Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Sprawa musiała być ważna, skoro Panfiłowa osobiście się po niego pofatygowała.

Odszedł z Panfiłowa. Raz odwrócił głowę, by popatrzeć na Marię odchodzącą w przeciwnym kierunku i nieco zgarbioną pod zawiniątkiem; Ona również się wtedy odwróciła za nim.

Złapał spojrzenie jej zielonych oczu. Zwykle przygasłe, teraz błyszczały. Za bardzo rysowała się jej wydatna szczęka.

XIX

Póki handlował żywnością, nikomu to nie przeszkadzało. Gdy bezinteresownie zaczął dostarczać jedzenie dla współmieszkanek baraku Marii, natychmiast został usunięty ze szpitala. Wypisano go karnie. Od dawna nic mu nie dolegało, ale robił sobie jedną po drugiej kosmetyczne operacje, z których każda kosztowała wiele tytoniu, gumy do żucia, chleba i pasztetówki. Widocznie ktoś obawiał się, że sprawa stanie się zbyt znana i jeszcze tego samego dnia Rud znalazł się w swoim dotychczasowym baraku.

Neuheufla nie było, inni, aktywniejsi poszli, do pracy, a na pryczach, leżeli jedynie zgrzybiali, zdziecinniali starcy. Kilku z nich, siedząc w kuczki na pryczach, kiwało się rytmicznie. W nie wietrzonej od rana sali smród był nie do wytrzymania. Większość z nich robiła pod siebie. Rud zdążył odwyknąć od tego zwykłego, barakowego zapachu. W szpitalu leżał w sali zaledwie ośmioosobowej.

Nie wytrzymał długo w tym smrodzie. Poszedł pod kiosk napić się oranżady. Miał wątłą nadzieję, że może spotka tam Marię.

Wokół kiosku, jak zwykle, panowało ożywienie, choć rozmowy prowadzono starczym mamlaniem warg. Jak oni potrafią się tak porozumiewać… – zastanawiał się Rud wielokrotnie.

Dzień był upalny. Rud stał w kolejce za otyłym, spoconym i dyszącym jak ryba zawałowcem. Za nim ustawiły się dwie pięćdziesięcioletnie, potwornie wychudzone kobiety.

Rozmawiały o nowych transportach ze śledczą w furażerce z pentagramem. Śledcza mówiła, że lada dzień spodziewają się olbrzymich transportów w różnym wieku: młodych, starych, kobiet, dzieci, ale najwięcej młodych mężczyzn… Wówczas i w ośrodku zacznie się dziać więcej. Rud z niechęcią patrzył na odległy lasek za drutami. Na samo wspomnienie wyprawy po drewno wierciło go w nosie. Jedna z chudych kobiet zadarła bluzę i pokazywała drugiej potwornie długą bliznę w poprzek pleców. Mówiła, że to po usunięciu zrakowaciałej nerki.

Ktoś zerwał się od stolika i ruszył ku niemu.

– Elegant! – rozległ się ryk. – Wreszcie cię mam, ty skurwielu!

Eckhardt, czerwony z wściekłości, sunął ku Rudowi, jak rozjuszony byk.

– Ty skurwielu! Zachciewa ci się cudzych dziewczyn? To ci się odechce! – Eckhardt zamachnął się obszernym cepem. Kolejka rozbiegła się na boki. Śledcza nie próbowała interweniować; nie była uzbrojona.

Rud zanurkował pod potężnym ramieniem, lecącym jak serce dzwonu. Zrobił to tak zręcznie, że Eckhardt nie zdążył wyhamować ciosu i z rozmachem palnął w drewnianą ścianę kiosku. Zadudniły deski. Zaciekawiona sprzedawczyni wychyliła się i zaczęła krzyczeć.

Eckhardt skrzywił się z bólu, ścisnął stłuczoną garść. Jego przystojna twarz wykrzywiona cierpieniem nabrała bardziej myślącego wyrazu. Przeczekał pierwszy ból i znów się zamachnął. Nie wyciągał pałki, gdyż poprzednio za użycie służbowej pałki w prywatnej kłótni został ukarany pozbawieniem funkcji przodownika na miesiąc i ograniczeniem racji żywnościowej. Rud wiedziało tym i nie obawiał się czarnej, gumowej pałki tkwiącej za służbowym pasem Eckhardta.

Przez cały czas lżył Ruda i wykrzykiwał po to, aby go przestraszyć, a sobie dodać odwagi. Nazywał go ”szpitalnym prominentem”, ”nienasyconym dziwkarzem”, ”wszą, co się podszywa pod strażnika”. Wykrzykiwał też szereg mniej skomplikowanych wyzwisk. Rud nie dawał się sprowokować i wyprowadzić z równowagi. Eckhardt machał ramionami jak cepami ale niezbyt precyzyjne ciosy albo mijały Ruda, albo dawały się lekko parować. Rud nie uderzał silnie, aby nie angażować się w jeden cios. Parę razy celnie skontrował lewą, aż kształtna głowa Eckhardta odskoczyła do tyłu trafiona w podbródek. Jednakże nieustannie musiał cofać się pod naporem cięższego, silniejszego, choć wolniejszego przeciwnika.

Czekał na swój moment przez parę minut. Wreszcie, po kolejnym, skontrowanym ciosie Eckhardt odsłonił szczękę. Tym razem Rud pozwolił sobie na zamach. Potężny cios zatrzymał Eckhardta; półprzytomny zdołał machnąć bezsensownie ręką, usiłując jeszcze uderzyć. Drugi, jeszcze potężniejszy cios skosił go na ziemię.

Sycząc z bólu, Rud trzymał swoją prawą kiść w lewej. Potrzaskał sobie kości o szczękę przeciwnika. Żałował, że Maria nie widziała tego zwycięstwa.

XX

Rud nie miał przykrych konsekwencji z powodu bójki z Eckhardtem. Uratowały go zeznania śledczej, która widziała początek awantury. Śledcza nazywała się Kohlengruber i była protokólantką przy oględzinach Ruda, zaraz po przeniesieniu go z dołu na górę.

– Zmieniliście się nie do poznania, Milenkowicz – powiedziała po zakończeniu rozprawy wyjaśniającej, gdy zamienili ze sobą parę słów. – Zupełnie nie widać, że macie protezę.

– Nie obcięli mi wtedy nogi – odpowiedział.

Kohlengruber mocno pachniała perfumami. Miała jaskrawoczerwone, długie paznokcie. Maria obcinała paznokcie krócej i nigdy ich nie malowała.

– Coś podobnego – zdziwiła się. – Nawet tak zmasakrowaną nogę zdołały uratować…

Jaka to oszczędność. Wiecie, ile teraz kosztuje dobra proteza? Majątek. Nie wypłacilibyście się z tego – odpowiedziała na swoje własne pytanie.

Szurnięta baba – pomyślał – dobrze, że chociaż zeznawała z sensem.

Po dłuższej przerwie znów musiał zajmować się wypracowaniami Neuheufla, chociaż nie miał najmniejszej ochoty tego robić. Nie śmiał jednak zbuntować się otwarcie. Zdobyta w szpitalu pewność siebie nie wystarczała na Neuheufla. Rud mozolił się z niechlujnie wydrukowanymi tabelami. Skomplikowane metody wyliczeń wydawały się mętne i niepotrzebnie zawikłane.

– Nieźle wróciliście do normalnego wyglądu sprzed kary większej – powiedział Neuheufel, przyglądając mu się uważnie.

– Nie widać dosłownie żadnych różnic… żadnych blizn. Świetna robota.

Wyciągnął z teczki duże, kolorowe zdjęcie Ruda.

– Podnieście no głowę znad papierów – powiedział, a następnie starannie porównywał twarz Ruda z fotografią. – Nie ma żadnych różnic – powtórzył. – Kara przeszła bez śladu.

– Jest ślad, i to zasadniczy – wypalił Rud. – Sikam przez doprawioną rurkę.

Zgodnie z niepisaną regułą nigdy nie wspominano o tym. Nawet zgrzybiali starcy starali się unikać tego tematu i udawać, że jest jak przedtem, pomimo że z przodu na ich spodniach tworzyły się osady mocznika z zasychających kropel moczu. Niektórzy dodatkowo śmierdzieli kałem wydobywającym się nieustannie z zastępczych odbytów.

– Dalej macie tę samą rurkę co przedtem? – zapytał ironicznie Neuheufel.

– No nie… zrobili mi parę operacji plastycznych – przyznał Rud.

– Właśnie. I co? I jak teraz wygląda? Inaczej niż przed karą?

– Wygląda znakomicie. Identycznie jak przed karą, ale przecież nie tylko o to chodzi…

– Rud nieco się speszył.

– Ha, ha, ha – zaśmiał się Neuheufel. – Pewnie, że nie będzie wam się niczego chciało, jeśli żrecie brom garściami. Marusia sypie to świństwo do kawy łopatą. A co wy myślicie, do cholery, Milenkowicz? – powiedział z naciskiem Neuheufel. – Że po co wszystkim daje się kawę? A po to, by żarli brom. Ładnie by to było, jakbyście jeszcze tu nam wszyscy zaczęli ganiać za babami, a baby za wami… Do tego nie można dopuścić w ośrodku.

Rud milczał zdumiony. Neuheufel, widząc, że go nie przekonał, powiedział z naciskiem:

– Obecnie jesteście zupełnie zdrowym, normalnym mężczyzną, znakomicie wyprowadzonym medycznie z następstw kary większej. To są znowu normalne części waszego ciała, nie przeszczepy i protezy. Wyglądacie identycznie jak wtedy, kiedy mieliście trzydziestkę, gdyż ten wiek i wygląd najbardziej wam odpowiada. Prawda, że odpowiada?

– Tak – odpowiedział Rud. Wydawało mu się, że skrzydła rosną mu u ramion.

– To znaczy, że nie tylko mój wygląd fizyczny, ale i stan powrócił już do normy? – upewnił się.

– Znaczy dokładnie tyle, co powiedziałem.

Zapanowało, milczenie. Rud wrócił do pracy. Chciał jak najszybciej spotkać się z Marią i powiedzieć to, co usłyszał. Chciał wykrzyczeć, że znów jest zdrowym człowiekiem.

Starannie przepisywał kolumny liczb, a, następnie mnożył je lub dodawał.

– Właściwie, to wasze okaleczenie nie było sprawą obiektywną… – bąkał Neuheufel – To wy tak odbieraliście, było to waszą karą…

Rud nie odzywał się; nie zrozumiał.

– Zresztą… Myślałem, że domyśliliście, się tego sami, Milenkowicz – ciągnął Neuheufel – Goniliście jak opętani za tą małolatą z baraku 971 C.

– Za Marią?… – wyrwało mu się.

– Nie lubię tego imienia – Nauheufel skrzywił się niechętnie. – Nie powinni go nadawać nikomu.

– Zresztą to wyjątkowo nieładna dziewczyna – dodał, grzebiąc w teczce, – Taka blada, ta skóra aż szarawa i przezroczysta, jakby przeświecał przez nią podskórny, tłuszcz… Te włosy takie nijakie, właściwie bezbarwne, jeśli, zapomni je sobie rozjaśnić… – ciągnął z pogardą w głosie, – A ta wysunięta szczena, to musi być niezły charakterek… Rybie oczy i takie matowe, bez połysku, nieruchawe jak u embriona… Usta blade, sutki blade… – ciągnął dalej, jakby sobie przypomniawszy – zbudowana koszmarnie dupa jak komoda, jeszcze do tego taka przetrącona… Lewy cycek dwa razy większy niż prawy. Jeden celuje w górę, drugi w dół… – zachichotał obleśnie Neuheufel, kciukami pokazując kierunki wskazywane przez sutki.

– Kłamiesz, ty cholerna świnio! Odpieprz się od niej! – wrzasnął Rud i jak dziki kot rzucił się ku Neuheuflowi, chcąc złapać go za gardło. Gdzieś w bok poleciało krzesło, posypały się papiery z biurka. Przerażeni starcy kulili się na pryczach.

Neuheufel lekko machnął ręką, trafiając Ruda w trakcie skoku… Rud jak piórko odskoczył w bok i potoczył się po podłodze… Siła ciosu Neuheufla była nieprawdopodobna.

– Ty? Do mnie? Do śledczego? – powiedział. Nawet nie podniósł głosu.

27
{"b":"89189","o":1}