Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Gratuluję wakacji. A kiedy pani usłyszała o Soamesie Ungerze po raz drugi?

Pani Parker popatrzyła na niego wzrokiem, który stopniowo gasił swoje iskry i nabierał wyrazu wyrzutu.

– Och, niech pan tam pojedzie… – zreflektowała się nagle. – No, może dla pana taki tubylec, to nie to… Zaraz. Drugi raz? Przez telefon. Nie tak dawno temu, ze dwa miesiące.

– I co pani van Wijk mówiła?

– Też była pełna emocji. Powiedziała, że wie, kim jest Soames Unger, dzwoniła do mnie, był to chyba jej pierwszy okrzyk. Odgadła, jest dumna z siebie. Tak to zabrzmiało. Zrozumiałam, że wykryła jakieś oszustwo, chociaż w ogóle nie pamiętałam wtedy tego nazwiska, dopiero teraz, kiedy pan pyta, mam właściwe skojarzenia. Ona mu pokaże. Tak, to był przewodni motyw jej euforii, ona mu pokaże. Z czego wynikałoby, że to jednak człowiek.

– No i kim on miał być?

– Ależ nie powiedziała tego! Mówiła o sposobach dotarcia do niego, ale tego panu nie powtórzę, bo to skomplikowane kombinacje bankowo-komputerowe, których nie znam kompletnie. Podobno pomógł jej jakiś drobny przypadek, nie wiem jaki. Moim zdaniem, miała do całej sprawy… albo może do tego człowieka… osobisty stosunek, możliwe, że ją oszukał, możliwe, że istniała w niej jakaś chęć zemsty, tak to odczułam. Niewątpliwie ktoś… blisko znajomy…

Przy ostatnich słowach głos pani Parker jakby się lekko załamał i inspektor Rijkeveegeen wywęszył w tym rodzaj rozpędu. Powiedziała więcej niż miała zamiar. Wciąż usiłowała chronić pamięć przyjaciółki.

Sama jednakże weszła na ten śliski grunt. Inspektor nie omieszkał skorzystać z okazji.

– Panie miały wielu wspólnych znajomych – zaczął smętnie i subtelnie. – Wspólnych bodaj ze słyszenia. Niech pani wyrzeknie się na razie taktu i dyskrecji, niech pani pomyśli, przecież ktoś z nich może być zabójcą pani van Wijk. Skoro jej odkrycie było tak emocjonujące, w grę może wchodzić każdy, nawet ktoś zaprzyjaźniony, niech pani podejmie decyzję. Chce pani wykrycia sprawcy czy też woli go pani zostawić na wolności, bezkarnego…?

Pani Parker kropnęła sobie następną bombę koniaku, pozastanawiała się przez chwilę i spełniła życzenie inspektora.

– Chcę wykrycia. Wierzę, że niewinnych pan nie tknie i tego, co powiem, pan nie rozgłosi. A jeśli pan rozgłosi, wytoczę panu potworną sprawę sądową. W porządku. Niech pan pyta.

Inspektor Rijkeveegeen odetchnął głęboko, acz nieznacznie i ruszył życie uczuciowe ofiary.

Z życia uczuciowego ofiary, mimo rzetelnej niechęci pani Parker, wyszło dość wyraźnie, że mężczyźni na Neeltje van Wijk jakoś słabo lecieli. Coś miała w sobie takiego, co było antyseksowne. Współpracować tak, chętnie, przyjaźnić się jak z kumplem, owszem, ale do łóżka…? A nawet współpraca i przyjaźń nacechowane były ostrożnością, Neeltje była nieobliczalna i nieprzewidywalna, praworządna do obrzydliwości, uczciwa kamiennie, ale zarazem złośliwa, perfidna i może nadmiernie wykształcona…? Instynkt miała jakiś czy co…? Jej ambicją było: nie przepuścić kantu, wyłapać najmniejszy. Najdrobniejsza odchyłka od prawa, wykorzystanie luki, już stanowiło dla niej żer. Niektórzy twierdzili, że nie praworządność wchodzi tu w grę, tylko jej osobiste ambicje, umie pokazać, że jest lepsza od reszty świata. I niech się płaszczą przed nią, niech się kłaniają, niech żebrzą, niech udają namiętność i wloką ją do łóżka…

Oj, to łóżko, ten seks… Stanowiły, niestety, sedno zgryzoty.

Wyrwało się to z pani Parker po licznych koniakach. Neeltje na chłopów leciała i pchała się do nich, chociaż udawała, że nic podobnego, seks jej wcale nie obchodzi, a nieprawda, histerie różne wyczyniała i widać było, że to na tym tle. Nawet Meier jej nie chciał, on w jej wieku, może ciut młodszy, upatrzyła go sobie prawie dziesięć lat temu, możliwe, że jakieś tam ekscesiki nastąpiły, ale krótko i więcej on nie reflektował. Neeltje usiłowała twierdzić, że to ona zrezygnowała, bo się nie nadawał, niemrawy jakiś, ale wszyscy wiedzieli, co o tym myśleć. Herberta trzymała pazurami, z tym że on z doskoku, ciągle w rozjazdach, bywał zaledwie, a i to rzadko, nawet pieniądze go nie ciągnęły, prezenty przyjmował niechętnie, ubierać się nie pozwalał, no, jaguara wziął, któryż facet by nie wziął…? Za młody dla niej, Herbert, nie jaguar, a ona wciąż próbowała go kupić dla siebie, w tym jednym miejscu popadała wręcz w rozrzutność, chociaż we wszystkim innym była raczej oszczędna. No dobrze, mówmy wprost, skąpa. Tak tego Herberta odcierpiała i tak jej dokopała jego nieobecność, że przez ostatnie dwa lata, może nawet trochę dłużej, prawie przestawała panować nad sobą, skorzystała z tych polskich górali do tego stopnia, że… Och, no już trudno, Jantje powie, ale to naprawdę nie do rozgłaszania, nie powinno się kalać jej pamięci… Na jakiejś łące, wśród owiec… Wspaniały chłop, owszem, tylko przecież zupełny prymityw! Widać było, że właściwie jest mu wszystko jedno, Neeltje czy owca…

Inspektor Rijkeveegeen ukrył lekkie zaskoczenie i grzecznie spytał, co z tego wynikło.

Nic nie wynikło, odwiedzała tę łąkę przez kilka dni wprost zachłannie, a potem z żalem odjeżdżała. A w Baden-Baden zagięła parol na Friedricha de Roos, to ktoś z tej wielkiej spółki komputerowej, poznała go już dość dawno na jakimś oficjalnym spotkaniu w Monachium czy gdzieś tam, podobał jej się i w Baden-Baden przypadkiem go dopadła. Wdali się w rozmaite interesy, ale też jej nie chciał, a w każdym razie nie na stałe i później była na niego wściekła.

– Dała temu wyraz?

– Odgrażała się. Mówiła, że nie ma takiego człowieka, który by nigdy nie obszedł prawa, gdzieś czegoś nie skręcił, i już ona na niego haka znajdzie. Do mnie to mówiła, często rozmawiałyśmy przez telefon…

– Był jeszcze ktoś?

– Nikt. Reszta to już tylko jej pobożne życzenia. Ledwo ktoś owdowiał… Albo co…

Tu pani Parker przewróciła prawie pustą butelkę, upuściła kieliszek i kropnęła się spać na najbliższej kanapie. Inspektor mieszkanie ofiary miał już dokładnie spenetrowane, pozwolił jej zatem pozostać tutaj i odpocząć po wyczerpującej rozmowie. Sam wkroczył na świeży trop.

* * *

Mężczyźni pomiędzy sobą plotkują wcale nie mniej niż baby, nawet jeśli są funkcjonariuszami policji. Inspektor Rijkeveegeen znalazł pokrewną duszę w dość odległym kraju i zaprzyjaźnił się przez telefon z polskim inspektorem Robertem Górskim. Komuś musiał się zwierzyć, bo wszystkie okoliczności dodatkowe przepełniały go wręcz do wypęku, Górski był pewny, tak samo jak Rijkeveegeen związany tajemnicą służbową, angielski język znał świetnie, a do tego jeszcze roztaczał bezpośrednią opiekę nad jedynym naocznym świadkiem.

Stąd przychodziła do mnie wiedza o co barwniejszych zeznaniach podejrzanych.

* * *

Gdzieś w zakamarkach podświadomości kołatał się inspektorowi niepokojący i nieprzyjemny strzępek myśli. Sprawdzając wzajemne powiązania różnych osób i wysłuchując sprawozdań fachowców ekonomiczno-finansowo-bankowych, oceniając rodzaj i rozmiar wyłażącego na wierzch przestępstwa, wciąż miał wrażenie, że czegoś zaniedbał i o czymś zapomniał. To coś znajdowało się na początku śledczej drogi i tkwiło w zeznaniach pierwszych świadków, zlekceważył je chyba, a mogło być ważne. Musiało być ważne!

Ogrom wyłaniającej się z odmętów bankowości afery wprawił go w podziw i napełnił czymś w rodzaju wdzięczności dla Neeltje van Wijk. Gdyby nie jej notatki, pies z kulawą nogą nie tknąłby sprawy, nie mając nawet pojęcia o jej istnieniu. To Neeltje jakimś tajemniczym sposobem wyłapała pierwsze ziarenko i odhodowała je troskliwie, nie dość na tym, prawie doczekała się owoców. No, nie zdążyła ich zerwać…

Co zostało sfałszowane i ukradzione, po kilku dniach już wiedział, aczkolwiek oszołomieni nieco fachowcy nadal jeszcze upierali się przy sprawdzaniu i zbieraniu dowodów. Czuli się przy tym ciężko urażeni, zhańbieni, upokorzeni i zgoła zdeptani, proceder bowiem trwał od ładnych kilku lat, a im nic do głowy nie przyszło! Trzeba było baby, w dodatku zamordowanej, żeby ten wspaniały kant w ogóle zauważyć! Oburzające!

Inspektor Rijkeveegeen zdążył już dokonać wielkich odkryć w zwykłych układach międzyludzkich, kiedy nadeszła chwila, dla wszystkich poniekąd przełomowa.

Nim jednakże nadeszła, Rijkeveegeen uporządkował zdobytą wiedzę.

Pana Thompkinsa, małżonka pięknej Ewy, normalnego biznesmena, znało mnóstwo osób. Marcel Lapointe, co wydawało się dość zrozumiałe, władcy konsorcjum bankowego, miejsca pracy ofiary, adwokat nieboszczki, Meier van Veen, Friedrich de Roos, też biznesmen, oraz Jantje Parker, natykająca się na niego czasem w Stanach Zjednoczonych z racji obowiązków towarzyskich własnego męża.

Spośród nich wszystkich do osobistej znajomości z Ewą przyznał się tylko Friedrich de Roos i, rzecz jasna, Marcel Lapointe, któremu doprawdy trudno byłoby tę znajomość ukryć.

Samego Marcela w Holandii jakoś nie znał nikt, za to przyjaźniło się z nim liczne grono we Francji, nieco mniej liczne w Anglii, jeszcze skromniejsze w Niemczech i w Austrii, oraz pojedyncze sztuki w innych krajach.

Ewa Thompkins sporządziła długą listę, na której znalazł się Friedrich de Roos, owszem, to się zgadzało, a oprócz niego zatrzęsienie angielskich przyjaciółek, kilkoro znajomych w Stanach, gdzie była z mężem, trochę znajomych we Francji, dwóch Włochów i potworna liczba Polaków. Przed Polakami inspektora cofnęło, bo ich nazwiska go zadławiły, ktoś jeden nazywał się Krzysztof Szczebrzyński, przerażające, nie do wymówienia i nie do napisania! I ktoś drugi, Brókwiak. Szczepan. I ktoś trzeci, Chrząstocki… Nie, to zbyt upiorne…

Jantje Parker wymieniła, można powiedzieć, dwie grupy społeczeństwa. Ludzi interesu, związanych z Neeltje, i ludzi sztuki, związanych ze sobą. I, oczywiście, Herberta Moellera, związanego z uczuciami ofiary.

Meier van Veen również znał Herberta Moellera, co do Ewy, to orientował się, iż pan Thompkins posiada małżonkę, ale nie natknął się na nią bezpośrednio, poza tym wymienił połowę książek telefonicznych całej Europy, bo z racji zawodu, a także towarzyskiego usposobienia znał wszystkich.

16
{"b":"88797","o":1}