Pewnego razu, gdzieś w połowie grudnia, Baltazar wracał do domu pod wieczór i jak zwykle Blimunda czekała na niego na drodze, ale tym razem była jakoś dziwnie poruszona, a każdy, kto zna Blimundę, dobrze wie, że odnosi się do wszystkiego z takim spokojem, jakby już to znała z innego życia, toteż Baltazar ledwie podszedł do niej, spytał z niepokojem, Czy coś nie w porządku z moim ojcem, ona zaś odpowiedziała, Nie, po czym zniżywszy głos dodała, Przyjechał pan Szkarłat, jest w domu wicehrabiego, co on tu robi, Czy jesteś pewna, widziałaś go, Tak, na własne oczy, Może to ktoś podobny do niego, To on, mnie wystarcza raz zobaczyć człowieka, a jego widziałam tyle razy. Weszli do domu, zjedli kolację, następnie cała rodzina ułożyła się do snu, każda z par na swoim sienniku, a stary Jan Franciszek razem z wnukiem, który śpi niespokojnie, całą noc tak się rzuca przez sen, że niech Bóg broni, ale dziadkowi to nie przeszkadza, zawsze to jakieś towarzystwo na bezsenne noce. I właśnie dlatego tylko on jeden usłyszał o jakiejś późnej godzinie, późnej dla kogoś, kto wcześnie się kładzie, jakąś subtelną muzykę sączącą się przez szpary w drzwiach i dachu, wielka cisza musiała panować tej nocy w Mafrze, skoro dźwięki zwykłego klawesynu przedostały się przez pałacowe okna i drzwi zamknięte z powodu zimna, a gdyby nawet nie było zimno, to tak nakazywała przyzwoitość, i dotarły do uszu przygłuchego starca, gdyby to jeszcze byli Baltazar i Blimunda, to co innego, oni od razu by odgadli, To gra pan Scarlatti, wiadomo przecież, że dzieło chwali mistrza, ale to już jest nasza uwaga, tak nam się powiedziało, bo jest takie porzekadło i pasuje do sytuacji. Następnego dnia o bladym świcie, przycupnąwszy przy rozpalonym ogniu, stary powiedział, Tej nocy słyszałem jakąś muzykę, Ines Antonina, Alvaro Diogo i wnuk nie zwrócili na to uwagi, starzy zawsze coś tam słyszą, ale Baltazar i Blimunda poczuli ukłucia zazdrości, jeśli ktokolwiek miał prawo słuchać tej muzyki, to wyłącznie oni. Baltazar poszedł do pracy, Blimunda zaś cały dzień krążyła wokół pałacu.
Domenico Scarlatti poprosił króla o zezwolenie na obejrzenie budującego się klasztoru. Znalazł gościnę u wicehrabiego, który wprawdzie nie przejawiał jakiegoś szczególnego umiłowania muzyki, ale ponieważ Włoch był królewskim kapelmistrzem i nauczycielem infantki, więc niejako opromieniał go blask dworu. Nigdy nie wiadomo, czy przygarnięcie kogoś nie przyniesie jakichś splendorów, a że jego pałac to nie pierwszy lepszy zajazd, wicehrabia starannie selekcjonuje gości. Po południu Domenico Scarlatti grał na rozstrojonym klawesynie wicehrabiego, a wśród audytorium zebranego w salonie była wicehrabina trzymająca na kolanach trzyletnią córeczkę Manuelę Ksawerę, która słuchała go dużo uważniej niż inni, przebierała przy tym paluszkami naśladując Scarlattiego, co w końcu zirytowało matkę, toteż oddała dziecko niańce. W życiu tej dziewczynki nie będzie zbyt wiele muzyki, podczas nocnego koncertu Scarlattiego będzie już spać, a za dziesięć lat umrze i zostanie pochowana w kościele Św. Andrzeja, gdzie spoczywa do dziś, jeśli na tym świecie dzieją się cuda i dziwy, to może pod ziemią dochodzi do niej muzyka wygrywana przez wodę na klawesynie zatopionym w studni w Sao Sebastiao da Pedreira, o ile studnia w ogóle jeszcze istnieje, bo każde źródło w końcu się wyczerpuje i zdrój wysycha.
Muzyk wyszedł, by obejrzeć klasztor, i dostrzegł Blimundę, udali jednak, że się nie znają, gdyż zapewne niejednemu w Mafrze wydałoby się dziwne, a dziwne to tyle, co podejrzane, iż żona Baltazara Siedem Słońc rozmawia jak równy z równym z muzykiem mieszkającym u wicehrabiego, co on tu właściwie robi, jak to co, przyjechał zobaczyć budowę klasztoru, na co mu to, skoro nie jest ani mularzem, ani architektem, a dla organisty jeszcze nie mamy organów, tu musi chodzić o coś innego. Przyjechałem, by zawiadomić ciebie i Baltazara, że ksiądz Bartłomiej de Gusmao umarł w Toledo, w Hiszpanii, mówią, że zwariował, a że nikt nic nie wspominał ani o tobie, ani o Baltazarze, zdecydowałem się tu przyjechać, żeby dowiedzieć się, czy żyjecie. Blimunda złożyła ręce, lecz nie jak do modlitwy, raczej jakby chciała wyłamać sobie palce, Umarł, Takie wieści dotarły do Lizbony, Tej nocy, kiedy maszyna spadła na góry, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec uciekł od nas i więcej nie wrócił, A co z maszyną, Ciągle tam jest, co teraz z nią zrobić, Miejcie na nią baczenie, dbajcie o nią, może pewnego dnia znów poleci, Kiedy ksiądz Bartłomiej umarł, Podobno dziewiętnastego listopada, akurat tego dnia w Lizbonie była wielka burza, gdyby ksiądz Bartłomiej był świętym, można by to uznać za znak niebios, Co to znaczy być świętym, panie Szkarłat, Co to znaczy być świętym, Blimundo.
Nazajutrz Domenico Scarlatti wyjechał do Lizbony. Na zakręcie drogi za osadą czekali na niego Blimunda i Baltazar, który stracił ćwierć dniówki, by móc go pożegnać. Zbliżyli się do powozu, jakby prosili o jałmużnę, Scarlatti kazał zatrzymać, wyciągnął ku nim ręce, Żegnajcie, Zegnajcie. Z dala dochodziły wybuchy dynamitu, zupełnie jak na jakimś festynie, Włoch ma smutną minę, nic dziwnego, skoro opuszcza ten festyn, ale tych dwoje też wygląda niewesoło, dziwne, przecież tam wracają.
W płaszczu nocy, w gwiazd blasku samotny na tronie, u stóp nowe morza i wymarłe ścielą mu się ery, glob ziemski – to imperium, które ujmie w dłonie, oto jaki był infant Henryk, a w każdym razie tak go będzie opiewał pewien poeta, który dopiero ma się urodzić, cóż, każdy ma swoje sympatie, ale skoro już mowa o kuli ziemskiej, o imperium i o dochodach, jakie imperia zwykły przynosić, to trzeba powiedzieć, że infant Henryk wypada bardzo blado przy naszym Janie, piątym, jako się rzekło, tego imienia, który zasiadł wygodnie w hebanowym fotelu, w ten sposób z całym spokojem ducha może słuchać skarbnika, który sporządza spis dóbr i bogactw, z Makao jedwabie, obicia, porcelana, wyroby z laki, herbata, pieprz, miedź, szary bursztyn, złoto, z Goa diamenty, rubiny, perły, cynamon, znów pieprz, tkaniny bawełniane, saletra, z Diu dywany, inkrustowane meble, haftowane kapy, z Melinde kość słoniowa, z Mozambiku Murzyni, złoto, z Angoli również Murzyni, ale trochę gorsi, kość słoniowa, ta z kolei najlepsza, jaką można znaleźć na całym zachodnim wybrzeżu Afryki, z wyspy św. Tomasza drewno, mąka maniokowa, banany, pataty, kury, barany, koźlęta, indygo, cukier, z Wysp Zielonego Przylądka trochę Murzynów, wosk, kość słoniowa, skóry, nawiasem mówiąc, nie każda kość słoniowa jest ze słonia, z Azorów i Madery tkaniny, pszenica, likiery, wytrawne wina, wódki, kandyzowana skórka cytrynowa, owoce, z krainy zaś, która kiedyś stanie się Brazylią, cukier, tytoń, kopal, indygo, drewno, skóry, bawełna, kakao, diamenty, szmaragdy, srebro, złoto, samego złota rokrocznie napływa do królestwa na sumę od dwunastu do piętnastu milionów cruzados , i to licząc tylko piasek i monety, bez całej reszty oraz bez tego, co podczas podróży tonie lub pada łupem piratów, ale to oczywiście nie przynosi żadnego pożytku koronie, która, owszem, jest bogata, ale nie tak znów bardzo, jeśli jednak wszystko razem zsumować, zarówno dochody zamorskie, jak i krajowe, to do królewskiej szkatuły wpływa powyżej szesnastu milionów cruzados , sama tylko opłata za przeprawę przez rzeki na szlaku prowadzącym do Minas Gerais przynosi trzydzieści tysięcy, no i proszę, Pan Bóg zadał sobie tyle trudu, by wyżłobić koryta, którymi mogłyby popłynąć rzeki, a tu zjawia się król portugalski i pobiera lichwiarskie myto.
Król Jan V zastanawia się, co począć z tymi krociami, z tymi nieprzebranymi bogactwami, myśli o tym dzisiaj, rozmyślał też wczoraj i niezmiennie dochodzi do wniosku, że przede wszystkim trzeba mieć na względzie dobro duszy, trzeba się o nią troszczyć na wszystkie możliwe sposoby, tym bardziej że wszelkie ziemskie i cielesne pociechy też są dla niej bardzo krzepiące. Dajmy zatem mnichom i mniszkom na pierwsze potrzeby, ale dajmy im również i na zbytki, mnich przecież wymienia mnie na pierwszym miejscu w swoich modlitwach, mniszka zaś pieściwie gładzi moje prześcieradło i inne rzeczy, Rzymowi też płacimy brzęczącą monetę za to, że mamy Świętą Inkwizycję, a ponadto za inne mniej krwawe usługi, w zamian za legaty i prezenty, a jeśli w tym nieszczęsnym kraju analfabetów, kmiotków i prymitywnych rzemieślników nie mogą powstać kunsztowne arcydzieła, to przecież do mojego klasztoru w Mafrze można sprowadzić je z Europy i zapłacić złotem z moich kopalń czy innych dóbr, można zamówić umeblowanie i ozdoby, które, jak powie kiedyś historyk, napełnią tamtejszym rzemieślnikom kiesy, nas zaś napełnią podziwem. Z Portugalii wystarczą kamienie, cegły, drewno opałowe i ludzie o krzepkich ramionach i słabych umiejętnościach. Jeśli zatem architektem jest Niemiec, jeśli Włosi są majstrami ciesielskimi, murarskimi i kamieniarskimi, jeśli kupcy angielscy, francuscy, holenderscy oraz szalbierze wszelkich innych nacji dzień w dzień nas sprzedają i kupują, to w tych warunkach jest rzeczą naturalną, że z Rzymu, Wenecji, Mediolanu, Genui, a także z Liege, z Francji i Holandii przysyłają nam dzwony i kuranty, kandelabry, lampy, świeczniki, żagiewnice, kielichy i monstrancje z pozłacanego srebra, tabernakula, figurki świętych, których król darzy szczególnym nabożeństwem, kościelne paramenta, frontony ołtarzy, dalmatyki, ornaty, pluwiały, sznury, baldachimy, alby, koronki oraz trzy tysiące orzechowych desek na skrzynie do zakrystii i ławy na chór, jako że św. Karol Boromeusz właśnie to drewno cenił osobliwie do powyższych celów, z krajów pomocnych przychodzą znów całe statki załadowane deskami na rusztowania, wiaty i baraki mieszkalne, oraz sznurami i linami na kabestany i zblocza, z Brazylii dostajemy niezliczoną ilość desek z drzewa zwanego angelim na klasztorne drzwi i okna oraz na posadzkę w celach, dormitoriach, refektarzach i innych pomieszczeniach, łącznie z kratami odpchlarni, jest to bowiem trwałe drewno, nie tak jak nasza sękata sosna, która nadaje się wyłącznie na ogień, do ugotowania strawy, lub do tego, żeby przy nim zasiadło paru ludzi z pustymi brzuchami i takimiż kieszeniami. Od chwili gdy przed ośmiu laty położono w Mafrze pierwszy kamień, dzięki Bogu, że przynajmniej ten jeden był z Pero Pinheiro, cała Europa ma nas w życzliwej pamięci, a to zarówno z racji otrzymanych zaliczek, jak i spodziewanych wpływów za wykonane zamówienia, na co czeka każdy jeden jubiler, złotnik i srebrzasz, każdy jeden odlewnik dzwonów, każdy jeden rzeźbiarz figurek i ornamentów, każdy jeden tkacz, każda jedna koronkarka i hafciarka, każdy jeden zegarmistrz, każdy jeden rytownik, każdy jeden malarz, każdy jeden powroźnik, każdy jeden cieśla i stolarz, każdy jeden szmuklerz, każdy jeden grawer, każdy jeden tapicer, każdy jeden ludwisarz, każdy jeden właściciel statku, skoro bowiem ta krowa, która tak łatwo daje się doić, nie może być nasza, albo raczej dopóki nie stanie się nasza, niech sobie tymczasem należy do Portugalczyków, którzy niebawem i tak będą u nas kupować na kredyt kwaterkę mleka, żeby móc wypiekać te swoje fanfaronki i anielskie delicje. Jeśli Wasza Królewska Mość ma ochotę na jeszcze jedno, to bardzo proszę, mówi siostra Paula.