Литмир - Электронная Библиотека
A
A

CZCICIEL SŁOWA

Łowcy niewolników wypływali w morze,

łupili okoliczne wyspy i przywozili ludzi,

którymi handlowali jak bydłem.

Pewnego dnia schwytali córkę Czciciela Słowa.

Eric Martinet był pijany. Wracał do domu, lecz nie najkrótszą z możliwych dróg, gdyż jego błędnik nie kontrolował kierunku. Żadna cząstka jego mózgu nie kontrolowała niczego.

Przechodząc obok rynku usłyszał gwar i dostrzegł skupisko ludzi otaczających handlową platformę. Zbliżył się i wcisnął pomiędzy gapiów; przekrwionymi oczami spojrzał na przedmiot zainteresowania tłumu. Na platformie stała kobieta, przepasana jedynie biodrową opaską. Była piękna – tyle widział Eric Martinet – piękna – widział to mimo mgły mamiącej jego pijacki wzrok.

Otumaniony trunkami nie zauważył zimnej obojętności malującej się na twarzy dziewczyny, ani gorejących nienawiścią oczu. Nie mógł tego zauważyć, tak samo jak większość zebranych nie dostrzegała fioletowego tatuażu na jej nagich plecach.

Tatuaż przedstawiał wielką pięść ściskającą głowę węża z długim rozdwojonym językiem, lecz mogli podziwiać go tylko ci, którzy stali z tyłu platformy.

Minęło sporo czasu nim Eric zorientował się, że licytacja już trwa. Kobietę sprzedawano jako niewolnicę. Padały sumy wykrzykiwane głównie przez mężczyzn. Początkowo prowadzący licytację nie mógł nadążyć z powtarzaniem ofert, jednak w miarę, gdy kwoty były coraz wyższe, atmosfera stawała się mniej gorączkowa, zyskując wszakże na napięciu.

Dziewczyna słała nieruchomo, jakby nieobecna, jakby nie o nią trwała walka wykrzykiwanych cyfr. Nie wstydziła się swojej nagości, ani też jej nie eksponowała. I nagle – nie! To niemożliwe – nagle Ericowi wydało się, że ta piękna istota spojrzała na niego i uśmiechnęła się.

– Dwieście – krzyknął bez namysłu.

Prowadzący licytację jak echo powtórzył liczbę i zamarł. Dziesiątki twarzy zwróciło się w stronę Erica. Dwieście siejów było olbrzymią sumą, nawet najpiękniejsza kobieta świata nie była jej warta.

– Ten człowiek jest pijany! – padł okrzyk.

– Nie wie co mówi!

– Wypraszam sobie – powiedział Eric i zatoczył się.

– To Martinet – ktoś go rozpoznał. – Ten bokser. Nie słuchajcie go, jest skończony.

– Ja sobie wypraszam – powtórzył z uporem Eric.

– Dwieście! – krzyknął po raz drugi.

Prowadzący rozejrzał się niepewnie, ale zmuszony był powtórzyć ofertę. Tym razem nikt się nie odezwał.

– Dwieście… – powiedział po raz trzeci Prowadzący. – Sprzedana! Proszę kupca o podanie nazwiska i uiszczenie opłaty.

Eric Martinet roztrącając zebranych dotarł do platformy. Wspiął się na nią, korzystając z pomocy kilku najbliższych mężczyzn. W głowie miał straszliwy mętlik; świat wciąż nabierał rozpędu, przymierzając się do wirowania… W końcu Eric nie wytrzymał i poddał się chaosowi. Upadł na deski.

„Jeden, dwa, trzy…” – liczył sędzia ringowy. Eric usiłował wstać. Nie dał rady. -… Cztery, pięć…” – widzowie zaczęli gwizdać i krzyczeć -,,.,. sześć, siedem, osiem…”

– Panie, co pan?! – Prowadzący licytację trzymał Erica za poły marynarki. Wrócił świat teraźniejszy.

Martinet z ulgą stwierdził, że nie znajduje się na ringu. Nie musi zatem wstawać, choćby liczono do dziesięciu, do stu, do tysiąca; NIE MUSI wstawać! Ale MOŻE, bo nie czyha na niego facet w bokserskich rękawicach.

Więc wstał.

Tylko krzyki i gwizdy tłumu były rzeczywistością.

– Oszust!

– Płać! Dawaj forsę!

– Zamknąć go!

– Mówiłem, że to Martinet! – krzyczał z zacietrzewieniem jakiś mężczyzna. – Dawno się skończył. Założę się, że nie ma złamanego grosza.

Eric Martinet rozerwał podszewkę zabrudzonej kurtki. Na deski platformy wypadł plik spiętych spinaczem banknotów. Zapadła cisza; jak gdyby jakiś zły duch odebrał wszystkim mowę.

– Sto slejów – oznajmił Prowadzący. Eric rozerwał drugą stronę kurtki.

– Razem dwieście slejów – poinformował Prowadzący. – Niewolnica została opłacona.

– Kobieto – zwrócił się do dziewczyny. – Od dzisiaj panem twojego życia jest Eric Martinet – wyrzekł zwyczajową formułę.

Martinet objął ramię swojej niewolnicy. Niespodziewanie stracił równowagę i pogrążył się w nieświadomości…

* * *

Obudził się z okropnym kacem. Usiadł na łóżku i rozgarnął dłońmi potargane włosy. Otrząsnął się; bolała go głowa, a w ustach czuł niesmak. Kac!

Sięgnął do szafki i odszukał butelkę, na szczęście nie była pusta. Krzywiąc się wypił kilka łyków alkoholu, swojego żelaznego zapasu na wypadek przykrych porannych przebudzeń.

Poszedł do kuchni, nalał do szklanki zimnej wody i popił gorycz drażniącą gardło.

Nagle ktoś zapukał do drzwi. Narzucił szlafrok i otworzył.

– Pan Martinet? – zapytał ubrany na czarno mężczyzna. Eric nie znał go, nie znał nikogo, kto by ubierał się tak dziwnie: czarne wąskie spodnie, czarna koszula szczelnie zapięła pod szyją, czarne buty i czarny kapelusz.

– O co chodzi?

Nieznajomy nie odpowiedział. Przestąpił próg i zatrzasnął za sobą drzwi.

– Hola! Panie! – krzyknął Eric wypinając umięśniony tors. – Wolnego! Co…

W dłoni mężczyzny pojawił się dziwny przedmiot. Coś syknęło i naraz potworny ból sparaliżował prawą nogę Erica. Setki tysięcy szpilek, jedna przy drugiej, zdawało się wbijać w skórę. Całą nogę ogarnęło rozrywające ciało odrętwienie. Martinet upadł i przeraźliwie krzycząc tarzał się po podłodze.

Mężczyzna zajrzał do wszystkich pomieszczeń mieszkania, po czym podszedł do leżącego Erica.

– Gdzie jest Tijana? – zapytał.

– Co?! – jęknął Eric. Usztywniający nogę ból powoli mijał, ale niewidzialne igły wciąż drażniły skórę.

– Tijana! – mężczyzna uniósł rękę z zadającym ból przedmiotem; miniparalizator był straszną bronią.

– Nie…! – zaprotestował Eric. Groźba ponownej męki wywoływała w nim paniczny strach. – Ja nic nie wiem! Nie wiem kto to jest Tijana!

Powtórny syk poprzedził mękę, Martinet zwinął się z bólu. Tym razem lewa noga zapłonęła jak palona żywym ogniem.

– Kłamiesz – powiedział nieznajomy. – Wczoraj kupiłeś ją na targu, wielu ludzi to widziało.

– Nic nie wiem. Nie pamiętam – wykrztusił Eric, gdy ból nieco zelżał. – Ja nie mam pieniędzy.

Mężczyzna w odpowiedzi zgarnął z wieszaka kurtkę i rzucił ją Martinetowi na pierś. – Przy następnym strzale będę mierzył w serce. Ręczę, że nie wytrzyma bólu.

Eric zobaczył rozpruła podszewkę kurtki i zapomniał o wszystkim. Jego pieniądze! Co się z nimi stało?!

– Gdzie jest Tijana? – nalegał mężczyzna.

Martinet, miętosząc w rozgorączkowaniu swoją kurtkę, natrafił na ukryty w kieszeni sprężynowy nóż, którym kiedyś rzucał równie dobrze jak boksował. Gdy mężczyzna znowu wyciągnął rękę uzbrojoną w miniparalizator, zdecydował się odnowić dawną umiejętność. Ostrze noża wbiło się w brzuch nieznajomego, jego twarz przybrała wyraz śmiertelnego zdumienia; przyklęknął i wydając głuchy jęk – upadł.

Martinet chwycił bezwładną rękę; nie wyczuł tętna. Obecność śmierci sprawia, że człowiek czuje ból, ale jest to ból duszy i umysłu, o bólu fizycznym zapomina się, a włókna nerwowe robią przerwę w swojej działalności. Jak długa jest ta przerwa, zależy od wrażliwości człowieka. Czasem trwa ona ułamek sekundy, a czasem wieczność.

Minęło wiele minut nim Martinet odzyskał sprawność myślenia. Jego nogi wciąż pulsowały bólem, lecz teraz był on już do zniesienia.

Wstał i skierował się do kuchni. Włożył głowę pod kran. Lodowate zimno orzeźwiło go. Zwalczając bezwład kończyn, z trudem wykonał kilka przysiadów. Krążenie krwi przywróciło mu władzę w nogach. Wziął prysznic i ubrał się. Wychodząc z domu zabrał nieszczęsną kurtkę, której porozpruwane szwy doprowadzały go do łez. Zniknęły oszczędności odkładane pieczołowicie w latach sukcesu i powodzenia. Oszczędności na czarną godzinę, gdy życie słanie się przekleństwem. Dopóki jest nic nie warte – tak jak teraz – można żyć, bo beznadziejność da się wygonić alkoholem.

Trzeba się napić!

Ciało mężczyzny w czerni tarasowało przedpokój.

* * *

Nóż wbity po rękojeść. Krew. Śmierć. Brak tętna, brak czucia. Brak myśli. Śmierć.

Krew. Śmierć. Ciało mężczyzny w czerni. Martwe ciało. Ostrze noża opuszcza ciało. Powoli, powoli – opuszcza ciało. Ciało we władzy śmierci.

Martwe ciało walczy. Przeklina śmierć. Wydala obcy przedmiot. Obcy przedmiot to nóż.

Brak tętna, brak czucia. Są myśli. Precz śmierci. Nóż opuścił ciało. Leży mężczyzna i obok nóż. Już obok – okrwawiony, lecz zabrał ze sobą śmierć. Ciało pozbyło się noża i pozbyło się śmierci.

Pojawia się tętno, wraca czucie. Tak odchodzi śmierć.

Otwarte oczy mężczyzny. Żywe oczy.

Nie tylko wiarą można pokonać śmierć. Czasem wystarcza SŁOWO.

* * *

Eric Martinet siedział w barze i popijał piwo. Kończył drugi kufel i wreszcie opuszczała go niemoc, a ucisk w okolicach żołądka znacznie zelżał.

Razem z nim przy stoliku siedział otyły mężczyzna. Nazywał się Gramp i był trenerem pięściarzy. W czasach, gdy nazwisko Martinet poruszało serca kibiców boksu, byli nawet przyjaciółmi.

Gdy skończył się ring, skończyła się przyjaźń, ale Eric nie miał o to do Grampa żalu. Rozumiał, że dobry trener nie ma czasu zajmować się wykolejeńcem, którego gwiazda zgasła już bezpowrotnie.

Od czasu do czasu Gramp starał się pomóc Martinetowi finansowo, oferując mu pewne nieźle płatne prace, jak na przykład teraz, gdy mówił:

– Jutro moi chłopcy jadą na mecz. Potrzebny jest ktoś do załadunku sprzętu. Reflektujesz?

– Odczep się – odpowiedział Martinet tak, jak odpowiadał zazwyczaj.

– Ktoś jest potrzebny. Nie ty, to pojedzie ktoś inny.

16
{"b":"89151","o":1}