Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Poślij to na jakiś konkurs, wyszło świetnie sugestywnie.

– Zastanowię się. Chociaż może popracuję nad tym jeszcze… Wtedy właśnie, niestety, Olegoff wszedł do zakładu fotograficznego; L. przyjaźnie uśmiechnął się do niego i skinął dłonią. T. odwrócił się.

– Ten cholerny kościotrup przylazł tu! – wrzasnął. Olegoff, spłoszony, zmył się.

– Też to widziałeś, Lutek? Jak zamykało drzwi? – gorączkował się T.

– Klient zajrzał – mruknął L. – Ale wrzasnąłeś tak głośno, że pewnie nieprędko wróci. – Nie zapiłeś wczoraj sprawy, co? Stary?…

– Trochę, ale nie tyle, żeby… – urwał T. Nadal trzymał w ręku odbitkę. – Niech to cholera weźmie! Pierniczę! Prowadź tę firmę sam, nie muszę tutaj aż tak często przyjeżdżać.

– Pewnie, że nie. Chociaż mógłbyś czasem odwiedzić wspólnika.

Gdy Olegoff zajrzał drugi raz, wieczorem, obaj uśmiali się.

– To ty widzisz mnie zwyczajnie. Inni widzą właśnie coś w rodzaju makabrycznego kościotrupa – powiedział Olegoff.

– Powiedz szczerze, to coś niedobrego ze mną?

– Nie, właśnie nie. Dzięki tobie widać chociaż kościotrupa. Bez twojej pomocy nie byłoby nawet kościotrupa. Dlatego jesteś tak ważny dla mnie…

– Bo przeszedłem ”próbę kota”… – L. łypnął nieufnie.

– Żebyś wiedział.

– Co dzisiaj nowego?

– Nie pomógłbyś jeszcze komuś innemu? – pobladła twarz Olegoffa wyrażała kompletną niepewność. Czarne włosy okalały blade, spocone czoło.

– Pora się ostrzyc, Olegoff. Masz za długie kudły – mruknął L.

– W porządku. Postaram się. To co z tą drugą osobą? – rzucił niepewnie.

– Słuchaj, stary – L. był pewny siebie, jak nigdy dotąd. – Przychodzisz codziennie, mówisz, że bajdurzenie ze mną ci pomaga, a dla innych wyglądasz jak kościotrup z jajkami na twardo w oczodołach, i jeszcze…

– Na każdym z tych jajek jest kropla budyniu czekoladowego… – przerwał Olegoff.

– Co?

– No, mam ciemne oczy.

– No tak! – L. machnął ręką. – I jeszcze chcesz mi sprowadzić drugiego takiego… kogoś. Bądźże przytomny.

– Cholera – westchnął Olegoff. – Wiedziałem.

– CO wiedziałeś? – parsknął L. – Oczywiście, niech przyjdzie z tobą. Tobie pomagam, jak twierdzisz, to czemu nie mogę pomóc i temu drugiemu? Wygląda jeszcze gorzej? Może jajka na miękko wylewają mu się z oczodołów, co?

– Cholerny dupek z ciebie, – palnął Olegoff, a L. po raz pierwszy dojrzał jasny błysk w jego ciemnych oczach. – Ależ ty potrafisz tłamsić innych, kiedy już wyleziesz z tego swojego prywatnego stłamszenia.

– Trupy i duchy tłamszę? – przyciął L.

– Trupy i duchy.

– A ty nie pomyślałeś, że ja się tego po prostu cholernie boję? Tej obłażącej skóry, tych kościotrupów na kliszach? I tego, jak temu skurwielowi T. gały wyłażą na wierzch ze strachu, kiedy na ciebie patrzy? Po prostu jestem blisko granicy wytrzymałości swoich nerwów i dlatego zachowuję się jak dupek.

– Przepraszam.

– Dobrze już. Oczywiście, sprowadź tego swojego kolegę.

– Będzie wyglądać naprawdę źle, licz się z tym.

XIV

To nie potrafiło się nawet ruszać. Ot, leżało pod murem zakładu. L. musiał wyjść na ulicę za Olegoffem, żeby zgodnie z obietnicą patrzeć na to. Brunatna, rozlazła masa, słabo przypominająca swym zarysem leżącego człowieka. Olegoff badawczo przyglądał się L.

– Możesz tego dotknąć? – zapytał. L. wzdrygnął się.

– Brzydzę się tego i boję.

– Bać się nie musisz. Gwarantuję ci.

– Przecież policja zarzuci mi, że dotykałem tego. Jeszcze mnie oskarżą.

– Nikt tego nie widzi oprócz nas.

– I mnie – odezwał się przechodzący, starszy mężczyzna.

L. gwałtownie się odwrócił. Dostrzegł we wzroku nieznajomego tę samą pustkę i mętność, co zwykle w oczach Olegoffa tę samą ubogą mimikę twarzy i automatyzm ruchów.

– Stefan – przedstawił, się nieznajomy. L. skinął głową.

– On też jest blady, jak ja – Oleg wskazał na niego dłonią.

– Przecież widzę.

– To świetnie – Oleg uśmiechnął się.

– Dobrze pan robi – powiedział blady nieznajomy. – To jest dobre. Dobrze dla niej.

– Ach! – L. machnął ręką. – A czy mogę ubrać rękawiczkę? – zapytał, cofając się jednocześnie.

– Nie, chyba nie – zawahał się Olegoff. – Chociaż spróbuj. Może też działać. Zupełnie nie wiem.

– A powinienem dotknąć dłonią?

– Tak, wtedy na pewno będzie dobrze.

Przemógł się i położył dłoń na masie przypominającej fakturą zbutwiałe drewno zmieszane z błotem. Nawet nie była lepka. Jeśli odczuł jakieś ciepło czy kontakt, to było uczucie intensywnością równe temu, jakie odczuwa brydżysta od swoich kart w dłoni, gdy spodziewa się, że przyniosą mu dograną, choć licytacja jeszcze się nie rozpoczęła.

Olegoff uśmiechnął się.

– Wiesz, wystarczy. Tu chodziło głównie o twoją akceptację, a nie o czas.

– Gdzie Stefan?

– Poszedł sobie.

– Zniknął?

– Bez sensu. Możesz go widzieć albo nie, ale znikania i pojawiania się nie ma.

Później L. długo mył dłonie. Następnie przetarł je starannie watką umoczoną w spirytusie salicylowym i znowu mył.

– Kim ty w ogóle jesteś, że każesz mi to robić? – rzucił do siedzącego Olegoffa. – Jakie moce tu się rozpętują?

– Nie jestem diabłem. Staram się go unikać, jeśli mogę -

– To: dlaczego się tu do nas – z powrotem przepychacie – ty, Stefan, to pod ścianą?

– Tak ma być.

– Robi się ze mnie cholerne medium, czy co?

– Nie. Nic z tych rzeczy. Jeśli przez medium rozumiesz kogoś, kto może kontaktować was z nami, to nie. Na razie nie mogę powiedzieć ci więcej. Pójdę sobie już.

– L. nie pytał nawet, czy Olegoff powróci, bo był pewien, że będzie wracał, dopóki L. nie zareaguje strachem czy niepowstrzymaną odrazą.

– Czy Poczwarniak mógłby wrócić? Polubiłem go – rzucił za wychodzącym Olegoffem.

XV

Przez dwa kolejne dni Olegoff nie pojawił się. Wrócił natomiast Poczwarniak. Kocia obecność umilała długie godziny samotności w ciemni. Ale ta mała, kudłata radość nie była obecnie najważniejsza.

Najważniejsze stały się wyprawy przed drzwi zakładu fotograficznego, pod ścianę sąsiedniego budynku, ledwo dwadzieścia kilka metrów. Z początku rzadko, a potem coraz częściej, wykorzystując każdą przerwę w pracy, wychodził ku kupie czy stercie, czy pryzmie – jak najlepiej to nazwać – i kładł na tym czymś dłoń, tak jak polecił Olegoff.

Potem kładł dłoń tam, gdzie wyodrębniała się wypukłość głowy, potem na białej czaszce.

Ten powstały szkielet był zbyt czysty, jakiś taki jasny, przypominał bardziej model anatomiczny niż doczesne szczątki. Nie zburzyło tego wrażenia, kiedy po jego kolejnej wizycie kości okazały się powiązane chrzestnymi więzadłami i zaznaczyły się torebki stawowe.

To był zbyt nierealny proces, by się go bać, zbyt widowiskowy. To, co się odtwarzało, było na każdym etapie perfekcyjne, skończone; bez cieknącej krwi czy ran albo limfy.

Po dwóch dniach szkielet obrócił w stronę L. puste oczodoły. To było nieracjonalne, a przynajmniej tak wtedy pomyślał L., bo włókna mięśniowe oplatające szyję były nieliczne i cienkie jak tasiemki.

Równie absurdalnie szkielet wyciągnął ku L. swą dłoń.

Prosi, by go podnieść… – pomyślał L.

Łagodnie ujął w dłonie wątłą strukturę. Mniej brzydził się tego, co powstawało, obawiał się raczej, by ta kupa kości słabo powiązanych niektórymi ścięgnami i śladami mięśni nie rozsypała się na kawałki. Wziął to na ręce, zauważając niezwykłą lekkość, przecież oczywistą, bo brakowało niemal wszystkiego. Posadził to na krześle, tak łatwiej było pracować w pobliżu. Co chwilę podchodził i kładł dłoń na gładkiej czaszce. Fascynowało go obserwowanie, jak struktura odtwarza się. Przybywało wtedy, gdy L. zajęty był rutynową pracą w ciemni; nigdy wówczas, gdy na to patrzył.

Z początku wyobrażał sobie, że czuje to, co Stwórca, lub przynajmniej artysta – myślał o sobie jako o rzeźbiarzu. Potem pierwsze absurdalne ruchy czaszki naprowadziły na rozsądniejsze określenie: ”znów dusza obleka się w ciało”, ale i taką wykładnia była fascynująca.

– Olegoff, możesz opisać to, co widzisz na tym krześle? – zapytał L., gdy Olegoff przyszedł z kolejną wizytą.

– Wiem, kogo widzę, Lutek – odpowiedział spokojnie Olegoff – ale tego nie mogę powiedzieć. Lepiej powiedz, co ty widzisz, to jest ważne.

– Lepiej nie. Po co cię szokować?

– Mnie? – parsknął Olegoff.

– No, jeśli znasz tę osobę… Olegoff nieoczekiwanie zmarkotniał.

– To aż tak źle? – mruknął.

– Przyzwyczaiłem się. Było gorzej.

– Mam lepsze wiadomości dotyczące ciebie – powiedział L. Uważnie przypatrując się Olegowi, zauważył, jak zasmuciła go poprzednia informacja.

– Tak? – Olegoff ożywił się.

– Na ostatnim zdjęciu nieźle wyszedłeś… To już nie szkielet czy coś takiego. Masz chłopie komplet mięśni, nawet tłuszcz podskórny. Proces wyraźnie dobiega końca.

– Wiem – Olegoff pozostał niepocieszony. – Paru pijaków zemdlało na mój widok.

Podobno najgorsze jest właśnie przedostatnie stadium. Wiesz, kiedy różnice nie są tak wielkie… Wtedy właśnie one są szczególnie akcentowane. To jest syf. Wiesz, odkąd jestem widzialny… Te sztuczki z garbieniem się, zawijaniem w szalik… Rzygać mi się chce.

– Słuchaj, Oleg, przecież udało ci się przebić z tamtego świata z powrotem! Ciesz się, chłopie, i płać swoją cenę…

– Och, żebyś ty wiedział wszystko… – westchnął Olegoff. – Ale masz sporo racji, cholernie dużo racji – dodał, zwieszając głowę. – Ale czasem trudno się cieszyć, trudno…

– Chyba się przyzwyczaiłeś, że jesteś trupem czy duchem, czy jak tam chcesz…

– O, tak. Już dawno, chociaż to jeden, długi dzień. Nie wyciągaj ze mnie wszystkiego, Lutek…

– Jesteś Rosjaninem, Oleg?

– Nie, dlaczego?

– No, Oleg i Olegoff…

– To skandynawskie imię, było popularne w mojej rodzinie; a to drugie wymyśliłem sobie, nie jest prawdziwe.

52
{"b":"89189","o":1}