– Później, mogę przypuszczać, że została zmuszona do rozstania z nim. Chociażby rodzina. Już widzę pana profesora filologii klasycznej, jak przyjmuje u siebie gnidę z UB…
– Może robił dobre wrażenie? Widzieliśmy go przecież, o ile to on, dżentelmen, człowiek interesu, całkiem atrakcyjny, może nawet bardziej niż Renuś. Dopadła go, jak się czasy zmieniły.
– Zatem nasz wniosek utrzymuje się w mocy. Będę trwał przy nim, aż się dowiem, że Sprzęgieł prosperuje jako Sprzęgieł i z Libaszem nie ma nic wspólnego, a sobowtór Renusia to zupełnie kto inny. Mam nadzieję, że wydoisz z policji parę szczegółów.
A teraz, powiem ci szczerze, mam już dosyć Miziutka i tego całego śledztwa, zajmijmy się sobą…
Nie pojechałam nazajutrz na lotnisko i nie czekałam na odlot samolotu, bo tamtego pierwszego odlotu wystarczyło mi na całe życie. Poza tym teraz Grzegorz leciał bliżej i nic właściwie nie stało na przeszkodzie, żebym też poleciała, niekoniecznie zaraz.
Nie było to już takie przygnębiająco nieodwracalne, mieliśmy pod nogami grunt środkowej Europy.
Wróciłam do domu i przystąpiłam do spełniania obowiązków społecznych.
Kapitan Borkowski zadzwonił do drzwi punktualnie o drugiej, po czym rzucił się na list Judyty niczym rozżarta harpia. Przeczytał go dwa razy. Kolorowy flamaster powiedział mu co trzeba.
– Rozumiem, że ma pani to już przemyślane – rzekł nieco podejrzliwie, podnosząc głowę znad lektury. – Ta katastrofa samochodowa rzuca się w oczy, zamiana facetów również. Oni rzeczywiście byli tacy podobni? Bracia syjamscy?
– Identyczny układ twarzy – odparłam rzeczowo. – Identyczny kształt głowy.
Identyczny sposób marszczenia brwi. Podobne nosy. Identyczny zarost. Nie wiem jak z ustami i zębami, pewno w tym się różnili, skoro ten tutaj lata obrośnięty. Do tego wzrost, co do centymetra, identyczna sylwetka, szczupła, ale barczysta, o ile rozumie pan, co to znaczy. Kolor włosów prawie ten sam, nie znam koloru oczu, nie wdziałam. Nawet bez wielkiego uporu można ich było pomylić, no, nie z bliska… Może nawet i z bliska, ale nie żona, nie mamusia. Facetka, o której tu mowa, wyszła za Renusia właśnie dlatego, że był podobny do pierwszego amanta.
– Skąd pni wie o tym podobieństwie? Znała pani obu?
– Żadnego, ściśle biorąc. Ale raz wpadli mi w oko…
Nie miałam dla kapitana litości. Porządnie i z detalami opowiedziałam mu o babach przed paryską wystawą, o fanaberiach mojej pamięci i o dwóch brodatych przed lustrem w warszawskiej kawiarni. Słuchał cierpliwe.
– Rozumiem. A skąd się pani wziął Sprzęgieł?
– Z tego samego źródła co Nowakowski – odparłam i nadal bez miłosierdzia uszczęśliwiłam go wszystkimi plotkami z przeszłości. Władze śledcze lubią szczere odpowiedzi, proszę bardzo, niech ma, co mi szkodziło.
– Nie mogła pani tego wszystkiego powiedzieć od razu?
– A co ja jestem, Duch Święty? Dużo wiedziałam od razu! Doszłam stopniowo, kawałkami, drogą dedukcji i wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy dobrze odgadłam.
Znalazł pan tego Sprzęgieła?
– Nie żyje. Zginął w katastrofie samochodowej.
– Więc jednak…! – wykrzyknęłam z triumfem.
– No jednak – zgodził się kapitan, przyglądając mi się jakoś dziwnie. – Nie było wątpliwości, żadna tajemnica, akta dostępne… Spalił się.
Mimo emocji, coś jednak myślałam.
– Zaraz. Spalonego człowieka trudno rozpoznać z twarzy. Skąd było wiadomo, że to on? Nie sprawdzano, na przykład, po zębach?
– A jak pani myśli, gdyby ta głowa u pani rąbnęła lepiej, a pani akurat weszłaby do przedpokoju i trudno byłoby panią rozpoznać…
– Dosyć makabryczne wizje pan tu przede mną roztacza, ale może i rzeczywiście uznano by, że to ja, i nikt by się nie wygłupiał z zębami. Szczególnie gdyby nie było mnie w żadnym innym miejscu. Rozumiem, wyszło pewnie, że jego samochód, sam gdzieś tam pojechał, może jeszcze miał frymuśny zegarek…
– Papierośnicę.
– No proszę. Żadnych wspólników, chyba że Nowakowski…
– W piwnicy u pani znaleźliśmy dużo rzeczy – przerwał mi kapitan. – Muszę przyznać, że załatwiła nas pani nieźle, czterech ludzi przez całą dobę… No, zmieniali się.
Makulatury ma pani już trochę mniej, butelki poszły, ale reszta została. Interesują mnie trzy rodzaje dokumentów.
Zaciekawiłam się ogromnie.
– Pokaże mi je pan, czy tylko na gębę?
– Różnie. Otóż jedno, to jest ręcznie pisany jakby rejestr przestępstw. Zaczyna się od fałszowania pieniędzy, raczej stara historia, bo w grę wchodzą banknoty po pięćset złotych, dalej, wyszczególnione w punktach, kradzieże, włamania i zabójstwa…
– Czy w skład tego wchodzi zgubienie worka pocztowego? – zainteresowałam się.
– Owszem, wchodzi.
– To może pan sobie nie zawracać głowy. Jest to konspekt do scenariusza. Nie został w tej postaci zrealizowany i myślałam, że go całkiem wyrzuciłam.
– Tak mi się właśnie wydawało, ale wolałem się upewnić. Drugie, akta prokuratorskie w okropnym stanie, fragmenty właściwie, dotyczą zabójstwa, popełnionego przez dwóch braci…
– Też niech pan to wyrzuci. Należały do mojego drugiego męża, wylała się na nie kawa, oliwa i sok pomidorowy, bo stół się przewrócił, ale zostały odtworzone. Powiem panu szczerze, że te wszystkie śmieci gromadziłam w celu wymiany na papier toaletowy, nie takie to znów dawne czasy. Podejrzewam, że ci wszyscy, co krzyczą „komuno, wróć!” mają też pełne piwnice makulatury i chcieliby ją jakoś racjonalnie zużytkować.
– Moja matka za makulaturę kupiła czajnik – westchnął kapitan smętnie i zreflektował się. – No i trzecie. Wystrzępione, czarne, plastykowe okładki, pozornie puste, ale z jednej strony ta okładka się rozdzielała i tam było to.
Wyjął z kieszeni i położył na stole kilka papierków. Popatrzyłam z ciekawością.
Analiza krwi, grupa, morfologia i OB, na nazwisko Jarosław Sprzęgieł. Podniosłam głowę.
– No wie pan…! Podziwiam sama siebie. Prawie zgadłam, że on coś takiego mógł mieć…
– Kto?
– Mój trzeci niech będzie, że mąż. To muszą być te papiery, o których wszyscy ględzą. Co tam jeszcze…? Niech pęknę, odcisk palca…? Też Sprzęgieła? Analiza krwi NN, grupa, podgrupa… Nie wiem, czyje i do czego mu to było. Odpis przesłuchania KR w sprawie JS…
– O to chodziło! – ucieszył się kapitan. – Skąd pani wie, że to jest odpis przesłuchania w sprawie?
Rzeczywiście, ręcznie pisany tekst prezentował w tych miejscach gryzmoły do niczego niepodobne. Jakby kanciaste robaczki. Znałam je.
– Z doświadczenia – wyjaśniłam. – Jeszcze pamiętam. On sobie stworzył prywatną stenografię na własny użytek i tak te słowa pisał. Z resztą tekstu niech pan pójdzie do jakiego aptekarza, oni słyną z odczytywania lekarskich bazgrołów.
– Nie, mamy specjalistów. Ale pomyślałem, że pani to najszybciej rozszyfruje. To coś tutaj, to igrek?
– Tak. A ta ósemka z falbankami to zet. Zabił Farfocla… Nie, przepraszam, nie Farfocla. Nie wiem, kogo zabił, może Fanfara.
– Sprawdzimy. No więc to była przyczyna czepiania się pani. Chyba mogę pani wyznać prawdę. Ze starych akt Sprzęgieła parę dokumentów zginęło i to są jedyne dane.
Odcisk palca i grupa krwi. Skąd on to miał, ten pani mąż?
– Nie może pan jego zapytać?
– Mogę. Nawet pytałem. I nie tylko ja.
– I co?
– A nic. Amnezja. Chociaż w pierwszej rozmowie obiecał dostarczyć dowody na różne rzeczy. Nie dostarczył i niczego nie pamięta.
Zastanawiałam się bardzo krótko.
– No to już rozumiem. Myślał, że łatwo to znajdzie dlatego obiecał. Okazało się, że chała, przyszło mu do głowy, że pogubił te śmieci u mnie i stąd kulturalne włamanie do piwnicy sąsiada, która powinna być moja. O zamianie piwnic nie mógł wiedzieć.
Przepadło mu, nie przyzna się do tego za skarby świata, bo wstyd pogubić dowody rzeczowe, i choćby pan na głowie dookoła niego chodził, pamięci nie odzyska.
– A pani się nie domyśla?
– Czego?
– Skąd on to miał?
– Domyślam się, ale moje domysły mogą nie mieć sensu. To raczej możliwości. Taka analiza, na przykład, ktoś ją przecież robił, jakaś laborantka zapewne, wykołował laborantkę i dała mu kopię. Niejedna baba dla niego głupiała. Ktoś inny coś ukradł dla niego, za jakąś przysługę, albo sam się gdzieś dostał podstępem. Powinien pan znać te rzeczy lepiej ode mnie, to przecież wszystko służby specjalne.
Kapitan starannie zgarnął cenne papierki i milczał chwilę.
– A, co ja będę pani szklił… Droga służbowa prowadzi przez zasieki z drutu kolczastego. Więcej i prędzej się dowiem od pani. Dane Libasza chociażby, odciski palców musiałem zdobyć podstępem…
– Dane Libasza są w Ameryce – mruknęłam ponuro. – Zaraz, data! Kiedy ten rzekomy Sprzęgieł spalił się w samochodzie?
– W czerwcu, przeszło pięć lat temu. A co…?
– Nic. Libasz ma ciągle obywatelstwo amerykańskie?
– Jasne. Żona też. Zaraz, rozumiem. Libasz wyjechał na spadku po krewnym, jeśli to już nie był Libasz, tylko Sprzęgieł… Daty śmierci krewnego pani przypadkiem nie zna?
– Dziwię się, że pan nie zna – zganiłam go, zgorszona.
– W odniesieniu do prawdziwego Libasza wydawało się to nieistotne – usprawiedliwił się kapitan. – Ale nadrobię niedopatrzenie.
– Będę znała tę datę jutro w południe – obiecałam, wierząc w Grzegorza. – Mogę do pana zadzwonić. Gdyby pana nie było, podam ją byle komu.
– Będę pani bardzo wdzięczny. Łatwiej działać na bazie pewności…
– Dziwi mnie jedno, dlaczego mianowicie jeszcze mnie nie zabili. Nie uważa pan, że powinni?
Kapitan pokręcił głową.
– Nie, nie uważam. Po zabójstwie cały pani stan posiadania zostałby dokładnie przeszukany i sprawdzony, znaleziono by te papiery. Tego się musieli obawiać. To jedno, a druga przyczyna to nadzieja, że uzyskają od pani informację na ten temat, zapewne coś takiego planowali, po zastraszeniu, kontakt osobisty. Przedtem usiłowali znaleźć sami, ale, powiedzmy sobie szczerze, u pani szukać niełatwo. Gdyby zaś pani, uszkodzona, leżała w szpitalu…
– Rozumiem, w moim domu mogliby nawet zamieszkać i zrobić mi porządek w papierach…