Powyższy list nigdy nie został napisany, lecz dusze komunikują się między sobą na różne sposoby, ciągle jeszcze pozostające tajemnicą, toteż spośród wielu słów, których Siedem Słońc nie zdołał napisać, niektóre przeniknęły jednak do serca króla, podobnie jak owo fatalne ostrzeżenie pod adresem Baltazara wypisane ognistymi głoskami na murze, zważono, policzono, rozdzielono, chodziło tu wszakże o innego Baltazara, nie o znanego nam Baltazara Mateusza, lecz o tego, który był królem Babilonii i podczas uczty sprofanował święte naczynie ze świątyni w Jeruzalem, za co został ukarany, zginął bowiem z ręki Cyrusa, który narodził się, by wykonać wyroki boskie. Król Jan V grzeszy w inny sposób i jeśli profanuje jakieś naczynia, to jedynie natury cielesnej, to znaczy oblubienice Pana, ale one to lubią, Bogu zaś jest wszystko jedno, a więc do dzieła. W uszach Jana V niczym dzwon żałobny zabrzmiał fragment, w którym Baltazar mówi o śmierci matki i żałuje, iż nie zobaczy ona najpiękniejszej z sakralnych budowli, to znaczy Mafry. Król uświadamia sobie nagle, że jego życie będzie krótkie, podobnie jak krótkie jest życie każdego człowieka, że wielu ludzi umarło i jeszcze umrze przed zakończeniem budowy Mafry, że jutro on sam może na zawsze zamknąć powieki. Myśli o tym, że zrezygnował przecież z budowy kopii rzymskiej bazyliki św. Piotra, gdyż Ludovice przekonał go o krótkości ludzkiego żywota, a wedle tego, co powiedział architekt, tenże św. Piotr pochłonął ni mniej, ni więcej, tylko sto dwadzieścia lat pracy i krociowe sumy. Otóż w Mafrze utopiono już jedenaście lat pracy, a o sumach to lepiej nawet nie wspominać, Kto mi zagwarantuje, że będę żył w chwili konsekracji, przecież jeszcze przed paroma laty groziła mi przedwczesna śmierć z powodu melancholii, która mnie wtedy nękała, a ta biedna matka Siedmiu Słońc widziała początek, lecz nie ujrzy końca, to samo może wszak spotkać i króla.
Jan V znajduje się w jednej z komnat baszty wychodzącej na rzekę. Odprawił pokojowców, sekretarzy, mnichów oraz pewną śpiewaczkę komediową, nie chce nikogo widzieć na oczy. Na jego twarzy maluje się strach przed śmiercią, co jest rzeczą wielce wstydliwą dla tak potężnego monarchy. Lecz ów strach przed śmiercią nie polega na obawach, iż znienacka zasłabnie i wyzionie ducha, on się po prostu boi, że jego oczy nie będą otwarte i pełne blasku, gdy w Mafrze staną wieże i kopuła, że jego uszy nie będą już reagować na dźwięki, gdy w Mafrze zwycięsko zabrzmią kuranty i pienia, że nie będzie mógł dotknąć własnymi palcami przebogatych paramentów i odświętnych serwet, że jego nos nie poczuje kadzidła unoszącego się ze srebrnych trybularzy, że będzie już tylko królem, który kazał budować, lecz nie ujrzał gotowej budowli. Po rzece płynie łódź, czy jednak dopłynie do portu, Po niebie mknie chmura, lecz czy rozpłynie się w strugach deszczu, Pod tymi wodami ławica ryb zbliża się ku sieci. Próżność nad próżnościami, rzekł Salomon, a król Jan V powtarza za nim, Wszystko jest próżnością, próżnością jest pragnąć, posiadać jest próżnością.
Wszakże próżności nie przezwycięża skromność, a tym bardziej pokora, raczej nadmiar próżności. W rezultacie tych medytacji i lęków król nie przywdział bynajmniej zgrzebnej szaty pokutnika, lecz przywołał na powrót pokojowców, sekretarzy i mnichów, śpiewaczka przyjdzie później, i zapytał ich, czy prawdą jest, że jak mi się wydaje, bazyliki poświęca się tylko w niedzielę, na co oni odpowiedzieli twierdząco, tego wymaga rytuał, wtedy król polecił sprawdzić, kiedy dzień jego urodzin, to jest dwudziesty drugi października, wypadnie w niedzielę, na co sekretarze przejrzawszy skrupulatnie kalendarze odrzekli, że nastąpi to za dwa lata, w tysiąc siedemset trzydziestym, A więc tego dnia zostanie poświęcona bazylika w Mafrze, takie jest moje życzenie, rozkaz i postanowienie, co usłyszawszy pokojowcy ucałowali rękę najjaśniejszego pana, Trudno wprost orzec, co większą jest chlubą, nad światem panować czy nad takim ludem.
Królewski zapał, acz z pełną rewerencją, ostudzili wszakże Jan Franciszek Ludovice i doktor Leandro de Melo, pospiesznie wezwani z Mafry, dokąd pierwszy pojechał, drugi zaś przebywał tam stale, obydwaj bowiem mając w świeżej pamięci to, co widzieli, zgodnie orzekli, że stan budowy nie rokuje takich nadziei, co dotyczy zarówno klasztoru, którego drugie skrzydło bardzo wolno pnie się w górę, jak i kościoła, który jest przecież budowlą szczególną, wymagającą rozważnego doboru kamieni, Wasza Królewska Mość wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny, wszak tak harmonijnie godzi i równoważy wszystkie warstwy, z których składa się naród. Król Jan V zmarszczył czoło, gdyż to zdawkowe pochlebstwo nie było żadną pociechą, i już cisnęła mu się na usta jakaś oziębła odpowiedź, jednak rozmyślił się i ponownie wezwał sekretarzy, których zapytał kiedy po roku tysiąc siedemset trzydziestym, będącym, jak się wydaje, zbyt krótkim terminem, jego urodziny znów wypadną w niedzielę. Po mozolnych wyliczeniach sekretarze niezbyt pewnie oświadczyli, że powtórzy się to dopiero za dziesięć lat, w roku tysiąc siedemset czterdziestym.
W sali oprócz króla, Ludovice i Leandra znajdowało się jeszcze kilku sekretarzy oraz paru pełniących tygodniowy dyżur szlachciców, razem jakieś dziesięć osób, i wszyscy oni poważnie pokiwali głowami, zupełnie jakby sam Halley skończył właśnie wyjaśnienia na temat cykliczności komet, czego to ludzie nie potrafią odkryć. Jednakże po twarzy króla Jana V widać, iż nękają go czarne myśli, szybko podlicza w pamięci pomagając sobie palcami, W tysiąc siedemset czterdziestym będę miał pięćdziesiąt jeden lat, mówi i dodaje ponuro, O ile dożyję. Chwile, które teraz nastąpiły, były dla króla straszne, ponownie przeżywał golgotę strachu przed śmiercią i przerażenia na myśl o tym, że zostanie ze wszystkiego ograbiony, bezsilną zawiść budzi w nim podsuwany przez wyobraźnię obraz syna sprawującego władzę królewską, mającego u boku młodą królową, która niebawem ma przybyć z Hiszpanii, obydwoje delektują się inauguracją i poświęceniem Mafry, podczas gdy on gnije w katakumbach św. Wincentego obok książątka Piotra, zmarłego w tak młodym wieku z powodu brutalnego odstawienia od piersi. Wszyscy obecni przyglądają się królowi, Ludovice z naukową ciekawością, Leandro de Melo oburzony na bezwzględność prawa czasu, które nie respektuje nawet królewskiego majestatu, sekretarze zastanawiając się, czy nie pomylili lat przestępnych, a pokojowcy rozważając własne możliwości przeżycia. Czekają, co będzie dalej. Wtedy król Jan V powiedział, Poświęcenie bazyliki w Mafrze odbędzie się dnia dwudziestego drugiego października roku tysiąc siedemset trzydziestego, bez względu na to, czy czasu jest za mało, czy za dużo, czy będzie słońce, czy deszcz, śnieżyca czy wichura, czy świat zaleje potop, czy też trafi go szlag.
Ten sam rozkaz, tyle że bez tych wszystkich emfatycznych wyrażeń, był właściwie wydany już wcześniej, teraz to jest jakby uroczysta deklaracja dla historii, w rodzaju tej powszechnie znanej, Ojcze, w ręce twoje polecam ducha mego, masz, bierz, koniec końców, proszę państwa, Bóg nie jest wcale jednoręki, to tylko ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec tymi swoimi domowymi czarami sprowadził Baltazara Siedem Słońc z dobrej drogi, wystarczyło przecież zapytać Syna, który wszak ma obowiązek wiedzieć, ile rąk ma jego Ojciec, ale do tego, co już powiedział król Jan V, należy dorzucić jeszcze to, co my sami wiemy na temat liczby rąk, jakimi dysponują jego poddani, synowie ludu portugalskiego, a także do czego te ręce oraz oni sami służą, Rozkazuję sędziom w całym królestwie, by zebrali i przysłali do Mafry wszystkich robotników, jakich znajdą w okręgach podlegających ich jurysdykcji, mogą to być cieśle, mularze oraz robotnicy niewykwalifikowani, należy ich oderwać od dotychczasowych zajęć, nawet siłą, pod żadnym pretekstem nie można im pozwolić zostać w domu, bez względu na sytuację rodzinną czy wcześniejsze zobowiązania, nie ma bowiem nic ważniejszego niż wola królewska, chyba że wola boska, jednak wszelkie powoływanie się na nią jest w tym przypadku bezcelowe, gdyż powyższe środki podejmuje się właśnie gwoli jej zadośćuczynienia, tako rzekłem. Ludovice z powagą kiwnął głową, miał przy tym taką minę, jakby przed chwilą odkrył zasadę przebiegu jakiejś reakcji chemicznej, sekretarze w błyskawicznym tempie coś notowali, pokojowcy spojrzeli po sobie z uśmiechem, to dopiero nazywa się król, a doktor Leandro de Melo pomyślał, iż jego to nie dotyczy, gdyż w podległym mu okręgu wszyscy już pracowali na rzecz klasztoru, bezpośrednio lub pośrednio.
Rozesłano rozkazy, przysłano ludzi. Nieliczni tylko przyszli z własnej woli, zachęceni obietnicami dobrego zarobku, z zamiłowania do przygód lub z braku więzów uczuciowych, prawie wszystkich trzeba było sprowadzić siłą. Obwieszczenie odczytywano w miejscach publicznych i jeśli nie zgłosiło się dość ochotników, sędzia w otoczeniu pachołków przemierzał ulice, wchodził do domów, otwierał furtki ogrodów i nawet na polach szukał ukrywających się zbiegów, w ten sposób pod koniec dnia zawsze zbierała się grupa dziesięciu, dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn, gdy było więcej, strażnicy wiązali ich na różne sposoby, łączyli po kilku powrozami przewiązanymi w pasie, zakładali na szyję zaimprowizowane obroże względnie związywali wszystkich za nogi jak galerników lub niewolników. Wszędzie powtarzała się ta sama scena, Z rozkazu Jego Królewskiej Mości pójdziesz do pracy na budowie klasztoru w Mafrze, i gdy sędzia był bardzo gorliwy, nie zwracał zupełnie uwagi na to, czy wezwany jest w sile wieku, czy stoi nad grobem, czy też jest prawie dzieckiem. Ludzie początkowo odmawiali i mając nadzieję wykręcić się przedstawiali różne wymówki, żona przed rozwiązaniem, stara matka, gromada dzieci, rozpoczęta budowa, skrzynia wymagająca naprawy, nie zaorany ugór, nikt jednak nie zdołał dokończyć wyjaśnień, chwytali go bowiem pachołkowie i o ile stawiał opór, bili, toteż wielu ruszyło w drogę brocząc krwią.
Biegły za nimi płaczące kobiety i krzyczące dzieci, panował taki zgiełk, jakby to była branka do wojska lub do Indii. Na placach Celorico, Tomaru, Leirii, Vila Pouca, Vila Muita, we wsiach, których nazwy znają tylko ich mieszkańcy, w miejscowościach przygranicznych lub nadmorskich, wokół pręgierzy i w przedsionkach kościołów, w Santarem i Beja, w Faro i Portimao, w Portalegre i Setubalu, w Evorze i w Montemor, w górach i dolinach, w Viseu, Guarda, Bragança, Vila Real, Miranda, Chaves i Amarante, w różnych Vianach i Povoach, wszędzie, gdzie sięgała królewska sprawiedliwość, spędzano mężczyzn, pętanych niczym bydło powrozami poluzowanymi tylko na tyle, by się o siebie nie potykali i mogli patrzeć na żony i dzieci błagające sędziego, próbujące przekupić pachołków kilkoma jajkami czy kurą, lecz te żałosne zabiegi nie odnosiły żadnego skutku, gdyż moneta, jaką król płaci swoje należności, to złoto, szafiry i diamenty, to pieprz i cynamon, kość słoniowa i tytoń, cukier i drewno sucupiry, łzy zaś nie są towarem importowanym. Jeśli czas na to pozwolił, niektórzy pachołkowie zabawili się z żonami pojmanych, nieszczęsne kobiety nawet na to przystawały, byle tylko ratować mężów, toteż rozpacz ich nie miała granic, gdy potem patrzyły, jak odchodzą przy wtórze kpin tych, co je wykorzystali, Przeklęty bądź do piątego pokolenia, oby trąd stoczył ci ciało, oby kurwą została twoja matka, kurwą twoja żona i kurwą twoja córka, obyś został wbity na pal od tyłka po gardło, przeklęty, przeklęty, przeklęty. Wyruszył już konwój mężczyzn z Arganil, aż na gościniec idą za nimi zawodzące wniebogłosy kobiety, O mój słodki, kochany mężu, inna znów, O mój synu, jedyna pociecho i osłodo moich starych lat, tym bezustannym zawodzeniem odpowiadają echem pobliskie góry, jakby zdjęte głęboką litością, lecz uprowadzeni mężczyźni są coraz dalej, giną za zakrętem drogi, oczy mają pełne łez, a co bardziej uczuciowym leją się one strumieniem, wtedy rozlega się grzmiący głos, to krzyczy pewien stary chłop, tak stary, że go nie wzięli, krzyczy ze szczytu wzgórza, tej ambony wieśniaków, O blasku władzy, o marna chciwości, o podły królu, ojczyzno bez sprawiedliwości, ledwie zdążył to wykrzyczeć, jakiś pachołek tak go zdzielił pałką w głowę, że zginął na miejscu.