Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zaraz, chwileczkę. Kto tutaj był ostatni…? Witek…

– Witek dopiero ma być – przypomniała mi z naganą Martusia.

– Ale już raz był. Przyleciał o wpół do trzeciej i zaraz poleciał, wiem, że o wpół do trzeciej, bo myślałam, że to ta na wywiad, spojrzałam na zegarek…

– I Tadeusz był.

– Tadeusz był wcześniej, zaraz po twoim odjeździe. Witek był o wpół do trzeciej i nic nie mówił, żeby coś leżało, potem już tylko czekałam na ciebie. Czyli jakąś Barbarę Borkowską ktoś rąbnął z broni palnej pomiędzy czternastą czterdzieści pięć, a siedemnastą trzydzieści, przyjechawszy tu z nią samochodem. Nie pytaj mnie głupio, skąd wiem, bo sama widziałaś, pies ją wywęszył na małym kawałku, więc z czegoś wysiadła, a potem to coś samo nie odjechało. Przyjechał z nią zabójca, bo osoba niewinna od razu podniosłaby krzyk i w pięć minut zawiadomiła policję. Albo usiłowałaby ją ratować. Pistolet miał z tłumikiem, inaczej nie ma siły, huk bym usłyszała, chociaż mogłam nie zwrócić uwagi. Więcej nie wiem i nie wymyślę.

– Całkiem wystarczy – powiedział komisarz potępiająco. – Ja tu nie przyszedłem po to, żeby pani prowadziła dochodzenie, tylko po odpowiedzi na pytania. Czy ten pani śmietnik był zamknięty?

W tym momencie zadźwięczał gong od furtki i zaraz potem szczęknęły drzwi.

– Pan Tadeusz – powiedziałam. – Wszystko otwarte, ale on dzwoni z grzeczności.

Martusia, zajmij go czymś chwilowo.

– Nie ma obawy! – zapewniła Martusia, zrywając się z miejsca. – Od razu mu powiem o tej umowie z telewizją…

– Kto to jest pan Tadeusz? – spytał komisarz.

– Mój plenipotent, agent i ofiara. Znęcam się nad nim i wykorzystuję go prawie wszechstronnie, z bardzo słabymi wyrzutami sumienia.

Pan Tadeusz już wchodził, próbując wygłosić jakieś uprzejme wyrazy, co zostało mu uniemożliwione. Wszyscy odezwali się do niego równocześnie, Martusia jednak była najbliżej i jej słowa wybiły się z tłoku.

– Tadeusz, znasz jakąś Barbarę Borkowską?

– Barbarę Borkowską? – zastanowił się pan Tadeusz odruchowo. – Zdaje się, że jest taka dziennikarka… Zajmuje się chyba jakimiś prawniczymi historiami, osobiście się z nią nie zetknąłem, ale obiło mi się o uszy, że to raczej nieciekawa postać… Zwróciła się do pani o wywiad?

– Tego nie wiem, ale chyba nie – odparłam niepewnie, nie ruszając się od stołu.

– Ktoś tu miał przyjechać, mimo moich protestów. Jest nachalna i bezczelna?

– Podobno niekiedy tak, w sposób wręcz ordynarny…

– A, to może i ona. Pan przecież wie, że ja nie zapisuję…

– I rąbnęłaś ją, bo się pchała na chama! – ucieszyła się żywiutko Martusia.

– Martusia, policja tu siedzi…!

– Czy coś się stało? – zdenerwował się z miejsca pan Tadeusz. – Znów jakieś włamanie do pani…?

– Ach, nie, skąd! Tylko zwłoki.

– Tu, w domu…?!

– Nie. Za ogrodzeniem, pod wierzbą. O, cholera! – zwróciłam się z nagłym niepokojem do komisarza. – Pan ma rację, mogłam ją zastrzelić od środka, przez pręty. No nie, teraz już naprawdę musicie poszukać u mnie tej broni palnej! Chyba że stwierdzicie naukowo kierunek strzału, miejsce i możliwości mojego śmietnika. Chętnie wezmę w tym udział, jeśli trzeba.

Pan Tadeusz, nie mający pojęcia, co właściwie zaszło, natychmiast zażądał uczestnictwa w ewentualnej wizji lokalnej. Jest moim plenipotentem, nie pozwoli na żadne moje wygłupy i nie dopuści do szykan, ma obowiązek chronić moje interesy!

– Ona nie będzie szykanować policji, ona ich lubi – pocieszyła go szybko Martusia.

Komisarz przez cały czas zachowywał filozoficzny spokój. Przed sobą miał protokół, więc nie musiał przypominać sobie, na czym stanął. Twardo kontynuował działalność służbową.

– Pytałem panią, czy ten śmietnik był zamknięty od zewnątrz i od wewnątrz. I od kiedy?

– Od zewnątrz zamknięty. Sprawdziłam to z pustej ciekawości trzy tygodnie temu, jak wyrywałam zielsko. Od wewnątrz nie wiem, tam wierzba przeszkadza. I nie mam pojęcia od kiedy, pewnie od zawsze.

– Niemożliwe. W środku coś leży.

– Ale chyba nie drugie zwłoki? – zainteresowała się nieufnie Martusia.

– Nie – zapewniłam ją. – Nic nie śmierdzi. A jeśli sąsiad zezna panu, że przed miesiącem z hakiem coś u mnie okropnie śmierdziało, od razu panu powiem, że to był krowiak. Dopiero po dwóch dniach został przykryty ziemią. Mam na to świadków.

– Bardzo dobrze. A gdzie są klucze od tego śmietnika? Bo zamki widziałem.

Stropiłam się nieco. Majaczyło mi się, że zaraz po objęciu domu w posiadanie rozmaite klucze oglądałam, były mi pokazywane, nawet jakieś plakietki przy nich wisiały, ale co z nimi zrobiłam, Bóg raczy wiedzieć. Niewątpliwie położyłam je tak, żeby łatwo znaleźć, dzięki czemu zapewne przepadły na zawsze.

– Otóż nie wiem – wyznałam ze skruchą. – Możliwe, że znajdują się gdzieś w kuchni. Jeśli pan sobie życzy, możemy zaraz poszukać, ale za skutek nie ręczę.

– Pani Joanno, to jest poważna sprawa! – zdenerwował się pan Tadeusz, powodując tym życzliwy błysk oka komisarza. Ujawniała się w owym błysku chyba nawet odrobina wdzięczności. – Pani nie może tego tak lekkomyślnie traktować, dostała pani przecież wszystkie klucze! Albo może ma je pan Ryszard…?

– Może i ma – zgodziłam się. – A jak pan chce, proszę bardzo, niech pan przeszuka kuchnię. Ponadto mógłby pan otworzyć butelkę wina i w ogóle usiąść normalnie, a nie tak nam stać nad głowami.

– Albo może pójdziemy do pracowni i ja ci wszystko opowiem o tej umowie z filmem – podsunęła mu zachęcająco Martusia. – Mam od nich propozycje, ale sama ich nie rozważę, bo to i Joanny dotyczy. Ale chyba wypali. No…?

Pan Tadeusz przez chwilę silnie kojarzył się z człowiekiem, który dziarsko podtrzymuje dwa walące się drzewa i ma wielką nadzieję uchwycić i trzecie. Jednakże, jako istota pracująca głównie umysłem, błyskawicznie wybrnął z sytuacji.

– Może jednak najpierw załatwimy sprawy z panem…

– Komisarzem – podpowiedziałam litościwie.

– … z panem komisarzem, a potem zajmiemy się innymi kwestiami. Pani Joanno, ja zadzwonię do pana Ryszarda i spytam o klucze…

– Z kuchni! – syknęłam. – Na tarasiku siedzą koty!

– Kto to jest pan Ryszard? – spytał komisarz cierpliwie.

– Niech się pan z góry nastawi na całą książkę telefoniczną – poradziła mu życzliwie Martusia.

– Taką osobową, której w ogóle nie ma.

– Mój wykonawca – odpowiedziałam równocześnie. – Można powiedzieć, młodszy kolega po moim niezmiernie odległym fachu, istny anioł. Nie dość, że wybudował mi dom, to jeszcze się mną opiekuje i dba o wszystko znacznie porządniej niż ja. Nie chcę tego specjalnie podkreślać, ale sam pan chyba widzi, że ma pan do czynienia z kretynką, której luzem zostawiać nie można.

– Żeby tylko takie kretynki chodziły po świecie! – westchnął komisarz grzecznie.

– Wracając do tematu, stwierdza pani, że śmietnik był zamknięty. Ponadto, cofnijmy się, istnieje możliwość, że Barbara Borkowska była dziś z panią umówiona?

– Co nie przeszkadza, że uparcie jej nie znam – powiedziałam z irytacją i podniosłam się wreszcie od stołu. – Niech pan zaczeka, pójdę znaleźć papierek, może tam coś zapisałam.

Małe świstki poniewierały się na kuchennym stoliku, dookoła podpórki na książki, które z reguły czytałam przy jedzeniu. Przyzwyczajenie podobno naganne, ale, zważywszy, iż czyniłam to od blisko pół wieku i nie dostałam ani wrzodów żołądka, ani raka, ani bulimii, ani anoreksji, ani żadnych dolegliwości wątroby, ani w ogóle niczego, dla mnie akurat najwidoczniej nieszkodliwe. Komórka leżała obok, o ile ktoś trafiał na chwile moich posiłków, notatki robiłam na tym, co miałam pod ręką. Malutkie kartki z notesika.

Pan Tadeusz tkwił ze swoją komórką w oknie kuchennym, mogłam zatem bez przeszkód przeszukać stół. Znalazłam właściwy świstek.

– Proszę bardzo – powiedziałam z triumfem, wracając do części jadalnej. – Jest!

Piętnasta, wywiad, ze znakiem zapytania, bo wcale nie byłam pewna, czy tego wywiadu udzielę. Nie chciałam, baba się uparła. Musiała podać nazwisko, bo pod spodem jest gryzmoł, nie do odczytania, ale dwa razy występuje w nim duża litera B. Gdyby nie było gadania o Borkowskiej, uważałabym, że to raczej Borzycka, Brzezińska albo coś koło tego. I fot, znaczy, miała przyjechać z fotoreporterem, co mnie zgniewało dodatkowo.

No więc możliwe, że jechała do mnie i szlag ją trafił po drodze.

Komisarz z uwagą obejrzał świstek.

– A to wcześniej? Wyżej…?

– A, nie, to zakupy. Melon, widzi pan, koty i kryształ, znaczy kocie żarcie i płyn do płukania naczyń. Pan Ryszard mi to właśnie przywiózł o poranku.

– Pani pozwoli, że ja to załączę do protokółu?

– Jeśli z drugiej strony nic nie ma…

Nic nie było, więc skwapliwie wyraziłam zgodę na załączenie. Gdybym nie wyraziła, też by pewnie załączył. Z kuchni wrócił pan Tadeusz.

– Ma pani po dwa egzemplarze kluczyków do śmietnika, pan Ryszard ma trzeci komplet, pani kluczyki leżą albo na bufecie obok mikrofalówki, albo na tym regale w kącie. Mają plakietkę. Czy trzeba je znaleźć?

Komisarz zastanawiał się przez chwilę.

– Tak – zdecydował i podniósł się z krzesła.

– Ale pozwoli pan, że poszukamy razem.

W progu kuchni zatrzymał się i popatrzył na mnie.

– O ile znam panią i wiem o pani cokolwiek, Jestem pewien, że sama pani to zgadnie. Więc wolę powiedzieć, a wszystkich państwa proszę o dyskrecję. Trzeba panią wyeliminować, co, obawiam się, wcale nie będzie łatwe. Istnieje możliwość, że strzał oddano ze śmietnika, tam są pręty, a nie drzwiczki. Łatwo sprawdzić, czy kluczyków ktoś ostatnio używał, więc niech zostaną zabezpieczone. Jeśli leżą już długo nietknięte, pani będzie z głowy.

– Z czego wynika, że dostała trochę z boku, od tyłu – rzekłam smętnie do Martusi, kiedy obaj, komisarz i panem Tadeuszem, poszli grzebać na regale w kuchni. – Nie od przodu. Mam nadzieję, że pan Ryszard ma alibi, to człowiek pracy, może w tym czasie był na budowie w Magdalence albo gdzieś tam. Nie zaczaił się w moim śmietniku…

3
{"b":"88665","o":1}