Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pełna wstrętu do siebie, podjęłam obowiązki aktualne.

– … to wielki wór, no, dwa mniejsze, po jednym na łba, ale i tak, jeśli im się udało, to tylko psim swędem. Od nas, bo w innych krajach bursztyn mają w nosie. Nie narkotyk, nie wybucha, nie żyje…

– A co do Mirka – ciągnął Sobiesław ponuro – przypomniało mi się więcej. Za którymś poprzednim pobytem robiłem mu zdjęcia bryłek bursztynowych. Ja, przyznaję, zdjęcia zrobię wszystkiemu, bez względu na to, co to jest i do czego komuś potrzebne, nie słuchałem gadania, ale jednak wpadło mi w ucho i okazuje się, że zostało. Teraz dopiero się odzywa. Coś mówił o wspaniałym interesie, zdobył bursztyn prawie darmo, od jakiegoś moczymordy nad morzem, próbował mnie wypytywać, gdzie i jak ten bursztyn idzie, wiedział przecież, że jeżdżę po świecie. I tyle. Nawet nie wiem, co mu wtedy odpowiedziałem, pewnie nic, ale skojarzenia pchają się same.

– Aż mi się w głowie nie mieści – oznajmiła gniewnie Małgosia. – Bo te pytania o rewizję też się kojarzą, czy to znaczy, że oni mieli więcej tego bursztynu? Nie zabrali wszystkiego i resztę ukryli? Gdzie? U wrogów?

– U wspólnych znajomych – wytknął jadowicie Witek.

– A z podsłuchanego gadania wynika, że komuś za coś nie zapłacili – przypomniałam. – Komu i za co?

– Z wielkiej i nieudolnie ukrywanej radości, że mój brat nie żyje, wnioskuję, że jemu – rzekł sucho Sobiesław. – Chociaż może się mylę. Ale na pewno nie będę się upominał.

– A pańska siostra?

– Gabriela? Chyba się czegoś domyśla. Zapewne błędnie, w każdym razie nie wypowie ani jednego słowa, które by kalało pamięć brata. To ja jestem od szargania świętości. Ale bursztyn u Mirka widziała, dużą ilość, jej zdaniem, z grzeczności pośredniczył w cudzym interesie.

Wszystko razem wydało nam się nieopisanie pogmatwane i skomplikowane. Nic do niczego nie pasowało, afera na aferze jechała, w niczym nie pomagając, w dodatku skromną aferkę przemytniczą państwa Pasieczniaków wręcz pochwalałam. Bądź, co bądź zrobili niezłą reklamę bursztynowi, niech im będzie na zdrowie i niepotrzebnie się boją. W najmniejszym stopniu nie wyjaśniało to kwestii zniknięcia mojej zapalniczki.

Sedno rzeczy ubrał w słowa Tadzio.

– No dobrze, tu bursztyn, tu długi, tu wrogowie, tu niesłusznie zakiblowany ten jakiś Henio, ale gdzie zapalniczka?

– Zaraz, teraz wykończmy Szrapnela! – zażądałam gniewnie. – Co o nim dokładnie wiadomo?

Odpowiedzieli mi równocześnie Sobiesław, Małgosia i Witek. Wiedza Małgosi i Witka pochodziła od Marty, Sobiesława od policji.

Szrapnel znalazł żyłę złota. Okazał się głównym źródłem zaopatrzenia pana Mirka w buble roślinne i chyba twórcą procederu, w który pan Mirek wszedł z wielkim zapałem, zyskując sobie tylu wrogów, ilu tylko się dało. Co przy tym myślał, Bóg raczy wiedzieć. Ich wzajemne stosunki nie były nam dokładnie znane i już zdążyła we mnie błysnąć myśl, żeby mojej zapalniczki szukać u Szrapnela, ale od razu zgasła, bo Sobiesław miał chwilę natchnienia.

Podsunął mianowicie fotografowi możliwość obdarowania Szrapnela przez pana Mirka jakimś prezentem. Gliny wiedziały, iż z domu denata wyszła zapalniczka stołowa, dręczyła ich chyba nie bardziej niż mnie i z wielką zaciekłością przeszukały Szrapnelowe domostwo. Rezultatów przeszukania fotograf jeszcze nie znał, jednakże zgodziłam się na nie poczekać, nie wkraczając osobiście.

– Na wszelki wypadek ja bym to gdzieś schowała – poradziła Małgosia, wskazując palcem tę drugą zapalniczkę na stole. – Po cholerę w ogóle ona tu stoi, przecież i tak się nie zapala.

– Schowaj ją tak, żeby łatwo znaleźć – zaproponował Witek. – Przepadnie na lata. Nic nie ginie równie dobrze, jak to, co się chowa, żeby łatwo znaleźć.

Obiecałam, że tak zrobię. Szrapnel poniekąd znalazł swoje miejsce, z kolei uczepiłam się Majdy.

– Czka mi tu tym Majda coraz gęściej. Też bym chciała wiedzieć, kto to w ogóle jest, bo od jednej facetki słyszałam, że on zaczął awanturę. Od bzu, więc bardzo go popieram. Panie Ryszardzie…?

– Henio byłby do tego potrzebny – zakłopotał się pan Ryszard. – Ja go w życiu na oczy nie widziałem, tyle wiem, że Henio do niego jeździł, sadzonki mu przywoził, coś zabierał, pojęcia nie mam. Henio się skarżył i bardzo przepraszam, na pana Mirka pomstował, bo za wszystko spaskudzone Majda jego się czepiał. Ostatnio… zaraz. Coś mi wpadło w ucho. Ale to nie do Henia było, Henio tylko słyszał…

Czekaliśmy cierpliwie, a pan Ryszard wytężał pamięć. Dla wszystkich było jasne, że lepiej zapewne pamięta sprawę izolacji w ogrodzeniu niż roślinne żale jakiegoś Majdy.

– Coś mu wyrosło – rzekł wreszcie. – Nie wiem, co to było czy jest. Jakoś tak… Ja i od pani o tym słyszałem, blisko było jedno od drugiego i tylko dzięki temu tak mi się majaczy. Henio coś mówił… Majda w coś nie wierzył… No nie, nie przypomnę sobie, ale że jak się przekona, to go zabije. Tyle mi utkwiło, takie słowa, jak się przekona, to go zabije. I więcej z siebie nie wyduszę, choćbym pękł, a z zapalniczką to nie ma nic wspólnego.

Informacja natychmiast skojarzyła mi się ze śmierdzącym powojowatym zielskiem. Czyżby Majda rozsiał to sobie, nie wierząc w woń? Pan Mirek mu tego dostarczył? Niemożliwe, pan Mirek nie działał filantropijnie, za tę odrobinę nasionek nie mógł zażądać wielkich sum, na plaster mu było zasmrodzić posiadłość Majdy bez korzyści własnych? Okropność.

Nagle przyszło mi coś do głowy. Boże drogi, może stąd pochodzi generalna klęska okradzionych? Jeśli odzyskanie utraconego drogą kradzieży mienia napotyka tak potworne trudności, rzeczywiście, jakim cudem jakakolwiek instytucja mogłaby ludziom cokolwiek zwracać? Czego ja się czepiam, jakiej znowu sprawiedliwości mi się zachciało…?!

Ale instytucja działałaby jawnie. Miałaby prawo do przeszukań. U złodzieja, u jego rodziny, u przyjaciół… A my, co?

– Tam jest dużo zakamarków? – zwróciłam się do Julity. – Szuflad, szafek…?

Julita z miejsca odgadła sens pytania.

– Przeciętnie. Ale przecież nie mogłam im grzebać po szafkach i szufladach. I tak szłam do tej łazienki najwolniej jak mogłam i okrężną drogą, patrzyłam po kątach, ale nie. Nigdzie jej nie było.

– Moim zdaniem, tej zapalniczki tam nie ma -zawyrokował Sobiesław. – Nie mają z nią nic wspólnego, jeśli ta cała Wiwien gdzieś ją wetknęła, to bez ich wiedzy.

– Będą odnawiać? – zainteresowała się Małgosia.

– Będą z pewnością, bo jednak odór został.

Wszystkie trzy popatrzyłyśmy na pana Ryszarda takim wzrokiem, że ugiął się od razu.

– No dobrze, ja mogę, moimi ludźmi, ale to tak ni przypiął ni wypiął? Z drabiną ich tam wyślę bez żadnej umowy? Nie znam ludzi! Jak pani to sobie…

– Umawiał się pan wcześniej z Wiwien Majchrzycką!

– W życiu jej na oczy nie widziałem! W ogóle baby nie znam!

– Nie szkodzi. Oni o tym nie wiedzą. Umawiał się pan z nią dwa tygodnie temu, że teraz właśnie pan przyjdzie i umówi się konkretnie, no, więc pójdzie pan i może złapią haczyk…

– Taki porządny odnowiciel, który przychodzi punktualnie sam z siebie, to czyste złoto – poparła mnie Małgosia zachęcająco.

Pan Ryszard złamał się ostatecznie. Faktem było, że przy odnawianiu i zabezpieczaniu mebli mogli zajrzeć wszędzie, a w końcu zapalniczka to nie diament rąbnięty ze skarbca koronnego i nikt po tajnych sejfach nie będzie jej ukrywał. Nie kradziona przecież, to znaczy owszem, kradziona, ale kradzieżą pan Mirek z pewnością się nie chwalił, a jeśli inicjatywa ogólnie wyszła od Brygidy Majchrzyckiej, Pasieczniakowie o niczym nie mieli pojęcia. Rzeczywiście Wiwien mogła bez ich wiedzy…

Sobiesław miał już chyba dosyć związków swojego brata z Wiwien Majchrzycką.

– Ten Majda nie ma alibi – oznajmił nagle.

Sześć par oczu wpatrzyło się w niego z ogromnym znakiem zapytania, a podnosząca się z kanapy Małgosia zastygła w połowie ruchu.

– Nawet herbaty sobie zrobić nie mogę, bo ciągle się coś wykrywa!

– Daj tę szklankę, ja ci zrobię – zaofiarował się znad bufetu Witek.

– No! – pogoniłam niecierpliwie. – Majda nie ma alibi. Skąd pan wie?

– Od Kazia. Od tego fotografa. Sprawdzali alibi i cztery osoby nie mają, dwie baby i dwóch facetów, baby mi się pomyliły, ale co do facetów, to Henio i Majda.

– Henia złapali, więc Majdzie odpuszczą – rzekł z goryczą pan Ryszard.

– Otóż nie wiem. Chyba nie. Ale jeśli my tu sobie wyobrażamy, że Mirek mógł ją komuś dać dla świętego spokoju, to, dlaczego nie Majdzie? Mówi pani, że Majda zaczął rozróbę, może chciał go ułagodzić?

Pomysł mi się spodobał. Przywiązałam się już wprawdzie do wersji Brygida-Wiwien-Pasieczniakowie, ale Majda też wydał się niezły. Z punktu wyobraziłam sobie, jak pan Mirek mizdrzy się do rozwścieczonego Majdy, jak go nakłania, żeby zamknął gębę, wizje roztacza, na osłodę prezent przynosi… Nie znałam Majdy, jego alibi nic mnie nie obchodziło, ale znałam pana Mirka i scenę widziałam jak na ekranie.

– Gdzie on mieszka, ten Majda?

Małgosia chwyciła kartkę pana Ryszarda.

– Badylarska! Gdzie to jest?

– Mniej więcej Włochy – wyjaśnił Witek, wracający z herbatą dla niej. – Albo Ursus, zależy, który numer. Niech to ktoś weźmie ode mnie.

– Pojechałabym tam… – mruknęłam, wzięłam od niego szklankę i postawiłam przed Julitą. Małgosia bez słowa przysunęła ją do siebie.

– Żeby przeszukać jego dom?

– Nie, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Jeżeli dostał bez z czerwonym paskiem, z łatwością znajdę z nim wspólny język. Zapalniczki, jeśli ją ma, nawet nie będę kradła, zwyczajnie wymienię na tę pana Mirka. Jeśli pan pozwoli?

Sobiesław nie chciał być niegrzeczny, powstrzymał wzruszenie obydwoma ramionami i wzruszył tylko jednym.

– Jak dla mnie, może ją pani wrzucić do Wisły…

– Co też pan, to pamiątka! – oburzył się Tadzio. – Dwa trupy i do Wisły…?

– To, kto jedzie? I kiedy?

Cztery osoby natychmiast zgłosiły swoje kandydatury. Upierałam się przy sobie ze względu na wspólny język, Małgosia i Julita sprzeczały się o palmę pierwszeństwa z racji winy, Sobiesław czuł się odpowiedzialny za brata. Pan Ryszard siedział cicho, pełen nadziei, że ominie go odnawianie u Pasieczniaków, które pasowało mu akurat jak pięść do nosa, a Witek z góry godził się z decyzją większości. Tadzio z najgłębszym żalem musiał jechał do pracy.

54
{"b":"88763","o":1}