Cały urok dalekich podróży polega właśnie na takich filozoficznych dysputach. Znużony infant Piotr usnął z głową opartą na ramieniu matki, jest to piękna scena rodzinna, warto wszakże zauważyć, że ten śpiący chłopiec właściwie niczym nie różni się od innych dzieci, jego uśpione liczko wyraża beztroską ufność, a z uchylonych ust spływa na falbany haftowanej kryzy strużka śliny. Księżniczka otarła łzę. Wzdłuż kolumny pojazdów zaczynają rozbłyskiwać pochodnie, wyglądają niby paciorki gwiezdnego różańca, który wysunął się z rąk Dziewicy i przypadkiem, o ile nie przez szczególną atencję, spadł na ziemię portugalską. Do Evory wjeżdżamy ciemną nocą.
Czeka tam król wraz z infantami, Franciszkiem i Antonim, czekają też wiwatujący mieszkańcy Evory, pochodnie rozświetlają mrok, żołnierze oddają okolicznościowe salwy, gdy zaś królowa oraz księżniczka przesiadają się do karety króla, entuzjazm przechodzi w zbiorową euforię, nigdy jeszcze nie było tylu ludzi szczęśliwych naraz. Jan Elvas zeskoczył z furgonu, na którym jechał, ma zupełnie zdrętwiałe nogi, toteż przyrzeka sobie w duchu, że w przyszłości będzie się nimi posługiwał zgodnie z ich naturalnym przeznaczeniem i zamiast drzemać na wozie, pomaszeruje o własnych siłach, bo i cóż może być przyjemniejszego. Tej nocy nie odwiedził go znajomy szlachcic, a nawet gdyby się zjawił, jakież wiadomości mógłby mu przynieść, najwyżej o bankietach i baldachimach, wizytach w klasztorach i nadawaniu tytułów, o rozdzielanych datkach i całowanych rękach. Z tego wszystkiego Jana Elvasa urządzałby tylko jakiś datek, ale na pewno nie zabraknie po temu okazji. Następnego dnia długo się wahał, czy towarzyszyć dalej królowi, czy królowej, w końcu jednak wybrał Jana V, i dobrze zrobił, gdyż nieszczęsną królową Marię Annę, która wyruszyła dzień później, złapała w drodze taka zawieja śnieżna, że mogła ulec złudzeniu, iż znalazła się w rodzinnej Austrii, a nie w okolicy Vila Vicosa, miejscowości znanej z letnich upałów, podobnie zresztą jak wszystkie inne, które mijaliśmy po drodze. Wreszcie wczesnym rankiem w dniu szesnastego stycznia, po ośmiu dniach od wyjazdu z Lizbony, cały orszak w komplecie wyruszył do Elvas, król, kołodziej, żołnierz, złodziej, to tylko takie bezeceństwa dzieciarni, która nigdy w życiu nie widziała tylu wielmożności naraz, przecież samych tylko powozów dworskich jest sto siedemdziesiąt, a dodajmy do tego jeszcze mnóstwo ciągnącej zewsząd szlachty, delegacje bractw z Evory oraz osoby prywatne, które nie chcą stracić okazji do uświetnienia historii własnego rodu, twój prapradziadek towarzyszył rodzinie królewskiej do Elvas, tego roku, kiedy miała miejsce wymiana księżniczek, pamiętaj, żebyś nigdy o tym nie zapomniał.
Okoliczny lud wyległ na drogę i klęcząc błagał króla o łaskę, wyglądało na to, iż ci biedacy domyślali się, w jakim celu król wiezie ze sobą skrzynię pełną miedziaków, i istotnie, od czasu do czasu zamaszystym ruchem siewcy rzucał je na prawo i lewo, pełnymi garściami, co wywoływało wielkie poruszenie i wielką wdzięczność, szeregi gwałtownie się załamywały, ludzie starali się chwytać lecące monety i trzeba było widzieć, jak starzy i młodzi grzebali w błocie, gdzie ugrzązł jakiś real, jak ślepcy po omacku szukali na dnie mętnych kałuż, gdzie jakiś real się utopił, podczas gdy ich królewskie moście suną naprzód, ich oblicza są poważne, surowe, majestatyczne, bez cienia uśmiechu, Bóg przecież też nigdy się nie uśmiecha, już on tam dobrze wie dlaczego, niewykluczone, że wstyd mu z powodu świata, jaki stworzył. Jan Elvas, który również znajduje się w tłumie, wyciągnął kapelusz w stronę króla, by pozdrowić go spełniając tym samym obowiązek poddanego, i wówczas wpadło mu do środka parę monet, ten stary chyba w czepku się urodził, nie musi się nawet schylać, szczęście garnie się do niego, a pieniądze same wchodzą mu do rąk.
Gdy orszak wjechał do miasta, było już po piątej. Przywitała go salwa artyleryjska i wszystko było tak zgrane, że jednocześnie po drugiej stronie granicy rozległy się wystrzały na cześć wyjeżdżającej do Badajoz hiszpańskiej pary królewskiej, ktoś nie zorientowany mógłby pomyśleć, iż to początek wojny, na którą wbrew przyjętym zwyczajom idzie król i złodziej, a nie tylko żołnierz i kołodziej, którzy zawsze na nią idą. Są to jednak wystrzały pokojowe, ogień równie sztuczny, jak fajerwerki i pokazy pirotechniczne, które odbędą się wieczorem, król i królowa wychodzą teraz z powozu, król chce iść pieszo, lecz jest tak zimno, że ręce szczypią i grabieją, również twarz marznie i szczypie do tego stopnia, iż król daje za wygraną i wraca do powozu, wieczorem zaś być może wypomni królowej, że to przez nią, że to ona nie chciała iść pozbawiając go niewątpliwej przyjemności i satysfakcji, jaką czułby przemierzając pieszo ulice Elvas w otoczeniu kapituły oczekującej go ze wzniesionym krucyfiksem, świętą relikwią, którą wprawdzie ucałował, lecz jej nie towarzyszył, tak więc tej drogi krzyżowej król Jan V nie odbył.
Jest rzeczą dowiedzioną, że Bóg bardzo kocha swoje stworzenia. Toteż wypróbowawszy ich cierpliwość i wytrwałość na przestrzeni tylu kilometrów i tylu dni, podczas których zsyłał im ulewne deszcze i przejmujące chłody, co szczegółowo tu opisaliśmy, postanowił w końcu wynagrodzić ich wiarę i pokorę. A jako że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych, wystarczyło więc, że trochę podniósł ciśnienie atmosferyczne, przez co chmury poszły w górę i pokazało się słońce, nastąpiło to w chwili, gdy ambasadorzy uzgadniali formę, w jakiej królowie mieli się do siebie zwracać, te żmudne negocjacje trwały aż trzy dni i zakończono je po ustaleniu wszystkich kroków, gestów i wypowiedzi, minuta po minucie, by żadna z koron nie doznała uszczerbku wskutek zachowania lub słowa mniej godnego niż zachowanie i słowo drugiej strony. Gdy dnia dziewiętnastego stycznia król w towarzystwie królowej, książąt i wszystkich infantów wyruszył z Elvas w kierunku Caia, które leży tuż obok, była tak piękna, słoneczna i bezwietrzna pogoda, że trudno wprost marzyć o lepszej. Niech zatem ci, którzy tego nie widzieli, spróbują sobie wyobrazić całą galę nie kończącego się orszaku, plecione grzywy cugowych koni ciągnących karety, blask srebra i złota, trąbki idące w zawody z werblami, aksamity, halabardnicy, szwadrony gwardii, insygnia kościelne, rzucające skry drogie kamienie, wszystko to widzieliśmy już w deszczu, toteż teraz nie zawahamy się stwierdzić, że nie ma to jak słońce, gdyż nic tak jak ono nie uświetnia uroczystości.
Mieszkańcy Elvas i okolic, którzy asystowali przejazdowi orszaku stojąc wzdłuż drogi, w pewnej chwili rzucili się na przełaj ku rzece, by z jej brzegu oglądać resztę widowiska, po jednej i po drugiej stronie zebrało się mrowie ludzi, po naszej Portugalczycy, po tamtej Hiszpanie, a tak jedni, jak i drudzy krzyczą radośnie i wiwatują, nikt by nie powiedział, że od tylu wieków zabijamy się nawzajem, może zatem dobrym wyjściem z sytuacji byłoby stale żenić naszych z tamtymi, wtedy mielibyśmy co najwyżej wojny małżeńskie, które są nie do uniknięcia. Jan Elvas jest tu już od trzech dni i udało mu się zająć bardzo dobre miejsce, zupełnie jak na trybunie. Na skutek szczególnego kaprysu, zrodzonego zapewne z długoletniej tęsknoty, postanowił opóźnić wejście do rodzinnego miasta. Pójdzie tam dopiero wówczas, gdy wszyscy wyjadą, gdy będzie mógł samotnie chodzić cichymi ulicami i wsłuchiwać się jedynie w swoją własną radość, o ile takowa jest możliwa u starca szukającego śladów młodości, być może odczuje tylko bolesne rozgoryczenie. Dzięki tej właśnie decyzji mógł zaangażować się jako tragarz i wejść do domu, w którym nastąpi spotkanie monarchów oraz książąt, a który został zbudowany pośrodku kamiennego mostu łączącego brzegi rzeki. Znajdują się w nim trzy sale, dwie po bokach dla monarchów obydwu krajów i jedna wspólna, gdzie odbędzie się wymiana księżniczek, macie tu Barbarę, dawajcie Mariannę. Jan Elvas nie wie, jak ostatecznie wygląda wnętrze, gdyż pracował tylko przy noszeniu cięższych rzeczy, ale dopiero co odszedł stąd ów poczciwy szlachcic, którego chyba opatrzność zesłała mu w tej podróży, Gdybyś to teraz zobaczył, tobyś nie poznał, w komnacie portugalskiej wszystko wysłane jest kobiercami, kotary są z karmazynowego adamaszku, a lambrekiny ze złotego brokatu, podobnie jest po naszej stronie w sali środkowej, Kastylijczycy zaś mają u siebie brokat w biało-zielone pasy przedzielone szerokim złocistym deseniem, na środku stoi wielki stół z siedmioma krzesłami po naszej i sześcioma po hiszpańskiej stronie, nasze wyściełane złotą, a tamte srebrną materią, to wszystko, co miałbym ci do powiedzenia, nic więcej nie udało mi się zobaczyć, muszę już iść, nie masz mi czego zazdrościć, bo skoro nawet ja nie mogę tam teraz wejść, to tym bardziej ty, jeśli kiedyś jeszcze się spotkamy, to ci opowiem, jak to wszystko się odbyło, o ile wpierw mnie ktoś też opowie, gdyż właśnie tylko w taki sposób, opowiadając sobie nawzajem, możemy dowiadywać się o różnych rzeczach.
Było to bardzo wzruszające, zarówno matki, jak i córki się popłakały, ojcowie chmurzyli czoła, starając się w ten sposób maskować uczucia, narzeczeni zaś zerkali na siebie z ukosa, ich tajemnicą wszakże pozostanie, czy przypadli sobie do gustu, czy też nie. Jeśli idzie o lud zebrany po obu stronach rzeki, to nic nie widział i nic nie słyszał, jednakże na podstawie własnych wspomnień i doświadczeń każdy wyobrażał sobie uściski kumów, wylewność kum, przewrotne żarciki narzeczonego, udawane pąsy narzeczonej, ale, ale, dobry król, dobry żebrak, o ile mu ptaszka nie brak, doprawdy, cóż to za grubiański naród.
Ceremonia trwała dość długo, W pewnej chwili tłum nad rzeką ucichł jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, proporce i sztandary prawie znieruchomiały na masztach, wszystkie oczy zwróciły się w stronę domu na moście, skąd dała się słyszeć leciusieńka, delikatniusieńka muzyka, niby granie srebrnych i kryształowych dzwoneczków, przerywane od czasu do czasu szorstkim akordem, jakby ich harmonię dławiło nagłe, chwytające za gardło wzruszenie. Co to może być, spytała jakaś kobieta obok Jana Elvasa, na co stary odrzekł, nie wiem, ktoś gra dla rozrywki ich królewskich i książęcych mości, gdyby był tutaj mój szlachcic, tobym go spytał, on wszystko wie, jest jednym z nich. Muzyka się skończyła, ludzie się rozeszli, każdy w swoją stronę, rzeka Caia toczy leniwie swoje wody, z chorągwi nie zostało ani jednej nitki, ani jednego dźwięku z bicia werbli, a Jan Elvas nigdy się nie dowie, że słyszał Domenica Scarlattiego grającego na klawesynie.