– Żeby Ciebie wilcy -spojrzał ponuro na Kaźmierza, który otrzepywał kolana z ziemi i kurzu.
– Na skróty jemu zachciawszy sia i tak mogli my prostą drogą do pana Boga trafić! – Owa! Jemu taki bambaryła potrzebny jak zającowi dzwonek u ogona! – Kaźmierz wcisnął spodnie w cholewy i podreptał żwawo miedzą Sierocińskiego.
– Zabieraj się z tym złomem! – Oczadział?! – zaprotestował Kargul.
– Razem na rowerze my jechali, a teraz jeden ma jego nieść?! Kaźmierz nawet się nie zatrzymał. Machnął ręką, jakby się odganiał od uprzykrzonej muchy.
– Taż ty kierował, to teraz jego targaj! – Ot, bestyjnik! – sapał Kargul, wyciągając z rowu pogięte żelastwo.
– Z tobą gadać to jakby plewy młócił! Pawlak zniknął za kępą wierzb. Kargul pomacał przednie koło, które swym kształtem przypominało precelek, i zawiesił ramę roweru na ramieniu, ruszając w ślad za Pawlakiem. Gryzło go, że ten konus jak zawsze będzie pierwszy i zdąży zebrać miód sukcesu, nim on dotelepie się na miejsce…