Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Z pewnością nie. I cokolwiek tam wetkniesz, przejdzie tym apetycznym aromatem.

– To jak mam zamknąć dom? Przecież muszę zostawić przewiew, inaczej nie wywietrzeje do sądnego dnia! Słuchajcie, może postawić tam wentylator?

– A może naprawić… – zaczął Paweł ugryzł się w język. – To znaczy, tego… Zastanowić się…

Doskonale zgadłam, że miał na myśli naprawę wentylacji mechanicznej, wykonanej kiedyś pieczołowicie przez Thorkilda, zdewastowanej później przez jeża i pozostawionej odłogiem, ponieważ nienawiść Alicji do wszelkich tego rodzaju napraw znał równie dobrze, jak ja. Wolał jej się w tej chwili nie narażać.

– Może otwierać szeroko tylko w dzień – zaproponowała nieśmiało Beata. – A na noc zamykać… A zostawiać samo okno, tak odrobinę uchylone…

– Nie chcę tu nikomu wymawiać, ale przez takie odrobinę uchylone okno Joanna kiedyś wlazła – wytknęła grzeczniutko Alicja.

– Byłam młodsza – przypomniałam z westchnieniem.

– No to co? Skąd wiesz, w jakim wieku jest ten jakiś kretyn?

– Jeśli to Blekot, wiośnianą młodość ma już raczej za sobą.

– Nie wiem czy Blekot. Skoro robimy naradę produkcyjną, ja bym się napiła kawy. Zaraz, ustalmy, jak to było, myśmy poszły spać, wy wróciliście… A…! Jak wam poszło ze śmieciami?

– Śpiewająco – zapewnił ją Paweł. – Udało nam się upłynnić trzy torby i nogę, każdą sztukę gdzie indziej. Wróciliśmy prawie całkiem bez hałasu i nic by nie było, gdyby nie to, że zapomniałem o tej twojej orkiestrze…

– Zgadza się – przyświadczyłam. – Najpierw zaryczało w wychodku, a potem runęło w atelier. Z czego wynika, że ktoś był w atelier na samej górze…

– Myślał, że wszyscy śpią, bo w domu panowała cisza…

– Otóż to! Spłoszył się rykiem, może usłyszał jakiś ruch, bo trudno tu się przemieszczać bezszelestnie, potrącił piramidę na kufrze i uciekł. Czegoś tam chyba szukał?

– I nawet wiem czego – powiadomiła nas Alicja z zimną krwią, wyjmując z mikrofalówki filiżaneczkę z odrobiną zagrzanej wody. – Nie chcecie kawy? W mikropiecu woda gotuje się w minutę, zrobić wam?

– Zrób, przecież i tak teraz nikt nie zaśnie.

Prztyknęłam czajnikiem, żeby zrobić sobie herbatę.

– Uważasz, że czego szukał?

– Kota w worku. Zaczynam być tego pewna. Nie zauważyłaś może, ale tam, w kącie, koło balustrady, stoi jeszcze jeden worek, zostawiałam sobie te worki, bo są bardzo dobre na różne rzeczy. No owszem, nie rzuca się w oczy, bo coś na nim leży, ale kawałek wystaje, a one są dość charakterystyczne. Pchał się do niego i przeciskał obok kufra.

– A w tym worku jest co? – spytałam z szaleńczym zaciekawieniem.

Beata i Paweł zamarli nad stołem z łyżeczkami w rękach, wpatrzeni w Alicję.

– Nie pamiętam dokładnie – wyznała Alicja w zadumie. – Ale zdaje się, że jakieś resztki odzieżowe, tak mi się jakoś majaczy. To jeszcze z dawnych czasów… a może mydło Siedem Kwiatów…

– Myśl, że do dziś dnia posiadasz cały wór mydła Siedem Kwiatów, wydaje mi się ogłuszająca – powiadomiłam ją po chwili ogólnego milczenia.

– Nie cały wór! – zniecierpliwiła się Alicja. – Trochę. No, ileś tam. Podobno, tak słyszałam albo może czytałam, zostało stwierdzone, że ono jest dobre na mole. To znaczy, mole od niego uciekają. No to przywiozłam sobie… różne osoby mi przywoziły z Polski, bo co szkodzi sprawdzić, i włożyłam je tam na wszelki wypadek. Dobre czy nie, nie wiem, w każdym razie mole mi się jakoś nie zalęgły.

– I to się znajduje w tamtym worze – powiedział słabo Paweł po kolejnej chwili milczenia.

– Takie mam wrażenie. Różne resztki mi się plątały, futerko po teściowej, zdaje się, kołnierz od żakietu… Coś tam jeszcze, chyba jakaś farba i pędzle, możliwe, że wszystko razem do któregoś worka wepchnęłam i tak mi się wydaje, że to właśnie ten worek. Nawet kiedyś o nim myślałam.

– Destruktywnie…?

– Co?

– Myślałaś, żeby może wyrzucić…?

– Nie, żeby sprawdzić, czy tam nie ma starych, roboczych spodni Thorkilda.

Zabrzmiało mi to jeszcze bardziej ogłuszająco.

– I do czego ci miały służyć robocze spodnie Thorkilda?

– Nie wiem, nie pamiętam. Może dla Dagmar? A może chciałam coś podłożyć przy malowaniu klapy na antresolę. Co to ma za znaczenie i w ogóle dlaczego w środku nocy rozmawiamy o starych spodniach Thorkilda?

– Nie rozmawiamy o spodniach Thorkilda, tylko o workach na koty – skorygował Paweł. – To znaczy, o kotach w worku. Ale wiecie… Coś mi się chyba pomieszało, bo też nie wiem dlaczego.

Z wysiłkiem wydobyłam się spod wpływu mydła Siedem Kwiatów i roboczych spodni Thorkilda.

– Bo Alicja ma skojarzenie kota w worku z Mariankiem. Między nami mówiąc, sama również używałam na mole mydła Siedem Kwiatów, bezskutecznie, mole czuły się z nim doskonale, ale to może dlatego, że w grę wchodziły mole arabskie…

– Skąd, na litość boską, wzięłaś mole arabskie i czym się różnią od naszych? – zainteresowała się gwałtownie Alicja, która z molami miała dość dużo do czynienia.

– Przywiozłam razem z wełną z Algierii, a czym się różnią, nie wiem. Może właśnie stosunkiem do mydła Siedem Kwiatów.

– I jak się ich pozbyłaś?

– Wszystkie tekstylia wystawiłam w foliowych torbach na balkon akurat, jak była jedna z zim stulecia i przez miesiąc temperatura podchodziła pod dwadzieścia stopni mrozu, a w nocy nawet lepiej. Stały tak aż do wiosny i podziałało radykalnie. Potem już mola nie widziałam na oczy, chyba że takie spożywcze.

– Miałaś spożywcze?

– No pewnie. Latały po całej kuchni i myślałam, że to są te moje szare komórki, które z wiekiem opuszczają umysł człowieka.

– Dobrze myślałaś – pochwaliła Alicja z wielkim uznaniem. – I co zrobiłaś?

– Nic, wyrzuciłam wszystko jadalne, na szczęście nie były to produkty cenne, i cały bufet wyszorowałam spirytusem salicylowym. A także zwykłym, jadalnym. Substancji trujących wolałam nie używać. Czy możesz uprzejmie odczepić się od moli i wrócić do Marianka?

– No dobrze, mogę. Z dwojga złego wolę chyba Marianka niż mole. Nie żre wełny.

Paweł odzyskał głos.

– Już wiem. Zrozumiałem, że Marianek grawitował w kierunku kocich worków, a w atelier stoi coś takiego. Drogą logicznych skojarzeń dochodzimy do poglądu, że do Alicji nocami wdziera się Marianek i powoduje różne szkody, usiłując tych worków dopaść. Ale, Alicja, on tu przecież bywał, mieszkał, przez parę lat się pętał, naprawdę pcha się do starych spodni Thorkilda? Przecież to nie ma najmniejszego sensu!

Bez żadnego trudu Alicja zachowała zimną krew i najdoskonalsze opanowanie.

– Bo ani Marianek, ani nikt inny… no, teraz wy, ale nie wytruje was przecież… nie ma pojęcia o tym, co robiłam z workami po licytacjach. Jest to moja prywatna sprawa, ale mogę wam powiedzieć. Patroszyłam je różnie, czasem od razu, a czasem z opóźnieniem, a trwało to, zwracam wam uwagę, przez trzydzieści lat…

– Trzydzieści cztery – poprawiłam bezlitośnie.

– No, może. Nie jest wykluczone, że któreś tam udało mi się zaniedbać i do tej pory nie wiem, co w nich jest. Ale niewiele, o ile pamiętam, trzy do czterech. Wobec kupionych osiemdziesięciu sześciu, procent jest nikły, i wypatroszyłabym je nawet zaraz, gdybym wiedziała, gdzie są. W te wypatroszone natomiast wkładałam różne inne rzeczy… o, siedem sztuk leży przy kompoście, tam jest specjalna ziemia pod imbir i akantusy…

Rzuciło mną.

– Co…?! Pod imbir i akantusy musi być specjalna ziemia?! Alicja…!!!

Alicja uparcie prezentowała kamienny spokój.

– Przecież ci mówiłam, że to nie są łatwe rośliny. Jednym uchem słuchasz, a drugim wypuszczasz. Zlekceważyłaś, powiedziałaś, że w dupie masz ziemię i sama sobie zrobisz na krowim łajnie…

– One się teraz pokłócą o ziemię i ogród – powiedział Paweł do Beaty zgnębionym tonem. – Nie wiem, czy uda się je oderwać od tematu, może się pozabijają na poczekaniu. Nie znam sedna rzeczy i pojęcia nie mam, jak przeciwdziałać.

– Ja znam – powiedziała bardzo przejęta Beata. – Też mam ogród, widziałam takie szczątki u Joanny… Słuchajcie, ale przecież…

O, nie, nie mogłam się tak od razu uspokoić.

– A ja się męczę ósmy rok! Jak chora krowa! Skąd, dłużej, od dwunastu lat się z tym gównem kotłuję! A ty mi teraz mówisz, że siedem worków w twoim kompoście leży, teraz, od kiedy leży, ty zołzo?! Od wczoraj…?! A nie mogłaś powiedzieć w zeszłym roku, dwa lata temu, niech mi łeb odpadnie, jeśli to nie leży od pięciu lat…!

– Popatrzcie, czy się tu gdzieś coś nie turla, bo leży od dwóch – poprosiła Alicja, spoglądając pod stół i ociekając trującą słodyczą. – Więc ten łeb już jej odleciał, może trzeba znaleźć, bo się ktoś potknie. Uspokój się, idiotko, dwa lata temu dostałam to od człowieka, sama robiłam, ale gorsze. Mogę ci dać cały worek, w zeszłym roku bym ci dała, ale nie chciałaś…

– Zabiję ją – obiecałam z ponurą zaciekłością. – Przyjaciółka, nie przyjaciółka, ale muszę ją zabić, bo inaczej szlag mnie trafi! Dajcie mi czegoś! Jest jeszcze jedna butelka wina, wiem na pewno!!!

Problem był o tyle skomplikowany, że wielostronny, i emocje we mnie w mgnieniu oka utworzyły kłębowisko nie do rozwikłania. Ponuro i bez słowa, zadławiona nieco, słuchałam wyjaśnień Beaty, udzielanych Pawłowi, jak to na własne oczy widziała w moim ogrodzie zdychające imbiry trujące, akantusy długolistne i parę innych roślinek, wszystko przywożone z różnych stron Europy, jak wysłuchiwała dramatycznych opowieści o moich staraniach, wysiłkach i klęskach, jak to Alicja z dna absolutnego i zerowej wiedzy w ciągu dziesięciu lat przeskoczyła na szczyty fachowości ogrodniczej, jak mnie gnębił głupi pech, jak własną ręką produkowałam kompost naukowy, jak mi do tego miejsca brakowało. Paweł przez ten czas otwierał butelkę, ja zaś z rozgoryczeniem wspominałam zeszły rok, kiedy to Alicja rzeczywiście proponowała mi worek, a ja jechałam z dziećmi, w cztery osoby, z potwornym bagażem, a w dodatku nie do Polski, tylko do Paryża. Co niby miałam z tym workiem zrobić, posadzić go na miejscu kierowcy…?! A teraz mi ta gangrena wymawia! A wcześniej o specjalnej ziemi w ogóle mowy nie było!

17
{"b":"89049","o":1}