Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ale poczekajcie jeszcze chwilę, bo może ona się znajdzie u tego Szmermela, czy jak mu tam – rzekł na odchodnym. – A, Szrapnel… Pan mówi, że pan się dowie. Nie wiadomo, kto tu z brzega i kto z tym Szrapnelem znajdzie wspólny język…

Wypowiedź przyjęliśmy jako niezwykle rozsądną.

Do Beaty zadzwoniłam natychmiast po ich wyjściu. W domu nikt nie odbierał, komórkę miała wyłączoną. Cholera.

Spać poszłam jako odrażająca świnia.

Afera gospodarcza uwolniła Wólnickiego od przeklętego Szrapnela, którego oddał kolegom z prawdziwą przyjemnością. Jako sprawca zabójstwa odpadał, w niedzielę, bowiem znajdował się w Radomiu, co poświadczyła nawet policja drogowa. Jednakże jego powiązania z denatem istniały, nie bez powodu Szrapnel dzwonił do nieboszczyka jak szaleniec, mógł dużo wiedzieć, w przeciwieństwie do Majchrzyckiej był żywy i zeznania składał, Wólnicki nie wypuścił go zatem z ręki całkowicie. Dwa wydziały wymieniły się informacjami, ponadto w przeszukaniu posiadłości aferzysty uczestniczył człowiek komisarza. Człowiekiem był fotograf, który zgłosił się na ochotnika i uparł przy rozrywce, co Wólnickiego mocno zdziwiło, ale jeszcze mocniej ucieszyło, bo na brak rąk, nóg i głów do pracy cierpiał przez cały czas swojej walki o sukces.

Henia Węzła miał, ale nie udało mu się usiąść na laurach i czuł się coraz bardziej zdenerwowany.

Teraz szukał reumatyka. Do idiotycznych poszukiwań zmusił go olejek kamforowy. Przesłuchany w tej kwestii Szrapnel przysiągł na wszystkie świętości, że reumatyzmu w życiu nie miał, nie ma i mieć nie będzie, tak mu dopomóż Bóg!

Rodzina, całe otoczenie i lekarz domowy potwierdzili, wątroba owszem, ciśnienie też, ale reumatyzm w żadnym wypadku.

Olejku kamforowego od wieków na oczy nie widzieli. I nie wąchali!

W miejscu zamieszkania Szrapnela rzeczywiście po olejku kamforowym nawet śladu nie było. Fotograf potwierdził zeznania, w trakcie przeszukania węszył na prawo i na lewo, ale nic nie poczuł.

Ponadto szukano małpy. Z dobrego serca cała drogówka zgodziła się spoglądać na maskotki w przejeżdżających i zatrzymywanych samochodach, bo co im szkodziło. Jeden rzut oka, nie majątek.

Ponadto Wólnickiemu nosem wyszły wysiłki przy ustalaniu do końca alibi osób, zamieszanych w sprawę. Cykało mu to alibi jak zepsuty zegarek, wymagało potwornych wysiłków, zabierało czas, a w dodatku sam już nie był pewien, czy rzeczywiście warte jest takiej ceny. Gdyby nie to, że w grę wchodziły kobiety, a to naprawdę wyglądało na damską zbrodnię…

Jednakże obie podejrzane baby, okazało się, były widziane.

Tej u wróżki w Aninie przyjrzała się zakochana para, skryta w żywopłocie. Para nie bardzo pchała się do zeznań, młodociany wiek skłaniał ją do tajenia uczuć, co nie przeszkodziło w najmniejszym stopniu oglądaniu facetki, dzwoniącej do furtki i oblatującej dom wróżki dookoła. Żeńska połowa zakochanej pary uczyniła nawet wzgardliwą uwagę, głupia ona musi być, ta jakaś, skoro pcha się do wróżb w tak nieodpowiedni dzień, i lekka sprzeczka na temat niedzieli pozwoliła obydwojgu zapamiętać scenę. Rzecz wyszła na jaw z opóźnieniem i wyłącznie dzięki szkolnym debatom w kwestii czarnej i białej magii, które to debaty wyłowiła w końcu wywiadowczym.

Dama wielce ruchliwa nie wiadomo, dlaczego koniecznie chciała ukryć swój pobyt w miejscach nader kontrastowych, mianowicie najpierw w kościele, a potem w podrzędnej spelunie, gdzie startowało do niej dwóch osobników, bardzo, ale to bardzo nieskłonnych do zwierzeń. Dociśnięci porządniej, zgodnie wyznali, że była, zaloty odrzuciła i z całą pewnością żadnej donicy przy sobie nie miała. Bardziej zrozumiała już wydawała się chęć ominięcia wizyty na samym skraju ulicy Pąchockiej. Udała się tam do pana Mirka, z daleka ujrzała samochody policji i natychmiast uciekła.

Damy, zatem odpadły. Pozostał Majda, który ględził o spacerach dla zdrowia. Niemożliwe, żeby w gęsto zaludnionym mieście, a choćby i na obrzeżach, nikt człowieka nie widział, chyba, że ten człowiek specjalnie skradał się po zakamarkach, co w wykonaniu Majdy wydawało się wątpliwe.

Komisarz znalazł się już prawie na dnie przygnębienia, gotów był wręcz poprzestać na Heniu i zaryzykować potworną kompromitację, gotów był zamknąć także tego śpiącego kretyna, który w końcu nie wiadomo czy na pewno spał, kiedy Kasia Sążnicka w przededniu porodu błysnęła mu nagle niczym gwiazda na firmamencie.

– Znalazłam twój odcisk – oznajmiła przez telefon.

– Chodź i sam zobacz. I pośpiesz się, bo takie mam wrażenie, że jutro już będę nieczynna.

Z niejasnym przekonaniem, iż sam o tym nie wiedząc, ma jakiś nagniotek na którymś palcu u nogi, Wólnicki popędził do Kasi.

– Ty wiesz, dlaczego ja to robię – wyznała na wstępie. – Mówiłam ci, mam słabość do demonicznych i ciekawi mnie osobiście, kto jednego takiego usunął ze świata. Ciągle wracam do tej twojej postrzępionej makulatury, zdaje się, że odwalam za ciebie trzy czwarte roboty, wyniki z laboratorium już prosto do mnie przysyłają, i proszę! Przyjrzyj się.

Wólnicki chciwie przyjrzał się pokrywającej stół dokumentacji. Kasia lubiła porządek, rozłożyła ją na dwie części. Jedna zawierała w sobie zdjęcia wszelkich śladów, znalezionych na miejscu przestępstwa, druga odciski palców wszystkich osób, połapanych przez technika. Mimo oporów, z jakimi przystępował do tej pracy, wykonał ją rzetelnie i systematycznie, z dwojga złego, bowiem wolał już daktyloskopować całe społeczeństwo niż włazić Wólnickiemu na oczy i pod rękę. Zdjęcia były wyraźne, popodpisywane, podzielone na żony, mężów, narzeczonych, wielbicieli i rodziny.

Po stronie przestępczej wyróżniała się samotna podobizna jednego palca, opisana jako jedyny wyraźny ślad linii papilarnych, zdjęty z kawałka donicy fajansowej, rozbitej na głowie ofiary.

Po stronie podejrzanych Kasia równie pięknie ułożyła komplet dziesięciu palców, z których wyróżniła jeden, identyczny z tym z donicy. Powiększenie wykluczało wątpliwości.

– Czyje to…?! – wycharczał strasznie Wólnicki, zanim zdążył przeczytać opis: odciski palców Wiesławy Majdy, żony Antoniego Majdy, zdjęte ze szklanego blatu stolika.

Zatchnęło go i milczał przez chwilę.

– Myślisz, że to ta Wiesława kropnęła denata? – spytała ciekawie Kasia.

Wólnicki ochłonął.

– Nic nie myślę. To znaczy nie, coś muszę myśleć. Do głowy by mi nie przyszło… Rany boskie, a ten Węzeł tam był…

– Mnie się wydaje, że to jednak nie ona.

– Tylko, kto? Macała tę skorupę, nie?

Kasia rozejrzała się i starannie odcisnęła swoje pięć palców na doniczce z paprotką, ozdabiającą półkę za jej plecami.

– Puknij się. I teraz ktoś to weźmie w rękawiczkach i rozwali globus naszemu staremu. I co? Będzie na mnie?

Wólnicki oprzytomniał już całkowicie.

– To zależy, w jakim momencie rozwali, bo może akurat będziesz wić dziecię…

– Co będę…?

– No, tak się chyba mówi, powiła dziecię? Albo mówiło kiedyś. Więc ty będziesz wić, a on będzie walił, odpadasz. Ale i tak polecę cię przesłuchać.

– Mam nadzieję, że nie w trakcie wicia – skrzywiła się Kasia. – Bierz ten chłam, bo już nic więcej się z tego nie wydoi. Majda, zwracam ci uwagę, jest cennym świadkiem w tej aferze zielarskiej, na moje oko to awanturnik i swego nie daruje. Nie znam człowieka, ale na twoim miejscu pogadałabym z nim…

Wólnicki sam się zdziwił, że dotychczas tego nie zrobił. I właściwie, dlaczego? A, prawda, nie zdążył. Uczepił się Henia z szaliczkiem, cały szczęśliwy, czepiał się Wandzi Seltereckiej, Wiwien Majchrzyckiej, tego Gwiazdowskiego z samochodem… Skąd mu się to wzięło…?

Nagle uświadomił sobie, że to przez tę Gabrielę cholerną, siostrę denata. Pozwolił się jej zasugerować, czarnowłosa morderczyni, złapana prawie na gorącym uczynku, adoratorki brata, teraz szalik odrzuconego wielbiciela… Jakiego tam znowu odrzuconego, na własne oczy widział Wandzię we łzach, uwieszoną na szyi Henia, ejże, czy przypadkiem nie dał się skołować jak neptek debilowaty…?

Zdecydował się jechać do tego Majdy natychmiast. Szarego passata z małpą szuka całe miasto, znajdą, nie znajdą, Majdę trzeba załatwić!

O wczesnym poranku Sobiesław doniósł, że u Szrapnela mojej zapalniczki nie znaleziono. Został nam Majda.

Koło południa pojechaliśmy, zgodnie z ustaleniami, w pięcioro, i w samochodzie Witka zrobiło się trochę ciasno. Poszliśmy na tę niewygodę, bo kto, jak kto, ale Witek z pewnością umiał tam trafić.

Pierwsze, co ujrzałam, to ślady małego i nędznego pogorzeliska u stóp potężnej kępy bambusa i w jednym mgnieniu oka pojęłam, co też Majdzie, zapewne pod wpływem pana Mirka, wyrosło. Konsekwencją zrozumienia była cała reszta i trochę mnie przymurowało.

Obok pogorzeliska grzmiała awantura.

Cztery osoby okazywały sobie wzajemnie żywe niezadowolenie słownie i w pewnym stopniu czynnie, szarpiąc się za ręce i rękawy, wyrywając sobie wiaderka, węże ogrodowe, naczynia nasuwające myśl o benzynie, i odpychając się od kępy. Nie była to młodzież, dwie dość korpulentne panie w wieku zdecydowanie powyżej pięćdziesiątki, dwóch panów solidnie zbudowanych, po sześćdziesiątce, jeden prawie łysy, a drugi siwy, wszyscy jednakże pełni młodzieżowego wigoru. Słowa przeplatały się gęsto, utrudniając dokładne wyłapanie treści, i wyglądało na to, że kłótnia idzie o żywioł. Jedne osoby spragnione były ognia, a drugie przeciwnie.

Chyba sercem byłam po stronie tych pierwszych. Rozum szemrał politowaniem.

Podeszłam bez pośpiechu, wdzięcznie i delikatnie, reszta towarzystwa za plecami nie obchodziła mnie, bo już zdążyłam zaangażować się w scenę.

– Pan Majda? – zwróciłam się głosem trąby jerychońskiej w przestrzeń pomiędzy dwoma panami, co sprawiło, że spojrzeli na mnie obaj i nadal nie wiedziałam, który z nich jest Majda. – Niech pan da spokój, to nic nie pomoże, szkoda ziemi. Choćby pan cały ogród spalił, to też na nic, draństwo wyrośnie dookoła i jeszcze gorzej będzie.

– A mówiłam…! – krzyknęła we wzburzeniu jedna z dam.

– Co mówiłaś, co mówiłaś, trzeba było wcześniej mówić! – odkrzyknął jeden z osobników, ten siwy, w znacznie większym wzburzeniu i już wiedziałam, że Majda to on. – To, co pani uważa, że co ja mam z tym zrobić?! – To było do mnie. – Trzy tygodnie…! Trzy tygodnie i trzy metry…!!!

55
{"b":"88763","o":1}