Co najmniej trzech albo czterech rabowało mi mieszkanie. W przedpokoju leżały wszystkie buty, wywalone z szafki, z kuchni wyjrzała obca morda, dalej dostrzegłam wypięty zad jakiegoś, który grzebał w komodzie. Na inne widoki nie czekałam, w mgnieniu oka przeleciało mi przez głowę wszystko, co wiedziałam o bandziorach, co znałam z praktyki, chamstwo i brutalność bezwzględna, zaskoczeni na rabunku, mordują, walą po zębach, duszą, strzelają bez opamiętania, wiążą i torturują, żeby im zdradzić miejsce ukrycia pieniędzy albo kosztowności. Już się rozpędziłam narażać na te rozkosze, szczególnie, że sejfu ze skarbami nie posiadałam, w co z pewnością nie zgodziliby się uwierzyć. Pryskać zatem i dzwonić do glin!
Cofnęłam się od progu, trzasnęłam drzwiami i runęłam ku windzie skokiem tygrysim, a może nawet kangurzym. Stała jeszcze na moim piętrze, zdążyła się zamknąć, zanim jej dopadli. Dwóch wyleciało za mną, od razu ruszyli w dół, po schodach.
W dramatycznych chwilach myśl biegnie ze zdwojoną szybkością, lub też kamienieje, u mnie nastąpił ten pierwszy przypadek, udało mi się wycelować w guzik drugiego piętra. Kiedy na drugim piętrze przyciskałam szóste, oni już byli poniżej pierwszego, wyhamowali z poślizgiem i zawrócili. Szybciej – jednakże leci się na dół niż do góry, wyskakując na szóstym, słyszałam łomot poniżej czwartego.
Jak oszalała, łupnęłam pięściami w drzwi Marioli, musiała być w domu, dzwoniłam do niej z drogi, zaprosiła mnie na obiad! Waląc i dzwoniąc, wrzeszczałam równocześnie:
– Otwieraj!!! To ja!!! Prędzej!!!
Otworzyła błyskawicznie.
– Przecież otwarte. Czekam na ciebie! Jezus Mario, co się stało…?
Wpadłam do niej, dopiero teraz uświadamiając sobie, że uprawiam tę gimnastykę cały czas z ciężką torbą w ręku. Rzuciłam torbę, zatrzasnęłam za sobą drzwi.
– Zamykaj! Na wszystkie zamki! Gonią mnie!
Jeszcze szczękała swoimi zasuwami, kiedy dopadłam telefonu.
Jasne, że mogłam dzwonić przez komórkę nawet z windy, chociaż diabli wiedzą czy w windach odbiór nie zanika, ale z komórki dodzwonić się pod alarmowe telefony, to już lepiej lecieć do komendy piechotą. U Marioli miałam stacjonarny.
Do faceta, który się zgłosił jakoś zdumiewająco szybko, powiedziałam spokojnym i opanowanym głosem:
– Proszę pana, przed chwilą wróciłam z podróży i stwierdziłam, że jakieś bandziory rabują moje mieszkanie. Uciekłam z progu i dzwonię od sąsiadów trzy piętra wyżej. Do tego stopnia bezczelni, że gonili mnie po schodach i teraz się kotłują tutaj pod drzwiami. Trzech widziałam wyraźnie, ale mam wrażenie, że jest ich tam więcej, co najmniej czterech. Proszę coś zrobić możliwie szybko, bo mi rozwalą cały dom.
– Pani nazwisko i adres poproszę. I numer telefonu, z którego pani dzwoni.
Zaspokoiłam jego wymagania i odłożyłam słuchawkę. Mariola nie musiała o nic pytać, stała obok i wszystko słyszała. Tamci za drzwiami chyba zrezygnowali i odeszli, bo zapanowała cisza.
– Za skarby świata nie otworzę teraz i nie wyjrzę – zarzekła się – ale chyba muszę uprzedzić Mundzia, lada chwila powinien wrócić i jeszcze się na nich nadzieje.
– Uprzedź – zgodziłam się. – Niech może pojedzie na siódme i z góry popatrzy, co się tu dzieje. Ma komórkę?
– Ma.
– To czekaj, zadzwoń z mojej, bo gliny mogą sprawdzać, czy to nie wygłup, i zadzwonić do ciebie.
Wygrzebałam komórkę z dna torebki. No jasne, trudno się dziwić, że się nią nie posłużyłam, skoro znajdowała się pod całym normalnym torebkowym śmietnikiem.
Mogli mnie pięć razy udusić, zanim bym się jej domacała.
Mariola dzwoniła, a mnie przychodziły na myśl rozmaite głupoty. Śmieszna rzecz, z nią byłam na „ty”, a z jej mężem na „panie Rajmundzie”. Jakoś mi to lepiej pasowało, coś w nim było takiego, że wolałam utrzymywać lekki dystans. Znaliśmy się wszyscy, z moim mężem włącznie, prawie dziesięć lat, przez przypadek wprowadzaliśmy się do tego domu równocześnie, dwie rodziny razem w windzie i na schodach z całym mieszkaniowym majdanem. Na tych schodach się chyba zaprzyjaźniliśmy, kiedy w którymś momencie byłam zmuszona przełazić górą przez ich kredens, który nie mieścił się nigdzie, winda zaś była zapchana naszymi materacami. Potem, przez kilka trudnych dni, zapraszaliśmy się wzajemnie na posiłki, żeby uprościć robotę żywieniową, na zmianę, raz ona, raz ja, bo po co tracić czas niepotrzebnie. Jedną noc, z racji robót wykończeniowych, oni spędzili u nas, a jedną my u nich i bliska znajomość została zawarta.
Ja wtedy gotowałam głównie makaron i ryż oraz przyrządzałam jajka w postaci jajecznic i omletów, a Mariola obierała kartofle, co uszczęśliwiało mojego męża. Uwielbiał kartofle. Zaraz, chyba uwielbia nadal, żyje przecież…? Jak ona na to obieranie znajdowała czas…?
Już też nie miałam kiedy wdać się w te wspominki, tylko akurat teraz, w chwili rabunku mojego mienia! Upadłam na głowę, to zapewne obrona organizmu przed zbyt silnym szokiem…
Telefon nie dzwonił, Mundzio zapowiedział swój powrót dopiero za trzy kwadranse, w cichości ducha podejrzewałam, że woli przeczekać wizytę bandziorów w niejakim oddaleniu i przyjść na gotowe, kiedy już policja zrobi z tym porządek. Mariola powiedziała to głośno, bez żadnego rozgoryczenia, raczej aprobując jego ostrożność, po czym wyciągnęła z lodówki białe wino.
– To lekki trunek – rzekła zachęcająco. – W tak katastroficznych okolicznościach pozwolimy sobie na mały aperitif…
* * *
Policyjny ślusarz nie zawiódł oczekiwań.
Zajrzawszy wreszcie do upragnionego mieszkania, stwierdzili, iż ofiara zajmowała lokal trzypokojowy z kuchnią i łazienką, porządek w nim panował przeciętny, żadnych brudnych naczyń w kuchni, żadnych śladów uczt i libacji, w łazience stertka łachów osobistych, przygotowanych do prania, w jednym pokoju biurko, zawalone mnóstwem papierów, komputer, drukarka, ogromna ilość książek wszędzie, nieco zaniedbane kwiatki na parapetach, odzież i bielizna w szafach raczej skotłowana, w lodówce nader nikła ilość alkoholu, wiekowa, ale bardzo ładna dekoracja z suchych roślin i, co osobliwe, w tym wszystkim jakiś wdzięk. Urok. Smak. Talent plastyczny chyba, bo nawet bluzka, rzucona byle jak na krzesło przy tapczanie, pasowała kolorem do otoczenia, nawet śmietnik na biurku tworzył miłą dla oka kompozycje. Dziwne…
Równie dziwna wydała im się nikła warstewka kurzu na wszystkim. Nie sam kurz, jako taki, bo na i pedantkę ofiara nie wyglądała, ale właśnie jego równomierność. Było go tak niewiele, że nie zwróciliby może uwagi, gdyby nie słońce, które padło akurat na lśniące kawałki biurka i papierowy śmietnik, ujawniając jednolitość powierzchni.
Mogła kurzu wcale nie ścierać, ale wówczas leżałby różnie, tu więcej, tam mniej…
– Coś mi tu nie pasuje – powiedział w zamyśleniu Bieżan, wstrzymując na razie działalność przybyłej z nim razem ekipy. – Żywego ducha w tym pomieszczeniu nie było co najmniej od tygodnia. W ogóle nie wracała do domu czy jak…?
– A równocześnie wygląda, jakby wyszła przed chwilą – skrzywił się Górski z niezadowoleniem. – W łazience kosmetyki, ręcznik, szlafrok… Wyszła zwyczajnie i coś jej przeszkodziło wrócić?
– No, raczej przeszkodziło radykalnie…
– Przecież nie żyje dopiero od przedwczoraj!
– Toteż dlatego trzeba się temu przyjrzeć. Przy okazji odpada przypuszczenie, że oddała klucze sprzątaczce…
– Sprzątaczki tu nie było – zaopiniował stanowczo Robert. – Widzimy na własne oczy. Kurze by wytarła w pierwszej kolejności.
– No dobra, chłopcy, ruszamy…
Ruszyli metodycznie i spokojnie. Pracowali już prawie godzinę, przeglądając zawalone papierami biurko i pełną różnych teczek komodę, technik, fotograf i daktyloskop zbierali i zabezpieczali wszelkie możliwe ślady, daktyloskop wydziwiał nad jakimś kwiatkiem, który mu kwitł o niewłaściwej porze roku, technik kręcił nosem w kuchni, badając produkty spożywcze w lodówce, przydzielony im do pomocy na wszelki wypadek sierżant Zabój opróżniał szafkę z butami, kiedy nagle usłyszeli szczękanie klucza w zamkach drzwi wejściowych. Ktoś spróbował dolnego, potem górnego, a potem uchylił drzwi. Nie zdążyli tego kogoś nawet porządnie zobaczyć, bo trwało to półtorej sekundy. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a indywiduum zwiało.
– Łapcie go! – wrzasnął Bieżan.
W pogoń skoczyli Robert Górski i sierżant Zabój. Drzwi windy zatrzasnęły się im przed nosem, runęli w dół po schodach, dali się złapać na podstęp, jadąca już winda zatrzymała się na drugim piętrze i poszła w górę. Prawie z nią wyrównali, ale jednak była szybsza, dostrzegli jeszcze tylko, że zamykają się drzwi mieszkania na szóstym piętrze.
– Lokal numer sześćdziesiąt jeden – zaraportował Górski, wróciwszy nieco zdyszany. – Spróbowałem grzecznie zapukać, ale nikt nie otworzył.
– Nie szkodzi, oknem nie ucieknie, szóste piętro. Niech tam Zabój posiedzi na schodach i oka od drzwi nie odrywa, zaraz, która to strona? Tylna, bardzo dobrze, żadnych gzymsów nie ma, oszczędnościowo elewację zrobili. A z prześcieradłami musiałoby potrwać, co nie przeszkadza, że trzeba ściągnąć człowieka, niech popatrzy na wszelki wypadek. No i proszę, znalazły się klucze…
Zadzwonił i załatwił sprawę, bardzo zadowolony z wydarzenia, które mogło mu dostarczyć nowego materiału.
Dokładnie w tym samym momencie, zadzwoniła jego komórka, a do drzwi załomotał ktoś następny, komu czym prędzej otworzono. W przedpokoju penetrowanego mieszkania Bieżan ujrzał dwóch policjantów z patrolu. Gestem kazał Górskiemu dogadać się z nimi, a sam zajął się rozmową telefoniczną.
– Niejaka Barbara Borkowska zgłosiła przed chwilą włamanie do jej mieszkania – usłyszał. – Radiowóz już wysłany, ale zdaje się, że Borkowska należy do waszej sprawy, kryptonim „Wierzba”, i, zaraz, sprawdzam… Adres się zgadza, ten sam… Moment, mnie tu wychodzi, że Borkowska Barbara to denatka…?
– Owszem, denatka – potwierdził sucho Bieżan, z wysiłkiem kryjąc zaskoczenie.
– Osobiście dzwoniła?
Zarazem uświadomił sobie głupotę pytania i aż mu się gorąco zrobiło. Oficer po drugiej stronie też musiał zbaranieć, bo potwierdził. Tak jest, ofiara w tej sprawie, denatka, dzwoniła niejako od siebie, więc chyba osobiście.