Praca nie zawsze idzie mu dobrze. Nie jest prawdą, że brak lewej ręki jest nieistotny. Jeżeli Bóg może się bez niej obejść, to dlatego że jest Bogiem, człowiek jednak potrzebuje obydwu rąk, ręka rękę myje, obydwie myją twarz, ileż to razy Blimunda musiała zmywać brud, który przylgnął do wierzchu dłoni, inaczej by nie zszedł, takie oto nieszczęścia niesie wojna, choć bywają i dużo gorsze, bo iluż żołnierzy straciło obydwie ręce albo obie nogi, albo też przyrodzenie i nie mają takiej drugiej Blimundy, która by im pomagała, albo może właśnie dlatego ją utracili. Hak doskonale nadaje się do tego, żeby zamocować żelazny pręt lub wygiąć wiklinę, szpikulec znów jest niezastąpiony przy robieniu remizek w żaglu, ale przedmioty nie są posłuszne człowiekowi, jeśli nie czują ciepła dotyku, gdyż wydaje im się, że ludzie, do których przywykli, przestali istnieć, zakłócona zostaje harmonia świata. Dlatego Blimunda często pomaga mu i gdy tylko się pojawia, rzeczy przestają się buntować, Jak dobrze, że przyszłaś, mówi Baltazar, a może jest to tylko odczucie rzeczy, trudno stwierdzić z całą pewnością.
Od czasu do czasu Blimunda wstaje trochę wcześniej i nim zje codzienny kawałek chleba, przesuwając się wzdłuż ściany, tak aby jej wzrok nie padł na Baltazara, odsuwa zasłonkę i idzie sprawdzić wykonaną pracę, znaleźć jakieś ukryte słabe miejsce w splotach wikliny, jakiś pęcherzyk powietrza we wnętrzu żelaza, i dopiero po skończonej inspekcji zaczyna przeżuwać jedzenie, stając się stopniowo równie ślepa, jak wszyscy inni ludzie, dostrzegający tylko to, co jest widzialne. Gdy zrobiła to po raz pierwszy, Baltazar powiedział potem księdzu Bartłomiejowi, Ten pręt się nie nadaje, jest pęknięty w środku. Skąd wiesz. Blimunda to wykryła, ksiądz odwrócił się do niej, uśmiechnął się, popatrzył to na jedno, to na drugie i oświadczył, Ty jesteś Siedem Słońc, ponieważ widzisz przy świetle, a ty będziesz Siedem Lun, gdyż widzisz w ciemnościach, tak więc Blimunda, która do tej pory nazywała się tak jak jej matka – Jesus, została ochrzczona jako Siedem Lun, i to nie przez byle kogo, ale przez księdza, nie jest to więc pierwszy lepszy przydomek. Tej nocy słońca i luny spały splecione w uścisku, podczas gdy gwiazdy z wolna wędrowały po niebie. Luno, gdzie się podziewasz, Słońce, dokąd zmierzasz.
Zdarza się, że ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec przyjeżdża na folwark, by zrobić próbę przygotowywanego kazania, a to z racji dobrej akustyki pomieszczenia, każde słowo brzmi tu bowiem wyraźnie, bez zbytniego pogłosu, który sprawia, że słowa zlewają się ze sobą i w rezultacie nie można zrozumieć, o co chodzi. Tak właśnie powinny brzmieć klątwy proroków na puszczy, na placach publicznych oraz w innych miejscach nie ograniczonych ścianami lub też na tyle przestronnych, by prawa fizyki nie zniekształcały słów, gdyż ich urok zależy od ust, które je wypowiadają, a nie od uszu, które ich słuchają, czy też od murów, które je odbijają. Jednak w tej religii kazanie musi być wypieszczone, muszą w nim być pulchne aniołki i święci zapaleńcy, rysowane wyobraźnią krągłe uda i ramiona, potrząsanie ornatem, nadymanie piersi i przewracanie oczami, w rezultacie cierpienie tego, który się rozkoszuje, jest równe rozkoszy tego, który cierpi, dlatego właśnie wszystkie drogi wcale nie prowadzą do Rzymu, ale do ciała. Ksiądz wkłada w swoje kazanie wiele wysiłku, tym bardziej że ma tu przecież słuchaczy, ale czy to widok possaroli zbija go z tropu, czy też może chłodna obojętność słuchaczy, a może to brak kościelnej atmosfery, dość że słowa nie wzbijają się, nie grzmią, ale plączą się jakoś i ma się wrażenie, że ksiądz Bartłomiej nie zasługuje wcale na sławę wielkiego kaznodziei, porównywanego nawet z księdzem Antonim Vieirą, którego niech Bóg ma w swojej pieczy, bo Święte Oficjum już go miało. W tejże szopie ksiądz Bartłomiej zrobił kiedyś próbę kazania, które wygłosił w Salvaterra de Magos w obecności króla i dworu, teraz zaś ćwiczy kazanie na święto zaślubin św. Józefa, zamówione przez dominikanów, a więc fama awiatora i ekscentryka tak bardzo mu nie szkodzi, skoro nawet synowie św. Dominika o niego zabiegają, o królu to nawet nie ma co mówić, jest przecież taki młody, lubi więc zabawki, stąd też popiera księdza i z tejże przyczyny tak ochoczo zabawia się z mniszkami w klasztorach i zapładnia jedną po drugiej, albo i kilka naraz, kiedy zatem jego historia dobiegnie końca, już na dziesiątki będzie można liczyć dzieci spłodzone w ten sposób, biedna królowa, co by się z nią stało, gdyby nie jej spowiednik, jezuita Antoni Stieff, który wpaja jej rezygnację, i gdyby nie sny, w których nawiedza ją infant Franciszek z przytroczonymi do łęków martwymi marynarzami, ale też co by się stało z księdzem Bartłomiejem, gdyby tak weszli tutaj dominikanie, którzy zamówili u niego homilię, i natknęli się na passarolę , na tego mańkuta, na tę czarownicę oraz na tego kaznodzieję wbijającego sobie do głowy słowa być może skrywające myśli, których sama Blimunda nie potrafi przejrzeć, choćby nawet i rok pościła.
Ksiądz Bartłomiej właśnie skończył kazanie i nie troszcząc się wcale o jego wydźwięk religijny spytał tylko z roztargnieniem, No i jak, podobało wam się, oni zaś odrzekli, Owszem, czemu nie, ale powiedzieli to jakoś półgębkiem, gdyż kazanie nie przemówiło im do serc, a skoro sercem go nie pojęli, to ich słowa nie są kłamstwem, są po prostu niebytem. Baltazar zaczął na nowo stukać w swoje żelastwo, Blimunda zaś wymiotła na podwórze niepotrzebne kawałki wikliny, a po gorliwości, z jaką to robili, można by pomyśleć, że były to prace nie cierpiące zwłoki, lecz ksiądz znów zaczął mówić, zupełnie jak ktoś, kto dłużej już nie może ukrywać swojego zmartwienia. Jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie uda mi się polecieć, powiedział zmęczonym głosem i machnął ręką z tak głębokim zniechęceniem, że Baltazara nagle przeniknęła świadomość bezużyteczności wykonywanej pracy, toteż odłożył młotek, ale jednocześnie jakby chcąc naprawić to, co mogło być zrozumiane jako odmowa, powiedział, Musimy zbudować tu kuźnię, hartować żelazo, w przeciwnym razie pognie się pod samym ciężarem passaroli , ksiądz zaś odpowiedział, Nieważne, czy się pognie, czy nie, ważne jest, żeby poleciała, a nie poleci bez eteru. Co to jest, spytała Blimunda. Eter jest tam, gdzie zawieszone są gwiazdy. A jak go tu można sprowadzić, spytał Baltazar. Dzięki sztuce alchemii, w której nie jestem biegły, ale o tym wszystkim nikomu ani słowa, choćby nie wiem co się stało. No to co można zrobić. Niebawem pojadę do Holandii, tam jest wielu uczonych i od nich nauczę się, jak ściągnąć eter z przestworzy i zamknąć go w kulach, bo bez tego maszyna nigdy nie poleci. Jaką właściwość ma ten eter, spytała Blimunda. Przejawia się w nim ogólna właściwość istot i ciał, a nawet przedmiotów martwych, które ciążą ku słońcu, gdy je uwolnić od ziemskiego ciężaru. Proszę powiedzieć to inaczej, żebym zrozumiała, ojcze Bartłomieju. Aby maszyna uniosła się w powietrze, trzeba, by słońce przyciągało bursztyn, który będzie umocowany na prętach tworzących dach, ten z kolei przyciągnie eter, który będzie się znajdował w kulach, on znów przyciągnie magnesy, które będą na dole, a one przyciągną żelazne pręty, z których będą zrobione żebra statku, w wyniku czego wzniesiemy się w powietrze popychani wiatrem lub podmuchem miechów w przypadku braku wiatru, ale powtarzam, bez eteru wszystko na nic. Blimunda powiedziała wtedy, Jeśli słońce przyciąga bursztyn i bursztyn przyciąga eter, eter zaś przyciąga magnes, a magnes żelazo, to maszyna będzie bez przerwy przyciągana ku słońcu. Przerwała na chwilę, po czym spytała, jakby sama siebie, Jakie też może być słońce w środku. Ksiądz odrzekł. Nie dolecimy do słońca, unikniemy tego dzięki żaglom, które będzie można zwijać i rozwijać wedle uznania, dzięki nim będzie można się zatrzymać na dowolnej wysokości. Ksiądz również przerwał swoją wypowiedź i po chwili milczenia dorzucił, Jeśli zaś chodzi o to, jakie w środku jest słońce, to niech tylko maszyna oderwie się od ziemi, wszystkiego się dowiemy, o ile Bóg nie pokrzyżuje naszych zamiarów.
A właśnie nastały takie czasy, że gdzie nie spojrzeć, same przykrości. Oto zakonnice z klasztoru św. Moniki w wielkim wzburzeniu wyległy na ulicę, na znak protestu przeciwko zarządzeniu króla ograniczającemu wizyty w klasztorze do najbliższej rodziny – rodziców, dzieci, braci i krewnych drugiego stopnia, Jego Królewska Mość zamierza w ten sposób położyć kres skandalicznym praktykom szlachetnie i nieszlachetnie urodzonych miłośników klasztorów, którzy odwiedzając oblubienice Pana w ciągu jednej zdrowaśki odmieniają ich stan, a że to samo robi król Jan V, to tylko dobrze o nim świadczy, bo co wolno królowi, to nie pierwszemu lepszemu Jasiowi Iksińskiemu czy też Józkowi jakiemuś tam. Interweniował już sam prowincjał z klasztoru Graca próbując je uspokoić i nakłonić do uległości wobec woli króla, grożąc nawet ekskomuniką w razie braku posłuchu, ale one w porywie furii zbuntowały się, a było to trzysta kobiet ogarniętych świętym oburzeniem na to, że chcą je odgrodzić od świata, już raz to zrobili i jeszcze im mało, niech więc przekonają się, że słabe kobiece ręce potrafią forsować furty, i rzeczywiście zakonnice opuszczają klasztor prowadząc przemocą przeoryszę, cała procesja ze wzniesionym krzyżem posuwa się ulicami miasta, aż wreszcie zastępują im drogę zakonnicy z Graca zaklinając na rany Chrystusa, aby zakończyły bunt, no i tu się zaczęła świątobliwa dysputa mniszek i mnichów, każda strona wysuwa swoje racje, aż wreszcie sędzia grodzki pobiegł do króla z zapytaniem, czy ma zawiesić zarządzenie, na tych wędrówkach i debatach zszedł cały ranek, a dla buntowniczek ten dzień zaczął się wcześnie, wstały bowiem o świcie, toteż czekając na powrót sędziego zakonnice pozostały na miejscu, najbardziej leciwe po prostu posiadały na ziemi, natomiast te ze świeżego naboru zachowywały czujność i były niezwykle ożywione, korzystały bowiem z radującego serce słoneczka, przyglądały się przechodniom, którzy z ciekawości zatrzymywali się, bo taka gratka nie zdarza się przecież co dzień, rozmawiały, z kim im przyszła ochota, przez co zacieśnił się niejeden związek z tymi, którym zabroniono wstępu do klasztorów, a którzy natychmiast się zbiegli na wieść o całym zajściu, tak więc do południa czas szybko minął na układach, zalotach, ustalaniu godzin, umownych haseł, znaków dłonią i chusteczką, a że w końcu żołądek zaczął domagać się pożywienia, podjadły sobie słodyczy, które miały w sakwach, bo wiadomo, kto rusza na wojnę, zabiera prowiant, aż wreszcie manifestacja zakończyła się, gdy z pałacu przyszło nowe zarządzenie przywracające dawny porządek, w wyniku czego zwycięskie siostry wróciły do klasztoru przy wtórze radosnych pieni, podniesione jeszcze dodatkowo na duchu rozgrzeszeniem udzielonym przez prowincjała, o czym doniósł wysłaniec, nie sam prowincjał, który obawiał się jakiejś zbłąkanej kuli, bo wojna ze zbuntowanymi zakonnicami to nie są żarty. Częstokroć te kobiety siłą zamyka się w klasztorach, masz tam siedzieć i koniec, w ten sposób można lepiej podzielić spadek, z korzyścią dla ordynata i reszty rodzeństwa płci męskiej, lecz nie dość, że się je więzi, to jeszcze zabrania się im nawet zwykłego uścisku palców przez kratę, potajemnych schadzek, lubego obcowania, słodkiej pieszczoty, którą one błogosławią, choć prowadzi wprost do piekła. No bo w końcu, jeśli słońce przyciąga bursztyn, a świat przyciąga ciało, to ktoś przecież powinien coś na tym skorzystać, choćby nawet dostały mu się tylko resztki po tych, co to im z urodzenia wszystko się należy.