Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Przeszli ledwie pół mili, a już na skutek gwałtownych potknięć, od których pęka opuszka dużego palca, a także od stąpania po morderczych graniach i chropowatej ziemi co wrażliwsze stopy zaczęły krwawić, znacząc nabożnie drogę czerwonymi kwiatami, i byłaby to wcale piękna religijna scena, gdyby nie dotkliwe zimno, od którego nowicjusze mieli spierzchnięte usta i załzawione oczy, do nieba nie tak łatwo się dostać.

Maszerowali czytając modlitwy z brewiarza, co zaleca się jako środek znieczulający na wszelkie cierpienia duchowe, ich cierpienia wszakże były natury cielesnej, toteż para sandałów z powodzeniem zastąpiłaby najbardziej nawet skuteczną modlitwę, Boże mój, jeśli ci na tym tak zależy, to oddal ode mnie wszelkie pokusy, lecz wpierw usuń ten kamień z mojej drogi, jesteś przecież ojcem tak kamieni, jak i mnichów, bądź mi zatem ojcem, nie ojczymem. Trudno o cięższy żywot niż żywot nowicjusza, choć może równie ciężki będzie miał w niedalekiej przyszłości terminator kupiecki, nie bez kozery zatem mówi się, że nowicjusz to terminator u Pana Boga, może to potwierdzić chociażby brat Jan od Matki Boskiej, który był niegdyś nowicjuszem w tymże zakonie franciszkańskim, a teraz ma jechać do Mafry, by wygłosić kazanie w trzecim dniu konsekracji, co jednak nie nastąpiło, gdyż był jedynie rezerwowym kaznodzieją, może to również potwierdzić brat Jan Okrągły, nazywany tak z racji nadmiernej tuszy, której nabrał już jako zakonnik, w czasach bowiem nowicjatu i chudości chodził w Algarve po kweście przez całe trzy miesiące, głodny, bosy i obdarty, wypraszając jagnięta dla klasztoru, można sobie wyobrazić, ile się musiał namęczyć, żeby zebrać stado, wędrować z nim od wioski do wioski, prosić w imię boskie o jeszcze jedno jagniątko, wypędzać zwierzęta na pastwisko i podczas tych wszystkich bogobojnych czynów skręcać się z głodu, gdyż żył o chlebie i wodzie nieustannie marząc o gulaszu. Żywot nowicjusza, terminatora i rekruta jest jednako ciężki.

Tyle jest dróg na świecie, a jednak czasem niektóre trasy się powtarzają. Wyruszywszy z S. José de Ribamar, nowicjusze skierowali się na Queluz, następnie Belas i Sabugo, zatrzymali się na odpoczynek w Morelenie, w tamtejszym lazarecie podleczyli, na tyle, na ile to było możliwe, umęczone stopy, po czym, cierpiąc z początku podwójnie, póki do tego nowego cierpienia nie przywykli, ruszyli drogą do Pero Pinheifo, najgorszą ze wszystkich, gdyż cała była usłana odłamkami marmuru. W pobliżu Cheleiros ujrzeli stojący przy drodze krzyż, znak, że ktoś tu umarł, prawdopodobnie ofiara zabójstwa, ale bez względu na okoliczności śmierci należy zmówić ojcze nasz za duszę zmarłego, uklękli więc zakonnicy wraz z nowicjuszami i chórem odmówili modlitwę, trzeba przyznać tym nieszczęśnikom, że był to z ich strony akt prawdziwej wielkoduszności, modlili się wszak za osobę nieznaną, a klęcząc pokazywali podeszwy stóp, tak bardzo okaleczone, tak okrwawione, tak obolałe i tak brudne, zwrócone ku niebu, dokąd nigdy nie pójdą, stopy klęczącego człowieka to doprawdy najbardziej wzruszająca część ludzkiego ciała. Odmówiwszy ojcze nasz ruszyli w dolinę, przeszli potem przez most, a że pogrążeni byli w lekturze brewiarza, nie zauważyli więc kobiety, która podeszła do furtki i powiedziała, Przeklęci niech będą mnisi.

Ślepy traf, który rządzi tak dobrymi, jak i złymi przypadkami, sprawił, że posągi świętych i nowicjusze spotkali się w miejscu, gdzie schodzą się drogi z Cheleiros i Alcainça Pequena, co zakonnicy przyjęli z oznakami wielkiej radości, poczytując za dobrą wróżbę. Zaintonowali religijne pienia i ruszyli na czele kolumny wozów jako straż przednia lub zaklinacze złych mocy, nie nieśli jednak krzyża, gdyż go nie mieli, nie wiadomo też, czy byłoby to zgodne z rytuałem. Gdy weszli do Mafry, zgotowano im gorące przyjęcie, mieli bardzo pokaleczone nogi, a ich oczy rozpłomieniał gorączkowy blask wiary, choć może był to po prostu głód, gdyż od opuszczenia S. José de Ribamar żywili się wyłącznie twardym chlebem moczonym w źródlanej wodzie, teraz wszakże z pewnością zostaną lepiej potraktowani w hospicjum, gdzie mają spędzić tę noc, prawie już padają z nóg, to tak jak z ogniskiem, gaśnie wielki płomień i zostaje popiół, gaśnie podniecenie i zostaje melancholia. Nawet nie poczekali, aż posągi zostaną zdjęte z wozów. Zjawili się inżynierowie i tragarze, przynieśli kabestany, wciągniki, kołowroty, liny, podkładki, kliny, klocki, przeklęte przedmioty, które lubią wymykać się z rąk, dlatego właśnie owa kobieta w Cheleiros powiedziała, Przeklęci niech będą mnisi, wyładowanie figur kosztowało wiele wysiłku i potu, ustawione w koło, z twarzami zwróconymi do środka, wyglądały niby uczestnicy jakichś obrad czy zebrania towarzyskiego, między św. Wincentym i św. Sebastianem znajdują się trzy święte, Elżbieta, Klara i Teresa, które w tym sąsiedztwie wydają się malutkie, kobiet wszakże nie mierzy się na piędzi, nawet gdy nie są święte.

Baltazar schodzi w dolinę, wraca do domu, wprawdzie na budowie jeszcze pracują, lecz po trudach tak dalekiej podróży, nie zapominajmy, że drogę z S. Antonio de Tojal przebyli w jeden dzień, ma prawo do wcześniejszego zakończenia pracy, musi tylko przedtem wyprząc i nakarmić woły. Czasami ma się wrażenie, że czas kręci się w miejscu zupełnie jak jaskółka, która wijąc gniazdo pod dachem wylatuje i przylatuje, fruwa tam i z powrotem, lecz ani na chwilę nie tracimy jej z oczu, toteż wydaje się nam, że ta sytuacja trwać będzie całą wieczność, lub przynajmniej połowę wieczności, co też nie byłoby źle. Lecz nagle spostrzegamy, że gdzieś znikła, dopiero co była, a już jej nie ma, gdzież mogła się podziać, i jeśli przypadkiem spojrzymy w lustro, Boże Święty, ile tu już czasu minęło, ależ się zestarzałem, jeszcze wczoraj byłem piękny i młody, a dziś ani piękny, ani młody. Jedynym lustrem, jakim dysponuje Baltazar, są nasze oczy, które obserwują go, jak schodzi błotnistą ścieżką, i one właśnie mówią mu, W twojej brodzie jest pełno białych nitek, Baltazarze, twoje czoło poorane jest zmarszczkami, Baltazarze, masz pofałdowaną szyję, Baltazarze, zgarbiły ci się plecy, Baltazarze, bardzo się zmieniłeś, Baltazarze, lecz to z pewnością jest wada naszych oczu, gdyż właśnie nadchodzi kobieta, która w przeciwieństwie do nas widzi w nim młodzieńca, żołnierza, którego niegdyś zapytała, Jak się nazywasz, chociaż może i nie, może też widzi jedynie brudnego, steranego życiem, jednorękiego mężczyznę zwanego Siedem Słońc, trudno o przydomek mniej pasujący do człowieka tak strudzonego, dla niej jednak niezmiennie jest słońcem, co choć już nie błyszczy, choć przesłaniają je chmury i zaćmienia, to przecież ciągle istnieje, ciągle żyje, Boże drogi, otwiera ramiona, kto, jak to kto, on do niej, a ona do niego, jedno do drugiego, cała Mafra zgorszona jest tym, że tak obejmują się w publicznym miejscu, w dodatku w takim wieku, może dzieje się tak dlatego, iż nie mają dzieci, może widzą się nawzajem młodszymi, niż są w istocie, a może są jedynymi istotami na świecie, które widzą się takimi, jakimi naprawdę są, co jest niezmiernie trudne, teraz zaś, gdy są razem, nawet nasze oczy są w stanie dostrzec, że stali się piękni.

Podczas kolacji Alvaro Diogo powiedział, że posągi zostaną tam, gdzie są, brak bowiem czasu na to, by je wstawić w odpowiednie nisze, poświęcenie bazyliki ma się odbyć już w niedzielę i trzeba będzie nie lada mozołu, by nadać jej składny wygląd skończonego dzieła, na razie gotowa jest tylko zakrystia, ale i tam sklepienia są w stanie surowym, jeszcze nie otynkowane, trzeba będzie więc zasłonić je drelichem pokrytym gipsem imitującym zaprawę wapienną, żeby porządniej wyglądało, to samo w kościele, gdzie brakuje szczytu kopuły, co też zostanie zamaskowane. Alvaro Diogo bardzo dobrze orientuje się w tych wszystkich szczegółach, gdyż ze zwykłego mularza awansował najpierw na kamieniarza, a potem na ciosacza, ma dobrą opinię u majstrów i urzędników, jest bowiem zawsze punktualny, zawsze pilny, zawsze chętny, a ponadto równie zręczny w rękach, jak grzeczny w mowie, w niczym nie przypomina tej bandy poganiaczy wołów, awanturującej się przy lada okazji i cuchnącej gnojem, kamieniarze to co innego, ich brody i owłosione ręce upudrowane są białym pyłem, który wżera się też w ubranie na całe życie. Tak właśnie będzie z Alvarem, na całe życie, w jego przypadku krótkie, gdyż niebawem spadnie z muru, na który wcale nie musiał wchodzić, nie należało to do jego obowiązków, wspiął się tam, by poprawić kamień, który wyszedł z jego rąk i dlatego musiał być dobrze ociosany. Spadnie prawie z trzydziestu metrów i zabije się, a Ines Antonina, na razie jeszcze tak dumna ze względów, jakimi cieszy się jej mąż, stanie się smutną wdową, lękającą się o życie syna, biednemu nigdy nie brak zmartwień. Alvaro Diogo mówi, że jeszcze przed poświęceniem nowicjusze przeniosą się do dwóch sal zbudowanych nad kuchnią, na co Baltazar zauważa, że przy wilgotnych jeszcze tynkach i panującym obecnie zimnie zakonnicy będą pewnie chorować, Alvaro Diogo odpowiada mu, że w gotowych celach dzień i noc pali się w piecykach, ale mimo wszystko ściany ociekają wilgocią. A jak z tymi posągami świętych, Baltazarze, czy dużo mieliście kłopotu z ich przywiezieniem, Nawet nie, najgorzej było je załadować, a później to już jakoś sobie radziliśmy, trochę siłą, trochę sposobem, no i cierpliwość wołów też nam pomogła. Rozmowa rwała się, ogień na kominie przygasał, Alvaro Diogo i Ines Antonina poszli spać, o Gabrielu nawet nie ma co mówić, zasypiał już przy ostatnich kęsach kolacji, Baltazar spytał wtedy Blimundę, Chcesz iść zobaczyć posągi, niebo jest chyba bezchmurne i niebawem powinien wzejść księżyc, Idziemy, odpowiedziała.

Noc była jasna i chłodna. Podczas gdy wspinali się na wzgórze Vela, wypłynął ogromny, czerwony księżyc, który wyrysował na niebie najpierw wieże dzwonnicze i nieregularne obramowania wyższych murów, a potem znajdującą się za nimi wyniosłą turnię, która kosztowała tyle pracy i tyle prochu pochłonęła. Baltazar powiedział, Jutro pójdę na Monte Junto, zobaczę, co tam z maszyną, ostatni raz widziałem ją sześć miesięcy temu, Pójdę z tobą, Nie ma sensu, wyjdę wcześnie i jeśli nie będzie wiele do roboty, będę z powrotem jeszcze przed nocą, lepiej załatwić to teraz, bo potem będą uroczystości poświęcenia, niedługo może też zacząć padać i drogi bardzo się pogorszą, Uważaj na siebie, Nie bój się, przecież nie napadną mnie rabusie ani nie zjedzą wilki, Nie mam na myśli ani wilków, ani rabusiów, A co, Mam na myśli maszynę, Ciągle mi powtarzasz, żebym się miał na baczności, a ja tam chodzę i przecież wracam, nie mogę być już bardziej ostrożny, Zbytek ostrożności nie zawadzi, pamiętaj o tym, Nie martw się, moja godzina jeszcze nie wybiła, Martwię się, bo ta godzina zawsze kiedyś wybija.

56
{"b":"89147","o":1}