Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ksiądz wikary powiedział takie słowa: „Człowiek, który zabił drugiego człowieka, żyje teraz pod jego nazwiskiem”. Była to jego prywatna dedukcja, jak mogłam zapomnieć, w ogóle nie pojmuję, ale musi to oznaczać coś ważnego.

– Taki wniosek wyciągnął po spowiedzi tej baby?

– Na to patrzy. Wniosek może być błędny, ona mogła nagadać głupot…

Grzegorz dolał nam wina, które świetnie pasowało do frymuśnych befsztyków, i odstawił butelkę.

– W każdym razie godne zastanowienia – rzekł z namysłem. – Jeśli grono podejrzanych mamy ograniczone, który z nich…? Majaczy mi się Sprzęgieł, Nowakowski, jak rozumiem, egzystuje jako Nowakowski, Renuś jako Renuś…

– Gdyby Renusia miał zastąpić ktoś inny, sądzę, że pierwszą osobą, która stwierdziłaby ten fakt, jest jego własna żona. Miziutek. Powinna chyba znać go nieźle?

– Dlatego dopuszczam, że w grę wchodzi osoba postronna, nie z jednego Renusia świat się składa, afery miewają szersze tło osobowe. Ktoś kogoś rąbnął, tkwi w interesie, załóżmy, że jest ważny, Renuś wie o zbrodni i też mu zależy na ukryciu mistyfikacji.

Powiedzmy, że ujawnienie rozwaliłoby im cały biznes. Coraz bardziej chcę się zetknąć z Renusiem osobiście!

– Cholera z tymi telefonami – powiedziałam z irytacją. – Powinnam była zabrać notes, nosić go w ogóle przy sobie, ale primo, mało chodzę, a secundo, on duży i niewygodny. No nic, jutro też będzie dzień…

Wyszliśmy w końcu z tej knajpy. W chwili, kiedy wsiadałam do samochodu Grzegorza, podjechał i zaparkował inny wóz. Wysiadły z niego trzy osoby, jedna baba i dwóch facetów, ruszyli ku wejściu do restauracji. Widziałam ich dokładnie.

– Rany boskie! – wydyszałam. – Popatrz! Nie, nie patrz! Patrz…!

Grzegorz właśnie siadał za kierownicą. Mimo nader ograniczonego słownictwa, jakim się posługiwałam, zrozumiał, co mówię. Wychylił się i obejrzał dyskretnie.

Do knajpy wchodziło jakichś dwóch z Miziutkiem. Poznałabym ją na końcu świata i w czasie burzy piaskowej. Widziałam także dalszy ciąg, część holu z lustrem.

Jedno, co o Miziutku wiedziałam na pewno, to to, że umiała zrobić twarz. Nie należała do kobiet, które w rozmaitych szatniach rzucają się do zwierciadła i gorączkowo poprawiają urodę, była pewna swego, wystarczyło jej przelotne spojrzenie. Roześmiana i radosna od razu weszła w głąb wraz ze swoją asystą.

Grzegorz wahał się przez chwilę.

– Zaraz ich pójdę obejrzeć. Któryś z tych palantów był brodaty…?

– Był. Jeden. O ile istnieje we mnie cień pamięci wzrokowej, powinien to być Renuś!

– Czekaj, muszę się zastanowić. Osoba wchodząca zawsze zwraca uwagę. Nie chcę, żeby mnie rozpoznali. Dobra, niech będzie, że minęło dwadzieścia lat, a nawet w tamtych czasach więcej ja ich widywałem, niż oni mnie, nie budziłem sensacji, a oni byli specjalnie pokazywani…

– Poza tym, mogliby się ciebie spodziewać w Paryżu, a nie w Konstancinie – podsunęłam. – Najwyżej mignie im, że jakiś podobny…

– Dobra, idę. Odczekam, aż kelner ich zajmie.

Czekałam, nie wiadomo dlaczego okropnie przejęta.

W końcu ten cały Libasz-aferzysta, nawet razem z małżonką, nie stanowił widoku, od którego mógłby się świat zawalić. Mnóstwo ludzi bez wątpienia widywało ich codziennie, razem i oddzielnie. Ani na twarzach, ani na plecach żadnych napisów nie mieli i z oglądania nic nie wynikało. Pożałowałam z całego serca, że nie kazałam Grzegorzowi obejrzeć z detalami tego trzeciego.

Wrócił po chwili, która, wedle moich odczuć, trwała jakieś dwa lata. Przez te dwa lata zdążyłam pomyśleć, że wszystko się zgadza, podobno Miziutka z Renusiem można było spotkać w co lepszych knajpach, ta tutaj prezentowała poziom wysoki, to jedno, a drugie, on rzeczywiście ma ulubioną siedzibę na wyścigach, ze Służewca do Konstancina bliżej niż na Żoliborz, przyjechali na kolację, przywożąc interesanta. Albo wyjątkowo eleganckiego goryla. Nowakowskim ten trzeci nie był, Nowakowskiego pamiętałam ogólnie, wpatrywałam się w niego przez dwie służbowe podróże, rysy twarzy dawno już mi się zatarły, schudnąć mógł, ale nie urósł o dziesięć centymetrów i nie wyprodukował sobie rzymskiego nosa. I wystających kości policzkowych, dół gęby można wypchać, z górą trudniej… Możliwe zatem, że ten trzeci… Nie wymyśliłam, do czego mógłby służyć ten trzeci, bo wrócił Grzegorz.

– Otóż waham się – oznajmił, wsiadając. – Może to być Renuś, ale nie musi.

Wolałbym zobaczyć go bez tego uwłosienia na pysku, zarost bardzo myli, zarost jest Renusiowy, reszta gęby też pasuje, ale może pamiętasz, mówiłem ci, w Paryżu egzystował ogolony. Sam się zdziwiłem różnicą, bez brody i wąsów inna twarz. Poza tym jest w nim coś, czego nigdy nie było, może jakiś wyraz tej widocznej części, może zachowanie, może sam się zasugerowałem, ale dla mnie to jest facet podobny do Renusia i tyle.

Pewności żadnej nie mam.

Zanim zdążyłam się odezwać, przeleciało mi przez głowę, że wobec tego Libasza należy złapać, unieruchomić i ogolić przemocą. Wynająć w tym celu bandziorów, ucieszą się chyba, otrzymując szmal za tak łagodne zlecenie, z wykluczeniem mokrej roboty.

– Zatem co? – spytałam żywo. – Renuś czy nie Renuś…?

– Musiałbym z nim pogadać. Nie podoba mi się to.

Oparłam się wygodnie, Grzegorz zaś powoli ruszył.

– Stał ten Renuś przed lustrem z drugim takim samym – wspomniałam w zadumie. – Może ten tutaj to jest właśnie ten drugi taki sam? Plotki też mogą być mylące, Miziutek odnalazł amanta z młodości, może wykorzystuje podobieństwo i nikt nie wie, z kim ją widzi, z mężem czy z gachem, może ona go podstawia niekiedy dla załatwienia interesów, bo Renuś za miękki…

– Jest w tym pewien sens – przyznał Grzegorz. – Teraz, jak go już nie widzę, coraz bardziej wydaje mi się, że to jednak nie Renuś. Obraz znikł, pozostało wrażenie. Gówno mnie to wszystko razem obchodzi, z Miziutkiem niech sypia lama tybetański, ale z jednej strony wolałbym dokonać jakichś rozstrzygnięć ze względu na ciebie, a z drugiej podstawienie stołka Miziutkowi sprawa mi wyraźną przyjemność. Czekaj, wymyśliłem.

Jeśli to jest prawdziwy Renuś, mogę się z nim spotkać zwyczajnie przypadkiem, jestem tu chwilowo w celu, którego nie muszę ukrywać, lekarz dla żony. Zamienić parę zdań, cześć, jak się masz, co tu robisz, żadnej szkody z tego nie będzie. Jeśli to jest ten drugi, to on mnie w ogóle nie zna i mało ważne, co do niego powiem. Nawet nic nie powiem, popatrzę i posłucham.

– W takim razie dom i praca. Co nam szkodzi podjechać.

– Dobra, jutro. Chyba to jednak nie jest Renuś…

* * *

Własny dom nastręczał mi problemów i komplikował życie. Z jednej strony chciałam się w nim znaleźć bodaj na chwilę ze względu na rozmaite artykuły pierwszej potrzeby, z drugiej bałam się panicznie, że dopadnie mnie uciążliwa siła wyższa w postaci, na przykład, policji. Diabli wiedzą, co znaleźli w mojej piwnicy. Ciekawiło mnie to, owszem, nie do tego stopnia jednak, żeby dla piwnicy poświęcać Grzegorza.

Sprawę przesądził zapowiedziany list od Judyty Chmielewskiej. Powinien był już dojść i należało go przeczytać.

Poszukiwanie Libasza mieliśmy z głowy. Objechawszy parę razy dookoła Wólkę Węglową z przyległościami, odnalazłam wreszcie dziedzictwo Miziutka, co wcale nie było łatwe. Na ugorach wyrosło miasto, brukowana kocimi łbami droga przeistoczyła się zapewne w którąś ulicę, cmentarz zajął duży kawałek terenu, wskazówek udzieliła wreszcie zieleń. Musiały tam rosnąć wysokie drzewa, bo ścinanie drzew, nawet własnych, napotyka u nas na trudności nie do przezwyciężenia, Miziutek zaś musiałby upaść na głowę, żeby chcieć je usunąć. Wszystko co prawda poszło w górę, ale ogromna, stara kępa jednak się wyróżniała.

Reszta pasowała również. Posiadłość ogrodzono wysokim murem, przez pręty ażurowej bramy widać było fragmenty eleganckiej willi, a wjazdu pilnował goryl, ucharakteryzowany na ciecia, umiał mówić. Na pytanie o pana Libasza udzielił informacji, że państwa nie ma w domu.

Pojechaliśmy zatem do miejsca pracy Renusia i tam Grzegorzowi udało się obejrzeć szefa. Utwierdził się w poglądach.

– Bzdura – powiedział stanowczo. – To nie jest Renuś, podobny, owszem, ale to nie on. Miziutek mi tu śmierdzi pod niebo. Chciałbym wiedzieć, co robi ta cała wasza policja, śledcza praca nie stanowi mojego powołania i uprawiał jej nie będę, nawet z tobą. Z tobą wolę robić co innego.

– Policja zapewne nie wie, że Renuś to nie Renuś, bo nikt im tego nie powiedział – zauważyłam grzecznie. – Dopiero zamierzam udzielić im tej radosnej informacji.

Ogólnie wiedzą zapewne więcej niż my, chociaż może na inny temat. Myślisz, że jednak…?

– Już nie myślę, jestem pewien. Renusia trzasnęli. Pasuje mi tu ta historia z księdzem, facet wykorzystał podobieństwo, podszył się pod niego, po trzydziestu latach wszystkim mógł się wydawać trochę zmieniony. Rozpoznać by go mogli w Stanach, dlatego do Stanów jeździł Miziutek. Podejrzewam, że ona była sprężyną afery.

Błysnęło mi.

– No to mnie z kolei pasuje ten dawny amant, co ją puścił w trąbę, do Renusia podobny, czy tam odwrotnie, Renuś podobny do niego. Kto to mógł być? Hania nie wie?

– Nie wie. Nie pamięta. Wie tylko, że był to straszny dramat i tak jej chodziło po głowie, że może gość okazał się przestępcą. Miziutek się zakochał w Kubie Rozpruwaczu.

– I do tego jeszcze ten Kuba wystawił ją do wiatru. Co za cholera z tymi głupimi dziewczynami, nie pamiętają najważniejszych rzeczy i ja teraz muszę robić z siebie kretynkę…

– Dlaczego ty? Podrzuć to zgniłe jajo glinom. Nie teraz, bo szkoda czasu. Za dwa dni.

Z tym poglądem zgodziłam się w pełni. List od Judyty jednakże nas korcił, wykorzystałam zatem wizytę Grzegorza u bioterapeuty i odwiedziłam własny dom.

Na sekretarce zastałam nagraną uprzejmą prośbę kapitana Borkowskiego, żeby skontaktować się z nim jak najszybciej. Prośba pochodziła z dzisiejszego poranka, rozsądny człowiek, podał datę i godzinę. Telefonu z domu wolałam nie ryzykować, w razie czego nie zdążyłabym uciec, postanowiłam zadzwonić z Konstancina, bez żadnej litości dla rachunków telefonicznych kumpla Grzegorza.

30
{"b":"88896","o":1}