– Podejdź Enis – Colins wyciągnął rękę. Dziewczyna zakołysała biodrami i, nie wykazując najmniejszego skrępowania swoją nagością, podeszła do fotela, na którym spoczywał magnat.
Skamieniały Arch obserwował ją w milczeniu, uderzony realnością egzotyki oglądanej dotąd jedynie na telewizyjnym ekranie. Gdy Enis siadała na kolanach Colinsa, miał ochotę zerwać się z miejsca i zapobiec tej profanacji, ale nie mógł dźwignąć ciała, jakby przykutego do fotela.
Nagle – w jednej chwili – oprzytomniał. Sprawił to radosny śmiech Enis łaskotanej przez obejmującego ją Colinsa. Radosny śmiech! Młoda dziewczyna i starzejący się mężczyzna – gdzie tu jest miejsce na radosny śmiech?!
Arch poczuł nienawiść do Colinsa, do jego pieniędzy, do władzy jaką daje mu posiadany majątek. Nie przyszło mu tylko do głowy, że przyczyną tej nienawiści może być zazdrość.
– Poznaj pana Archa Beneta, Enis – powiedział Colins.
Arch ponownie zesztywniał, gdy skośne oczy dziewczyny skierowały się w jego stronę. Skinął głową i poruszył bezdźwięcznie wargami.
– Za kilka dni będziesz się nim opiekowała… – Colins przerwał zaczęte zdanie, nachylił się do ucha Enis i coś jej szepnął. Na twarzy dziewczyny pojawiło się rozbawienie.
– … Nigdy jeszcze nie miał kobiety – dokończył głośno. Enis odchyliła głowę, rozrzucając w nieładzie swoje długie włosy i zaniosła się perlistym śmiechem.
Na twarzy Archa pojawił się jaskrawy rumieniec zawstydzenia.
* * *
Budził się powoli. Na kilka sekund odzyskiwał świadomość, by za chwilę ją utracić, potem znowu powracał i znowu wpadał w przepaść, i tak bez końca, niezliczoną ilość razy. Była to udręka, gdyż siłą woli chciał się wreszcie ocknąć, lecz niemoc zachłannie trzymała organizm w swojej despotycznej władzy. Wreszcie poddał się i zasnął. Tym razem spał krótko, a gdy się przebudził, zdołał utrzymać nad sobą kontrolę na tyle długo, aby ocknąć się na dobre.
Było zupełnie ciemno, tak ciemno, że gdyby nie seledynowe punkciki błyszczące nieopodal łóżka, Arch pomyślałby, że oślepł. Jego słuch rejestrował jednostajne, ciche uderzenia wydawane przez mechanizm sekundowej wskazówki kwarcowego zegara; seledynowe refleksy pochodziły od fluorescencji zegarowej tarczy. Ten zegar pozwolił Archowi zorientować się, że przebywa w swoim własnym pokoju; to znaczy w pokoju, który przydzielił mu Colins.
Nagle poczuł niepokój; niesprecyzowane bliżej uczucie, iż wydarzyło się coś ważnego. Próbował wstać i ze zdumieniem stwierdził, że nie może tego uczynić. Ręce i nogi miał przywiązane do krawędzi łóżka, a przez pierś i podudzia przepięte pasy. Szarpnął się, lecz jedynym co przez to osiągnął był ból. Nic nie rozumiał.
Niepokój nie ustawał i nie fakt uwięzienia przy łóżku był jego przyczyną. Arch niejasno kojarzył sobie jakieś niesamowite przeżycie, ale co to było – tego nie mógł sobie przypomnieć. Tylko gdzieś w zakamarku jego mózgu tkwiła informacja, że coś się wydarzyło. Co?! Natłok myśli spowodował, że zaczynał tracić wątek… Otrząsnął się z tego i skupił na wspomnieniach. Leżał, wlepiając w ciemność szeroko otwarte oczy, i jeszcze raz przeżywał wydarzenia ostatnich dni. Od czasu pamiętnej rozmowy prawie nie widywał Colinsa.
Magnat przydzielił mu pokój, którego komfortowe wyposażenie nie odbiegało od wystroju pozostałych pomieszczeń, zapewnił regularne, smaczne posiłki i… to wszystko. Archowi nie wolno było opuszczać budynku, nie miał z kim rozmawiać, sam Colins unikał spotkania z nim, jak gdyby zapomniał w jakim celu go tu sprowadził. W tych dniach jedynie żółw z basenu-akwarium w salonie nie zawodził i zawsze zdawał się być gotowy do zapewnienia mu towarzystwa. Rzecz jasna, było to towarzystwo iluzoryczne, biedny gad uciekłby gdziekolwiek, gdyby tylko otworzyła się przed nim taka możliwość.
– Zupełnie tak samo jak ja – stwierdził Arch.
– Na co czekamy? – zapytał Colinsa przy najbliższej okazji; dosyć miał tej niepewności dalszego losu, wolał zacząć działać, aby wreszcie coś zaczęło zależeć od niego.
– Na pewien korzystny układ – odparł magnat niczego tym nie wyjaśniając. – Musimy działać w sposób zapewniający ci dotarcie do Thalisa.
– To nierealne – zawołał Arch.
– Mylisz się. Nie znasz jeszcze moich możliwości.
Usiedli na brzegu basenu. Colins zamącił ręką wodę i zaciekawiony żółw podpłynął do nich, wyciągając do przodu pomarszczoną szyję.
– Mam zamiar uczynić cię członkiem załogi statku wchodzącego w skład dywizjonu ścigającego Thalisa – oznajmił Colins.
– Ja przecież nie mam pojęcia o służbie w Siłach Zbrojnych – zdumiał się Arch.
– Nauczysz się. Zresztą, będziesz na statku, na którym kwalifikacje nie są takie ważne.
– Co to za statek?
Colins wstał.
– Teraz nie mogę ci powiedzieć, po prostu nie mogę, mogłoby to zagrozić powodzeniu planu. Ale za kilka dni będziesz wiedział wszystko. Obiecuję… Czy ułożyłeś już kabałę? – nagle zmienił ton, posiadał umiejętność zadawania pytań w sposób brzmiący jak rozkaz.
– Owszem.
– I co?
– Nieźle – odrzekł wymijająco Arch. – Ale kabała nigdy nie jest pewnikiem, określa jedynie prawdopodobieństwo.
– Prawdopodobieństwo jest po mojej stronie?
– Tak – potwierdził Arch.
Było to kłamstwo. Ułożył kabałę, a jeden z jej tematów nosił tytuł:,,Czy zostanę zabójcą?” Wynik tej części kabały okazał się dokładnym patem, remisem, który we wróżbach wychodził niezwykle rzadko. Bert Benet opowiadał kiedyś, że w jego życiu karciany pat zdarzył się tylko dwa razy. O ile Arch dobrze pamiętał, w praktyce oba pały okazały się twierdzące, ale chyba nie miało to większego znaczenia – znał wiele kabał, które świadczyły wręcz fałszywie o przyszłości. Przypuszczalnie sprawdzalność wyroków kabały zależała od wartości liczbowej prawdopodobieństwa, której karty nie potrafiły pokazać. Wszystko kręciło się wokół ułamka 0,5 nazywanego patem.
– A sprawdziłeś kiedy umrzesz? – zaśmiał się Colins.
– Nie umiem układać wróżb ferujących wyroki – powiedział Arch. – Znam jedynie kabały rachunku prawdopodobieństwa.
Była w tym tylko część prawdy. Arch umiał układać kabały ferujące, nie miał tylko doświadczenia w ich odczytywaniu.
– Poza tym… bałbym się takiej wiadomości. To nic dobrego.
– To nic dobrego! – wykrzyknął Arch w ciemność i rzucił się na łóżku. Ostry ból uwięzionych kończyn przywrócił mu świadomość. Realnością było łóżko, więzy i tykanie kwarcowego zegara.
Poczuł wściekłość. Szarpnął się i krzyknął z bólu. Znieruchomiał. Wciąż był więźniem, czy miał nim być do końca życia?!
Jedyne co mógł zrobić to czekać. Więc czekał, próbując rozszyfrować niepokojącą myśl: „Coś się stało!”
Nagle usłyszał chrobot otwieranego zamka i otworzyły się drzwi. Momentalnie błysnęło światło zapalonej jarzeniówki, niezbyt silne, ale oślepiające przyzwyczajone do ciemności oczy. Arch odruchowo przymknął powieki. Gdy je otworzył, przed sobą ujrzał Enis. Była dokładnie taka jak ją zapamiętał z pierwszego spotkania; prześliczna i naga.
– Będę twoją opiekunką… Arch – powiedziała.
– Opiekunką…? – powtórzył zdziwiony i usiłował unieść głowę.
– Nie ruszaj się – Enis wyciągnęła rękę. – Najpierw cię uwolnię. Mam nadzieję, że będziesz zachowywał się spokojnie – mówiła rozpinając pasy.
– Dlaczego nie mam być spokojny? Czuję się dobrze… – niespodziewanie zorientował się, że to nie jego głos. Mówił nie swoim głosem!
I nagle odgadł co się wydarzyło. Straszne podejrzenie tylko przez ułamek sekundy było podejrzeniem; zmieniło się w pewność, gdy spojrzał na swoje uda.
– Lustro! – wrzasnął, zrywając się na nogi. Z jego krtani wyrwał się głośny pisk.
– Stoi za tobą – szepnęła Enis.
Arch odwrócił się.
Jego ciało było podobne do ciała Enis.
Prawie identyczne jak Enis.
Był kobietą.
* * *
Trzy miesiące później do kapitan Sylwii Tresor, dowódcy niszczyciela „Eliza”, zgłosiła się Nancy Horn z zaszyfrowanym rozkazem podpisanym przez Naczelnika 11 Sztabu Ziemskich Sił Zbrojnych. Rozkaz przydzielał Nancy stanowisko adiutanta, z czego pani kapitan Tresor nie była specjalnie zadowolona, wolałaby na to miejsce kogoś z członków swojej załogi. Ale rozkaz był rozkazem, została zresztą o nim wcześniej uprzedzona przez swojego bezpośredniego przełożonego.
Jedynie człowiek podający się za Colinsa wiedział, że prawdziwe nazwisko Nancy Horn brzmi z męska: Arch Benet.
Niszczyciel „Eliza” był statkiem bojowym, wchodzącym w skład dywizjonu zwalczającego piractwo. Jego liczna, osiemdziesiecioosobowa załoga, stanowiła zespół dość nietypowy, składający się z samych kobiet. Nietaktem byłoby może wymieniać zalety takiej grupy, jednak nie ulega wątpliwości, że takie cechy jak refleks, ambicja i bezwzględność dla wroga mają dla każdej jednostki bojowej pierwszorzędne znaczenie…
* * *
Mały, dobrze uzbrojony myśliwiec, wypłynął z nadprzestrzennego skoku i mknął dalej z szybkością światła. Nie był to lot bojowy, dlatego na jego pokładzie znajdowało się tylko trzech ludzi. Jeden odpoczywał w kabinie, a dwóch pozostałych dyżurowało w sterowni. Dwóch pozo…
Już nie dwóch!
Potężny, dwumetrowy prawie mężczyzna, niczym rażony gromem zwalił się na podłogę. Jego towarzysz opuścił rękę trzymającą broń, przestąpił zagradzające drogę ciało i skierował się ku kabinom mieszkalnym; tam, gdzie był ten trzeci…
Saimon Thalis siedział przy stole i zabawiał się rozwiązywaniem ułożonej przez komputer krzyżówki, gdy nagle usłyszał za sobą szmer. Cichy i krótki, jak gdyby ktoś potknął się niechcący. Wszystkie mięśnie Thalisa napięły się nieznacznie, słuch wytężył do granic możliwości, ale pułkownik nie odwrócił się. Umiał panować nad odruchem ciekawości. Prawą ręką dalej wpisywał litery w kratki krzyżówki, tymczasem lewa powędrowała na kolano. Obok, w kieszeni, miał laserownik.