiedyś narysowałeś na zdjęciu.
– Przepraszam, stary. Nie przypuszczałem, że cię to tak zasugeruje.
– Gdybyś coś takiego zobaczył w rzeczywistości.
– Pewnie tak… – L. zdawkowo kiwnął głową. Zdążył go znudzić komizm takich wypowiedzi.
Tworzenie, czy może powrót, Kosteczki następowało w błyskawicznym tempie. Miała niemal wszystkie mięśnie, charakterystyczny bladoróżowy kształt macicy zasłonięty został przez pasma mięśni, a na żebrach pojawiły się zgrabne półkule, blado – żółto – bladoróżowe, pokryte ornamentem naczyń krwionośnych. Było to piękne, bo nie wyglądało jak odsłonięta rana, lecz jak naturalny kształt żywego organizmu.
Ona za każdym razem jest skończona… – znalazł trafne określenie. L. – Za każdym razem mogłaby istnieć właśnie w takiej formie. Może gdzieś istnieją takie istoty.
Poczwarniak ugryzł go w łydkę.
– Ty kudłaty wstrętniaku!… – mruknął, ale odruchowo zaczął bawić się z niewidzialnym stworzeniem. – Mógłbyś i ty się wreszcie pokazać. Czy masz białe, czy płowe, czy fioletowe futerko… – męczenie niewidzialnego przyjaciela opłacił pogryzionymi palcami.
Ale pogryzionymi lekko, choć dotkliwie, jakby Poczwarniak wiedział, że to może boleć, tylko że miał źle ustawiony celownik i gryzł nieco za mocno.
Może był zazdrosny o wszystko oprócz siebie i dlatego tak gryzł, a może tylko o Kosteczkę.
– Robisz, Lutek, wspaniałą robotę – powiedział Olegoff, oglądając ostatnie swoje zdjęcia i zdjęcia Kosteczki. – Tyle serca.
– Ostatnio naoglądałem się pracującego serca.
– Nie żartuj. Rzadko który z was potrafi być taki. Nawet jeśli jest Przewodnikiem.
– Jeśli tak mówisz, to upewnij mnie: czy robię dobrze? Po prostu, dobrze?
– Tak. Robisz dobrze. Po prostu, dobrze.
– Nie rozumiem dlaczego.
– Chociaż nie rozumiesz dlaczego – uśmiechnął się Olegoff. Znowu był taki denerwująco swobodny, pewny siebie. Tego zawsze brakowało L. Teraz znowu wyszedł na zastrachanego dzieciaka. Było to zawstydzające, tym bardziej że Kosteczka siedziała rozparta w fotelu i swoimi odsłoniętymi gałkami oczu wpatrywała się w Olegoffa. Te oczy miały atramentowe tęczówki. Taki ciemny błękit, że aż nieprawdopodobny.