Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Panie!!!

– Witaj w Rombie, Tundu.

– Czy radujesz się, Barnaro?

– Tak, Pani… Panie. Jak mógłbym nie radować się z daru Cesarza?

– A z czego radujesz się bardziej, z samego daru, czy z tego, że jest to dar Cesarza?

– Z tego, że jest to dar Cesarza!

– Niedobrze, Barnaro, niedobrze. Cesarz jest łaskawy, Cesarz nie chce, aby ludzie myśleli o nim, Cesarz chce, aby ludzie radowali się swoim własnym szczęściem.

– Tym też się cieszę! Ale nic nie może powstrzymać potoków mojej żywiołowej wdzięczności!

– I wymowy, jak słyszę. Dobrze. Czy masz jakieś pytania?

– Tak, Pani… Panie. Chciałem wiedzieć, kiedy będzie wiadomo, że osiągnąłem już nieśmiertelność. Wtedy będę mógł przestać umierać.

– Barnaro… Jesteś aktorem.

– Tak, Panie.

– Jesteś artystą.

– Tak, Panie.

– Nie wymaga się więc od ciebie myślenia logicznego. Ale mimo to zastanów się, kiedy w ciągu życia jakiegoś człowieka można stwierdzić, że stał się on nieśmiertelny?

– Nie wiem.

– Nie można tego stwierdzić. Można tylko stwierdzać, że człowiek nadal żyje – póki żyje.

– Ale jeżeli nieustannie umierając, ja się na tyle uodpornię na śmierć, że przeżyję sto lat…

– Nawet jeśli na tyle się uodpornisz, że przeżyjesz tysiąc lat, to jeszcze nie znaczy, że jesteś nieśmiertelny. Zwolniłbym cię z umierania, a tu by się nagle okazało, że uodporniłeś się tylko na tyle, żeby przeżyć dziesięć tysięcy lat. I po dziesięciu tysiącach lat bęc – umrzesz mi definitywnie… Nie, Barnaro, nie będę tak niedbały. Nie będę tak okrutny. Będziesz umierał nieustannie.

– Nieustannie? To znaczy jak długo?

– To znaczy wiecznie. Ale to przecież lepsze niż śmierć, prawda? Nie ma nic gorszego niż śmierć. A może jednak wolisz umrzeć? Nie będę cię do niczego zmuszał. Jeżeli wolisz umrzeć, powiedz tylko jedno słowo, a umrzesz w okamgnieniu. Wolisz umrzeć?

– Nie, Panie!

– Mówisz to, bo się mnie boisz?

– Nie!

– Na pewno?

– Na pewno, Panie!

– Witaj w Rombie, Barnaro.

Agni usłyszał dyszenie i poczuł zapach Waruny. Waruna pocił się silniej niż inne krasnoludy, może dlatego że dostawał specjalny, kierowniczy przydział piwa.

– Wstawaj, Agni – syknął.

– Co się dzieje?

– Cicho… Idziemy.

Szli korytarzem, mijając chrapiące pod ścianą krasnoludy. Strumień-rynsztok cuchnął moczem. Przydział piwa, jakie dostawały pozostałe krasnoludy, też nie był mały.

Po kilkuset krokach skręcili w lewo, potem wykutymi w skale schodami wdrapali się pod górę. Znaleźli się w jaskini o dnie pokrytym masą zardzewiałego żelastwa. Agni zorientował się, że to łańcuchy i kajdany, ale nawet nie pytał, skąd się tutaj wzięły.

Pod jedną ze ścian stała drabina. Waruna wspiął się po niej do małego otworu, w którym następnie zniknął. Agni podążył jego śladem.

Znowu byli w ciasnym i wąskim korytarzu. Wreszcie dotarli do dużego głazu. Wydawało się, że nic go nie ruszy z miejsca, Waruna jednak podważył go leciutko oskardem i głazisko osunęło się w bok, odsłaniając małe żelazne drzwi. Krasnolud otworzył je straszliwie skrzypiącym kluczem i wprowadził Agniego do ceglanej, cembrowanej piwnicy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał szeptem Agni.

– W miejscu, gdzie można spokojnie porozmawiać – odpowiedział Waruna – Dostałem wiadomość od króla. Zostałem oficjalnie mianowany Lajaradżą Mahapuru.

– Gratulacje.

– Chuj z gratulacjami. To znaczy, że dopuszczono mnie do planów Skandy. Mam wyznaczyć specjalne komando przeznaczone do najważniejszego zadania. Mam je wyznaczyć spośród naszych chłopców.

– Dlaczego spośród naszych?

– Bo naszą grupę uznano za najlepszą. Udało nam się oficjalnie zbuntować i pozostać bez kary. To jedyny taki przypadek w całym Cesarstwie.

– A pozostałe grupy?

– Pozostałe grupy się ukrywają i nikt nie wie o ich istnieniu, może poza paroma elfami.

– To niedobrze, że te miękkie fiutki wiedzą.

– Ale nawet one nie wiedzą, jak się do nich dostać. A my zrobiliśmy inaczej niż wszyscy. Pokazaliśmy Cesarzowi gołą dupę i powiedzieliśmy: o, tu na kant możesz nam wskoczyć.

– Żeby nie wskoczył.

– Nie wskoczy i ty się do tego przyczynisz, kochany. Postanowiłem wyznaczyć cię na dowódcę komanda.

– Mnie? Ja zawsze zajmowałem się pracą biurową…

– Właśnie dlatego. Znasz się na mapach, wiesz, gdzie są jakie drogi, skąd idą jakie transporty, gdzie można się schować między beczkami ze śledziami. A poza tym, ty jesteś tutaj najinteligentniejszy.

– Dziękuję.

– To znaczy, nie licząc mnie.

– Na czym polega zadanie?

– Trzeba zniszczyć Romb.

– Co?!

– Trzeba podkopać się pod Romb i zburzyć fundamenty tak, żeby wszystko się zawaliło. Ale nie martw się, jeśli chodzi o robotę kopalnianą… I o mokrą robotę… Dam ci paru fajnych chłopaków.

Fajne chłopaki nazywały się Yudi, Ardżu, Bima, Naku i Saha. Kiedy wyleźli na powierzchnię, można było się przekonać, że reprezentują wszystkie spotykane wśród krasnoludów odcienie karnacji i koloru włosów. Yudi był rudy i piegowaty. Ardżu miał jasne włosy, jasną skórę i ogromny, krzywy nos. Naku i Saha byli ciemnymi blondynami o szarawej, przyćmionej cerze, charakterystycznej dla krasnoludów, które długo pracowały w kopalni węgla i którym drobiny miału wżarły się w skórę. Bima miał włosy czarne i kręcone, które od potu i łoju skręcały mu się w śmieszne, sterczące warkoczyki. Twarz miał czarnobrunatną, jak wszystkie krasnoludy z południa, nos płaski, białka oczu i zęby jasne jak mleko. W kopalni nawet najbystrzejsze krasnoludy z trudem go dostrzegały, jeśli zamknął oczy i usta. Doskonale powinien wtapiać się w noc, co Agni postanowił przy najbliższej okazji wykorzystać.

Wyleźli na powierzchnię poprzez studnię. Dokopali się do niej, ryjąc pod opuszczoną górniczą wioską, której mieszkańcy zostali wszyscy zjedzeni. Zaczepili o brzeg cembrowiny drabinkę z hakami. Agni wylazł pierwszy, żeby się rozejrzeć.

– Dobra – syknął w dół. – To chyba ta wioska. Nikogo nie widać. Idę.

– Jakby cię przyaresztowali, to kwiknij albo co… – zaproponował Bima. – Żebyśmy wiedzieli.

Agni nie kwiknął i cała reszta powoli zaczęła gramolić się pod górę. Ich oczom ukazały się typowe chłopsko-górnicze chatki, okrągłe, z wysokimi, sterczącymi w górę, stożkowatymi dachami, trzy razy wyższymi od samego pomieszczenia mieszkalnego. Takie dachy, specjalnie wzmocnione, stanowiły jedyną ochronę przed gradem. W tym górskim regionie grad zdarzał się często, i to o wiele intensywniejszy niż na równinach. Najgorsza była wielkość i kształt ziaren – praktycznie rzecz biorąc, były to prawie sople.

Agni ostrożnie zajrzał do jednej z chat. W środku, jak to u górników-ludzi, nie dostrzegł prawie żadnych mebli. Zamiast stołu przez środek chałupy biegła belka, mniej więcej na wysokości ludzkiej piersi, umocowana oboma końcami w przeciwległych ścianach. Wyraźnie dzieliła pomieszczenie na dwie części. Na belce górnicy stawiali jedzenie i pożywiali się na stojąco. Nawet teraz leżało na niej kilka pociemniałych ze starości ludzkich kości. Mimo że obgryzano je zapewne bardzo dawno, widać było jeszcze ślady szczęk. Ci, co te kości jedli, musieli być bardzo głodni i wgryzali się, jak mogli, choć wielu zębów pewnie nie mieli.

Na klepisku leżało coś, co z wyglądu przypominało brunatne naleśniczki. Były to ludzkie gówna w najwyższym stopniu rozkładu i wyschnięcia. Kiedy gówno leży w sprzyjających warunkach, po tygodniu jest puste w środku, mimo że nadal zachowuje swoją zewnętrzną formę. Po dwóch tygodniach zapada się w sobie i staje płaskie. Po miesiącu znika, a właściwie zaczyna istnieć rozpuszczone w otaczającej je materii. Bo tak naprawdę w przyrodzie nic nie znika, zmienia się tylko stan skupienia.

Gówna nie mogły pochodzić od mieszkańców wioski. Ci zostali zjedzeni najpóźniej przed rokiem. Ktoś musiał tu srać przed trzema tygodniami. Z rzadka, bo z rzadka, ale jednak…

Ludzie tu chodzili.

– Spadamy stąd – syknął Agni. – W środku są gówna!

– I co, tak się ich przestraszyłeś? Gówna nie gryzą – zarechotał Bima.

– Cicho! – powiedział Yudi. – Spadamy. Gówna to ludzie.

– A ludzie to gówna – dodał cicho Bima.

Kiedy znaleźli się w jakichś bezpiecznych zaroślach – bezpiecznych, bo straszliwie cuchnących, tak bardzo, że krasnoludy ledwo wytrzymywały, a człowiek na pewno nie dałby rady – Ardżu zwrócił się po cichu do Agniego:

– Masz u mnie… Ue, co za syf… Masz u mnie plusa za orientację.

– A trzy plusy to wpierdol – dodał Bima.

– Zamknij się. Waruna mówił nam, kche, kche… Że zajmowałeś się zawsze pracą biurową. Nie myślałem, że będziesz miał taką szybką orientację w tej chacie, z tymi gównami.

– Bo on pewnie gówna księgował!

– Zamknij się, Bima, kche, kche… Chodziłeś kiedyś w terenie?

– Byłem przez sto lat… ech… najemnikiem, jak każdy.

– Jak każdy za dawnych czasów.

– Dawnych? A ile to lat sobie liczycie?

– Cztery… i pół tysiąca – wykaszlał Yudi.

– Trzy tysiące… I siedem miesięcy – wydusił z siebie Ardżu.

– Trzy i pół… tysiąca – Bima otarł oczy, załzawione nie wiadomo czy od rechotu, czy od smrodu.

– Trzy tysiące pięć! – kichnęli równocześnie Naku i Saha.

– No tak. Ja mam jakieś czterdzieści tysięcy – powiedział Agni.

– Czy radujesz się, mój Ziofilattu? Czy rozumiesz, jaka niewiarygodna łaska spotkała ciebie, kazirodcę i sedycjonistę, winnego zdrady niezadowolenia?

– Nie. Nie raduję się, Pani… Panie.

– Dobrze, że przynajmniej jesteś szczery. Ale dlaczego się nie radujesz? Czyżbyś nie chciał żyć wiecznie?

– Bardzo bym chciał. Ale…

– Ale co?

– Ale jeżeli będę musiał wiecznie umierać, to znaczy, że nigdy, przez całą wieczność, nie będę nieśmiertelny.

– Wiesz, że bezsensowne wypowiedzi też są karane?

– To jest właśnie bardzo sensowna wypowiedź. Nieśmiertelny nie jest człowiek, który nie umiera, tylko człowiek, który nie umrze. Jeżeli wiecznie trzeba będzie mnie torturować, żeby mnie uodpornić na śmierć, to znaczy, że nigdy nie uodpornię się na śmierć tak mocno, żeby już nigdy nie umrzeć. Nie będę nieśmiertelny, tylko wiecznie śmiertelny. I wiecznie będę umierał.

5
{"b":"89185","o":1}