Spotykał za to innych ludzi. Przechodzili ścieżkę, zagadywali. Starał się unikać zgrzybiałych starców, gdyż częstokroć byli sklerotyczni i nie rozmawiało się z nimi ciekawie.
Nienarodzeni też nudzili, Wprawdzie nie darzył ich niechęcią, jak poprzednio, ale z reguły wypytywali o to samo, o różne, najbłahsze nawet detale z codziennego życia. O wszystko to, czego nie pozwolono im zaznać. Przychodził nienarodzony chłopczyk imieniem Albert i godzinami zamęczał go pytaniami o narciarstwo. Rud nieopatrznie na wstępie znajomości wygadał się, że jeździł kiedyś na nartach, Chciał się tylko pochwalić, gdyż już niewiele z tego pamiętał. Od tej pory musiał opisywać Albertowi różne rodzaje stoków, śniegu, sprzęt; wszystko, co miało związek z nartami. Mały był bardzo bystry i natychmiast wyławiał wszelkie próby zmyślania nieodmiennym: ”Nie nawijaj stary, mów, jak było naprawdę”.
Albert był pasjonatem narciarstwa, interesowało go wszystko z tym związane, czasami wymyślał historyjki o tym, jak to on sam jeździł na nartach i opowiadał je Rudowi.
Wypytywał potem, czy nie robi błędów rzeczowych i czy tak można by było jeździć. Rud potakiwał, czasem coś uzupełniał.
Nie mógł się natomiast doczekać, kiedy przyjdzie Brązowy Kapturek, jak w myślach nazywał Patrycję.
Kiedyś przyszedł młody człowiek. Rudowi wydał się skądś znajomy. Bardzo przypominał mu kogoś, nieco niższy od Ruda, nieco drobniejszy.
– Cześć, Ruder. Wychodzę stąd. Przyszedłem cię zobaczyć i pożegnać się – powiedział.
– Skąd my się znamy? Przypomnij mi – Rud zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć i pomóc pamięci.
– Nieważne. Ja cię znam. Nie chciałeś nauczyć mnie łowić ryb. Byłeś dobrym wędkarzem i ja też mogłem być dobrym wędkarzem.
– Tu nie ma ryb – odpowiedział Rud, nie mogąc sobie przypomnieć, skąd go zna.
Tamten wzruszył ramionami.
– Właśnie dlatego. Teraz jest już za późno. No, to cześć. Ciekawe, czy do zobaczenia – powiedział, odchodząc.
– Jak się nazywasz? – rzucił za nim Rud.
– Rolf. Nic ci to nie powie, sam wybrałem sobie to imię. Rud długo za nim patrzył.
Sylwetka, wygląd były znajome.
Dopiero goląc się przed lustrem, dokonał odkrycia: Rolf wyglądał niemal jak kopia Ruda, może nieco drobniejszy, nieco młodszy. Jedyną różnicą były zielononiebieskie oczy, jak oczy Dianny.
Maria nie przychodziła nadal. Kiedyś wysiadując swoją ławkę, dostrzegł charakterystyczną, tuptającą sylwetkę w brunatnym kapturku i pod maleńkim parasolem.
– Patrycja! – zawołał.
Odwróciła bezwłosą twarzyczkę embriona, krzywiąc się, bo właśnie zawiało słodkawym dymem od szpitalnego krematorium – Masz ochotę posiedzieć ze mną? – zapytał.
– Tak, ale niedługo. Śpieszy mi się – usłyszał w swojej głowie.
Podeszła bliżej, a on podstawił jej dłoń, następnie uniósł jak kruszynę i pozwolił zejść na siedzenie ławki.
– Gdzie się tak śpieszysz? – zapytał, przesiadając się tak, aby ją osłonić od słońca.
Znowu zapomniał usiąść z, właściwej strony.
– Oglądam przychodzące transporty. Lubię patrzeć na nowo przybywających.
– Oglądasz? – zdziwił się Rud. – Nigdy nie widziałem, żeby nienarodzeni przyglądali się transportom.
– Jest takie miejsce, z którego nas nie widać. Tam jest galeria widokowa dla nienarodzonych, ale mało kto przychodzi… To jest na dachu tego budynku, do którego oni wchodzą; galeria jest zaraz za rynną.
– Oni idą na komisję, która ustala, kto ma iść na karę większą, a kto nie musi – powiedział Rud.
– Komisja decyduje?
– Nie, dostaje skądś gotowe papiery z decyzjami. Komisja administruje – tego dać tu, tego tam i tak dalej… Kupa papierkowej roboty.
– Nigdy nie widziałam, jak przychodzą nienarodzeni – usłyszał uwagę Patrycji.
– Są w tych blaszanych kubłach zamykanych na zatrzaski – odpowiedział i zaraz ugryzł się w język – Dlaczego przywożą nas w tych kubłach? – zapytała odruchowo, ale zaraz dodała – Myślałam, że nas zszywają gdzieś wcześniej… – umilkła. -
– Powiedziałaś Marii, o co cię prosiłem? – przerwał po chwili ciszę – Tak – Patrycja spuściła główkę, choć i tak nie potrafiłby niczego wyczytać z jej twarzyczki – Co powiedziała? – nalegał – Maria jest dość biedna. Chce oszczędzić trochę jedzenia, żeby ci przynieść jakiś prezent.
– Jedzenie?… Prezent? – nie rozumiał. Bez sensu… Nie mogło mu się to pomieścić w głowie – Słuchaj, Patrycjo, powiedz Marii, że jedzenia mam pod dostatkiem. Ją chciałem zobaczyć, nie prezenty. Mogę ją zaopatrzyć, w co tylko będzie chciała. Żarcia mam potąd – zaznaczył dłonią poprzeczny ruch na wysokości gardła.
– Już pójdę. Zestaw mnie na ścieżkę.
– Proszę cię, nie zapomnij jej tego powtórzyć – powiedział za odchodzącą Patrycja.
Pokiwała główką w brunatnym kapturku i odeszła w kierunku budynku przyjęć.
Rud zaczął czyścić paznokcie. Był po kolejnej operacji plastycznej, którą kupił sobie za zarobioną żywność. Obecnie miał wszystkie palce u rąk i każdy z nich ze zgrabnym paznokciem. Przed karą nie miałem ładniejszych paznokci – stwierdził z uznaniem, gdy czarne obwódki zamieniły się na białe.
Maria przyszła po paru dniach. Rud nie wiedział, jak zacząć rozmowę, gdy ujrzał ją z bliska: Była taka delikatna, taka kobieca i taka inna, nie pasująca do otoczenia.
– Cześć – powiedziała i usiadła obok na ławce.
Nadal nie odzyskiwał pewności siebie. Zauważył, że Maria ma szarawą, niezdrową, bladą cerę.
– Nie mogłem się doczekać twojego przyjścia – powiedział wreszcie. – Źle wyglądasz.
– Rzadko wychodzę z baraku – odpowiedziała po chwili milczenia.
– Nie pracujesz?
– Nie muszę.
– Maria, czy nie potrzebujesz jedzenia? Nie wyglądasz dobrze. – Chwilę się zastanawiała.
– Dobrze – powiedziała po namyśle. – Wezmę jedzenie. – Tego nigdy dość. Kiedy mogę po nie przyjść?
Mroził go jej ton pełen lęku. Nadal mi nie ufa, czy co? – pomyślał.
– Maria, ja nie jestem żadnym strażnikiem ani przodownikiem, ani nigdy nie byłem – powiedział z naciskiem.
– Wiem. Mówiłeś mi to już wcześniej – Znów ten ton i nieufna mina. Zaczęło go to złościć dalej mi nie wierzy, czy co?
– Przyjdź jutro, to przyniosę jakieś jedzenie – powiedział głośno.
– Dobrze – odpowiedziała i pożegnała się pośpiesznie.
Następnego dnia przyszła punktualnie. Rud dał jej cztery bochny czarnego chleba – niemal cały zapas, jaki miał odłożony, dołożył dwa grube plastry salcesonu, zawinięte w szary papier pakunkowy. Nie chciała przy nim jeść, lecz wszystko zawinęła do dużej chusty.
Tytoniu ani gumy do żucia nie wzięła w ogóle. Pomógł jej założyć tobół przez głowę tak, że ładunek wypadał na plecach, a węzeł miała pod szyją. Rud był rozzłoszczony: chciał z nią chociaż porozmawiać, a spotkanie ograniczyło się do przepakowania żywności. Uraziło to jego dumę.
Było jeszcze kilka takich spotkań. Za każdym razem podobnie. W sumie, nie zamienili więcej niż dwieście słów. Przypuszczał, że ona wie, jak został okaleczony w czasie odbywania kary większej, i zdołał pogodzić się z tym, że ich spotkania muszą ograniczać się do wymiany towarowej. Wystarczał mu jej widok, przelotnie uchwycony zapach włosów, błysk oka, sposób poruszania się.
Raz spytał ją o przeszłość.
– Nic szczególnego – wzruszyła ramionami. – Osiemnaście lat życia spokojnej dziewczyny. Takiej samotniczki. Nic szczególnego dla ciebie.
Nie nawiązał rozmowy, choć wkrótce doszedł do wniosku, że to właśnie było czymś szczególnym.
Innym razem zapytał ją, co robi zjedzeniem.
– W naszym baraku głodują – odpowiedziała. – Wiesz, jak oni kaleczą kobiety podczas kary większej? Jakie strzępy ludzi wracają? Jak zmasakrowane? I jeszcze tutaj nie dają im jeść… – urwała, jakby w obawie, że powiedziała zbyt wiele.
– Ja byłem na karze większej, Maria – powiedział z naciskiem. – Mężczyzn też tam kaleczą.
– Pracowałeś przy przesłuchaniach?… – znów wrócił na jej twarz znajomy wyraź strachu.
Pokręcił przecząco głową:
Chyba nigdy nie zdołam przekonać tego głuptasa… – pomyślał.
– Maria, ja odbyłem karę większą – mówił może zbyt stanowczo. – Wróciłem stamtąd zmasakrowany i okaleczony.
– Nie widać.
Pomyślał, że trudno by było ją przekonać, gdyż obecnie na jego ciele ślady okaleczenia zostały starannie usunięte przez szereg operacji plastycznych. Nawet rurka do sikania, kilkakrotnie poprawiana przez chirurgów, nie różniła się od tego, co zastępowała.
Stare blizny zdążyły już zblednąć, a blizny po operacjach plastycznych były tak wąskie i tak zręcznie poukrywane w naturalnych zmarszczkach skóry, że trudno je było odszukać. Może zęby były zbyt równe i białe; może układ małżowin usznych nie był idealny, ale i tak skrywały je długie, gęste, czarne włosy, które po serii przesadzeń znakomicie pokrywały czaszkę. Właściwie są obecnie gęstsze, niż miałem je pod koniec pobytu po tamtej stronie… – pomyślał, gładząc się dłonią po włosach.
– Ależ masz śmieci we włosach – zmienił temat i zaczął lekko wyczesywać z pasm jej włosów jakieś źdźbła trawy czy suche listki. Nie broniła się, nawet przysunęła bliżej, aby nie musiał sięgać zbyt daleko. Jednocześnie wyczuł, że stała się jakoś tak wewnętrznie napięta, zesztywniała.
– Skąd tyle tego masz – powiedział, układając jej na dłoni kolejne źdźbła.
– Pewnie poduszka ma dziurę i siano z niej wyłazi – wyjaśniła – albo sypie się ze siennika, z pryczy nade mną. Tam leży taka staruszka, która kaszle całymi nocami i co kaszlnie, to sobie popuści, a rano zawsze na jej sienniku jest nowa, wilgotna plama… – Maria mówiła innym tonem. Zauważył, że była po raz pierwszy rozluźniona.
– Nigdy nie kapie, ale zawsze przemoknie – powiedziała. – Ma miarkę w oku, ile wypić przed spaniem…
– Ma miarkę w pęcherzu – stwierdził. Po raz pierwszy się roześmiała.
– Milenkowicz! – rozległ się za nimi głos Panfiłowej. – Rozmowa ze zdrowymi jest zabroniona. Czas wizyt jest kiedy indziej. Macie natychmiast zgłosić się do rejestracji.