Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapitan, acz glina, posiadał cechy ludzkie, nie wytrzymał, wyrwało mu się.

– W tej cholernej głowie – powiedział, tak jakby przez zaciśnięte zęby, widać mu było skurcz mięśni na policzkach. – Nie daruję sobie… Należało ją zabrać. Jak to się mogło stać, zaraz, niech pomyślę…

Prawie zgadłam już sama, ale czekałam, co powie.

– Od przyniesienia tej głowy jak często wychodziła pani z domu? – spytał po chwili, już całkiem opanowany.

– Wcale. Dopiero dzisiaj.

– No tak. To już rozumiem.

– Ja też…

Uzgodniliśmy poglądy. Oczywiście, gdybym chciała załatwić pojedynczą osobę ściśle wyliczoną eksplozją, najlepiej dokonać tego w zamkniętej przestrzeni, możliwie pustej.

W pokojach mogą przeszkodzić rozmaite meble, osoba akurat utkwi w łazience albo w jakim kącie, a w moim holu wieszak, szafeczka, stolik, dwa krzesła i głowa Heleny pod obrusem. Nawet lustra nie było, dopiero zamierzałam kupić tremo z półeczką, dobrze, że nie zdążyłam.

– Pewność, że znajdzie się pani w przedpokoju, można mieć tylko w chwili pani powrotu do domu – rzekł kapitan stanowczo. – Zatem, wyczekali takiej chwili…

– Jasne. Musieli mnie pilnować, skąd inaczej mieli wiedzieć, kiedy wrócę, a nie o parasolkę im przecież chodziło, musieli widzieć, jak wysiadłam i weszłam do bramy, wyliczyli sobie, jak długo będę szła po schodach, zaraz, kawałki schodów widać z zewnątrz przez okno, wchodzącą osobę widać również, no, nie w całości, fragmentami, ale jeśli nikt nie wchodzi, schody są puste… A otóż wcale nie były puste!

Przypomniałam sobie nagle. W chwili kiedy zdecydowałam się na tego fryzjera, od drugiej strony weszła do bramy sąsiadka z ciężkimi torbami i to ona wchodziła po schodach, a nie ja! Z ciężarami nie leciała galopem po trzy stopnie, tempem bezwiednie przystosowała się do mnie. Myśleli, że ja. Wyliczyli, kiedy dotrę do mieszkania, ona moje mieszkanie oczywiście ominęła i poszła wyżej, przyjęli jeszcze jakiś czas na gmeranie kluczem w zamku, na zamknięcie drzwi, po czym zdetonowali ładunek. Gdybym nie poszła do tego fryzjera, tylko od razu wróciła do domu, teraz leżałabym w miejscu znacznie mniej sympatycznym niż mój salon, pomijając to, że w salonie nie leżę.

Kostnica albo co najmniej szpital. Co za świństwo mi robią, Renuś z Miziutkiem!

– Ciekawe, skąd ten upór? – mruknął kapitan.

– Zasadniczą korzyść widzę w tym, że pozbyłam się drugiej głowy – powiadomiłam go jadowicie. – Mam nadzieję, że nie podrzucą mi trzeciej.

– Trzecią zabierzemy do siebie, nie popełnię drugi raz tego samego błędu. Muszę panią przeprosić, chyba zlekceważyłem sprawę i jest to moja wina. Jak zareagowali sąsiedzi?

– Łagodnie i bez histerii – odparłam i znienacka, dopiero w tym momencie, uprzytomniłam sobie, co sąsiad do mnie mówił.

Sugestie księdza proboszcza i słowa sąsiada zbiegły mi się razem do tego stopnia, że nie zdołałam się powstrzymać. Słowa wybiegły ze mnie razem z błyskami w umyśle.

– O rany boskie, przecież ja się z nim zamieniłam na piwnice! Moja jest jego, a jego moja! Do niego się włamywali! To miało być do mnie.

– Niech pani to powie jakoś porządnie – poprosił kapitan z wielkim naciskiem.

Zdenerwowałam się i chyba przejęłam. Nie wybierałam się dzisiaj już nigdzie.

Wstałam z fotela, pokulałam do kuchni, przyniosłam różne napoje, w tym ten koniak cholerny, którego właściwie nigdy nie lubiłam, ale który dobrze robił na różne stresy.

Poza tym, musiałam pohamować spontaniczne gadanie, bo nie byłam pewna, czy chcę wyjawić wszystko.

O piwnicy zdecydowałam się powiedzieć.

– Od razu na samym początku zamieniliśmy się piwnicami. Jego była większa i bez okna, moja mniejsza, ale za to z oknem. On, ten sąsiad, chciał sobie tam zrobić warsztat hobbystyczny, lubi dłubać, na oknie mu zależało. Mnie nie, za to przydała mi się przestrzeń. Czatował na mnie z propozycją, zgodziłam się chętnie, dokonaliśmy zamiany w praktyce, ale nie przyszło nam do głowy, żeby pozmieniać także numery. W ten sposób jego piwnica ma numer mojego mieszkania i odwrotnie. Nikt o tym nie wie, bo co kogo obchodzi. Jeśli wymyślili sobie włamanie do mojej piwnicy, rzecz jasna, on ucierpiał…

– A do pani piwnicy, uważa pani, że po co się chcieli włamać?

– Po obrzęchaną, starą, czarną, plastykową teczkę – wyznałam smętnie.

No i teraz już, chciał nie chciał, musiałam powiedzieć mu więcej…

* * *

W okolicy końca muru wyścigowego dotarło do mnie w pełni, że znów jadę na spotkanie z mężczyzną życia.

Teraz wyglądało to już trochę inaczej. Wiedziałam, jak spojrzymy na siebie wzajemnie, pozbyłam się niektórych obaw, wróciły mi za to uczucia z dawnych lat. Były przyjemne i mocno zbliżone do upojenia.

Dopadłam go wreszcie po długim czasie, czy może on mnie dopadł, ganc pomada, dopadliśmy się wzajemnie. Istniała pomiędzy nami odległość, ale istniał także kontakt, pojawił się na nowo, trwał przez te wszystkie lata. Miałam go znów zobaczyć z bliska, dotknąć nawet, podzielić się całością doznań, coś tam znów mieliśmy wspólne, czort bierz, niechby nawet przestępstwo i tego parszywego Renusia. Miziutek, rozdzieliwszy nas niegdyś, teraz łączył ściśle w poglądach na siebie. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Grzegorz też chętnie by jej zrobił coś złego.

Przy dużej dozie uporu moglibyśmy się jeszcze skojarzyć. Wykluczone! Jego praca, moja praca, musielibyśmy się jej wyrzec, a co najmniej utrudnić straszliwie. Stanowiła jakąś najważniejszą część nas, równie dobrze moglibyśmy umrzeć od razu. Gdzie sens, gdzie logika, nie o to przecież chodziło. Gdyby ta jego żona… No nie, głupio tańczyć polkę na czyimś grobie, nawet nie miałam chęci źle jej życzyć. Na jej miejscu zrobiłabym to samo, kazałabym mu odczepić się ode mnie na wieki wieków. Kazała. Odczepił się.

I co jej z tego przyszło? Nie ma żadnego sensu walczyć z przeznaczeniem…

Wyjechałam z domu nieco wcześniej, bo zamierzałam zgubić obstawę w razie gdyby kapitan postanowił mnie pilnować. Ogólnie nie miałam nic przeciwko towarzystwu, ale przecież nie w tej chwili! Nie sprowadzę Grzegorzowi na kark całej warszawskiej policji, nawet jej drobna część, to też byłby niepożądany nadmiar.

Uciec obstawie można albo na licznych, źle widocznych skrzyżowaniach, rozwidleniach i zakrętach, albo w potężnym tłoku. Trasa do Piaseczna niczym takim nie dysponuje. Wykonałam zatem jedyny dostępny mi numer, wysoce naganny, mianowicie trzy razy przejechałam na czerwonym świetle, tuż przed nosem tych w poprzek. Nikt za mną nie mógł już tego powtórzyć, nie powodując katastrofy. Nikt też mnie nie naśladował, nie złapała mnie drogówka i w rezultacie nikt za mną nie jechał, a nie byłam w końcu przestępcą do tego stopnia groźnym, żeby marnować na mnie więcej niż dwa samochody. W ogóle najwyżej jeden. Na wszelki wypadek jednakże skręciłam do serwisu toyoty, gdzie stało zatrzęsienie pojazdów takich samych jak mój, i odczekałam dziesięć minut. Nikt za mną nie skręcił, nikt się nie zatrzymał, nikt nie udawał, że jedzie na Mysiadło. Znaczy, miałam spokój.

Znacznie później dowiedziałam się, że już przy tym pierwszym czerwonym świetle przestali mnie lubić i rozważali nawet ewentualność odebrania mi prawa jazdy, potem jednak machnęli ręką i czyhały już na mnie tylko radiowozy w Piasecznie. Nie dotarłam do nich.

Dojechałam na miejsce przed czasem i znalazłam podany mi przez Grzegorza adres.

Grzegorz nadjechał po kwadransie. Dobrze zgadłam, pożyczył samochód na lotnisku.

Przez ten kwadrans czekanie na niego wypełniło mnie już całkowicie i zdążyłam nawet dokonać licznych porównań. Boże mój, ileż razy w życiu tak się czekało na mężczyznę i jak różne były te czekania! W napięciu, w niepokoju, w błogiej pewności, w dzikich nerwach, w zaciętej furii, w nieprzytomnej panice, że coś mu się stało, ze śmiertelną urazą i wśród rozszalałych podejrzeń, w obawie, że się samej nie zdąży zrobić twarzy, spojrzeć w lustro, z niechęcią, niechby wcale nie przyszedł, na diabła mi to spotkanie, nie mam czasu na głupoty, we łzach i rozpaczy, a jak rzadko, jak okropnie rzadko w szczęściu niczym nie zmąconym…

Niekiedy należało nie czekać wcale. Miałam takiego, który spóźniał się specjalnie przeciwko mnie i z satysfakcją czyhał na awanturę. Zamiast w udręce zaciskać zęby i ze szkodliwym dla zdrowia wysiłkiem symulować opanowanie, trzeba było w ogóle oddalić się z umówionego miejsca, nawet gdyby wiązało się to z uciążliwym opuszczeniem własnego domu, nawet w nocy…! Mignęło mi w głowie, że w tamtych czasach nie było to łatwe, dokąd, u licha, miała pójść nocą samotna kobieta, jeśli nie chciała straszyć rodziny, znajomych i przyjaciół…? Na dworzec Główny…? Teraz byłoby łatwiej, można iść do byle którego kasyna i jeszcze mieć dodatkową rozrywkę…

Różnie mi przychodzili i różnie się spóźniali. Wszystkie kobiety świata doskonale wiedzą, ile kosztuje, po paru godzinach szaleństwa, powitać takiego cholernika radosnym uśmiechem i czułymi słowami: „Jak to dobrze, kochanie, że już jesteś!” Jak trudno jest zrobić słuszną awanturę, jeśli przedtem oczyma duszy widziało się jego zwłoki w kostnicy, a co gorsza, skąd można zdobyć pewność, że awantura jest słuszna…? Krzyż pański i skrzypce.

Tego wszystkiego, tajemniczym sposobem, Grzegorz mi zaoszczędził. Jak to w ogóle było możliwe? Zaklopsowany w żonie, w obliczu rozmaitych trudności życiowych, pogrążony w ukochanej pracy, może i spóźniał się czasem, ale jakoś inaczej. Nigdy nie czekałam na niego wśród koszmarnych doznań, jeśli w ogóle czekałam, to z przyjemnością. Co to było, fluidy…? Z wiatrem leciały…? Co to właściwie jest, te fluidy, przecież nie plazma, wyłażąca z gęby medium, a, może telepatia…? Bez znaczenia, istotne było to, że mogłam na niego nawet czekać, tak jak teraz…

Przekręciłam lusterko, z uwagą obejrzałam uczesanie i właśnie Grzegorz nadjechał.

Bramę otworzyć umiał, obydwoje wjechaliśmy do środka, na trawiasty parking. Na wdzięczne przejście po nieidealnie równym terenie ku alejce, na szczęście niezbyt daleko, cztery kroki, wykorzystałam chwilę, kiedy mocował się z licznymi kluczami do drzwi.

27
{"b":"88896","o":1}