Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To co teraz? – spytała trochę niepewnie.

– Nie wiem – wyznałam z żalem. – I nie wiem, co zrobią gliny. Bo przyczyn, dla których druga żona trzasnęła własną przyjaciółkę, w ogóle nie umiem sobie wyobrazić, więc może to jednak nie ona. Powinni znaleźć dowody rzeczowe, broń palną, mikroślady…

– Żakiet. Do tego, co miała na sobie, powinna była mieć żakiet.

– No właśnie, żakiet. I w ogóle strasznie myślę, czyby nie polecieć do domu ofiary, to znaczy do mojego byłego miejsca zamieszkania, ale jakoś mnie odrzuca. Niewłaściwych ludzi znamy.

– One się chyba pokłóciły – rzekła po chwili Martusia w zadumie. – Te dwie przyjaciółki. Jedna dla drugiej załatwiła męża, ale ta jedna była na kompromitującym poziomie, więc ta druga nie chciała jej znać. A ta jedna miała nadzieję wejść do eleganckiego towarzystwa… tylko mnie nie pytaj przypadkiem, co to jest eleganckie towarzystwo, ja sobie teraz wyobrażam, co ona mogła myśleć! Pchała się nachalnie, tak jak do ciebie, więc nie było innego sposobu, żeby się jej pozbyć. Musiała ją zabić.

– Całkiem niezła myśl – pochwaliłam. – Pomijając, oczywiście, kwestię eleganckiego towarzystwa… O, masz rację, ten mąż, trzęsący się o swoją opinię! Albo nienawidziła pierwszej żony tak okropnie, że jeszcze i zbrodnię postanowiła na nią zwalić, bo, prawdę mówiąc, motyw żywej Borkowskiej krzyczy wielkim głosem. Ja wiem, że to nie ona, po rozmowie z nią jestem pewna, ale ja, sama jedna na całe sądownictwo nie wystarczę.

– Skoro jest niewinna, zamkną ją z pewnością – zmartwiła się Martusia.

Kiwnęłam głową.

– Zgadza się, powinnyśmy jej pomóc.

– Jak…?

– Nie wiem. Czekaj, niech pomyślę…

Pomysł, który mi zaświtał, był tak kretyński, że bezwzględnie musiałam go zrealizować, i to jak najszybciej. Martusia prawie się go przestraszyła, ale zarazem zainteresowała niezmiernie, do tego stopnia, że zdecydowała się zostać do jutra nawet o poranku łapać kota…

* * *

– Dosyć tego grzęzawiska umysłowego, bierzemy się za konkrety – zarządził energicznie Bieżan po zgromadzeniu wszystkich relacji wywiadowców i wyników badań z laboratorium. – Po kolei. Żakiet…

– Gdyby tak w porządku alfabetycznym, żakiet byłby na końcu – wymamrotał pod nosem Górski.

Bieżan łypnął na niego okiem z wyraźną troską.

– Ta ilość bab cię ogłupiła. Opanuj się, owszem, same baby, rozumiem, że ciężko zrozumieć… tfu, mnie też ogłupiły…

– Babska zbrodnia…

– Zapomnij o płci. Sprawca rodzaju męskiego może się również, jako sprawca, okazać debilem. Hipoteza się rysuje i musimy ją przyjąć, bo nic nam innego nie pozostaje.

Jedyny świadek naoczny…

Owszem, jednego naocznego świadka zbrodni znaleziono z potwornym wysiłkiem.

W odległości dokładnie stu dwunastu metrów w linii prostej od miejsca przestępstwa człowiek skończył właśnie murować komin na budynku w stanie surowym i zrobił sobie malutką przerwę na papierosa. Inni już zeszli z dachu, on został ostatni i przez te parę minut gapił się na okolicę. Widział rząd domków jednorodzinnych po drugiej stronie drogi, na wyrost noszącej miano ulicy, na owej drodze było pusto, z rzędu dwunastu domków zamieszkała była zaledwie połowa, resztę niemrawo wykańczano, od jego prawej strony nadjechał jakiś biały samochód, diabli wiedzą co to było, z daleka nie rozpoznał, ale zaciekawił się, bo samochód jechał jakoś niezdecydowanie. Nadjechał szybko, bardzo zwolnił, znów ruszył szybciej, więc tak patrzył, co zrobi dalej. O wykopie w poprzek wiedział, ostatnie parę dni pracował na dachu i miał niezły widok na te sztuki, które kierowcy tam wyczyniali, z pustej ciekawości chciał zobaczyć, wrąbie się w ten dół czy nie. Samochód zwolnił przy tym niskim, z czerwonym dachem, on zamieszkały, drugi za nim pusty, kolejny zamieszkały, ale nikogo akurat przy nim nie było, następny do tej pory był pusty, teraz jednak już jakieś rzeczy przywieźli i chyba ludzka osoba coś w środku robiła, otwierane okno w słońcu błyskało, ale to trochę przedtem, jak jeszcze murował. A zaraz za tym domem dół.

Samochód zatrzymał się, w dół nie wleciał, człowiek przy kominie poczuł się odrobinę rozczarowany, jednakże patrzył, bo innych atrakcji nie było, a chciał spokojnie do końca wypalić. Samochód zawrócił. Tak głupio zawracał, że chyba przy kierownicy musiała siedzieć baba, o mało się nie władował kufrem w ogrodzenie. Ruszył z powrotem, powoli, zatrzymał się przy tym domu, o, pustym jeszcze, jakaś osoba z niego wysiadła, nie tak od razu, tylko po dłuższej chwili. Od strony pasażera wysiadła, z przodu. Człowiekowi wydawało się, że kobieta, ale głowy by za to nie dawał, chociaż ogólnie wzrok ma niezły. Ruszyła w kierunku tego niskiego, zamieszkałego, samochód ruszył za nią, a co dalej, to on nie wie, bo rzucił niedopałek i zszedł z dachu. Co do huków, nic nie słyszał, na dole deski zrzucali i głuszyli inne dźwięki. Nikomu o tym nic nie mówił, bo nikt go nie pytał, a wydarzenie znowu nie było takie nadzwyczajne, gdyby ten samochód wleciał w dół, o, to tak, ale nie wleciał. Skoro go jednak teraz pytają, wszystkich pytają, proszę bardzo, może powiedzieć. Papieros przy kominie, żadne przestępstwo…

– Jedyny świadek naoczny stwierdza dokładnie to samo, co powiedział pies – precyzował Bieżan. – A także ta, jak jej tam, co firanki wieszała. Przyjmujemy fakt: zabójca przyjechał z ofiarą, zawrócił, zatem znalazł się po tej samej stronie co budynki i trasa przejścia denatki. Podjechał tuż za nią, rąbnął przez otwarte okno z odległości półtora do dwóch metrów i oddalił się natychmiast. Trwało to około czterdziestu sekund i nikt go po drodze nie spotkał, a dalej, na ulicy, nikt na niego nie zwrócił uwagi. Wysiadanie ofiary z samochodu potrwało trochę i możemy uczynić założenie, że w grę wchodził żakiet.

Rezygnując z kolejności alfabetycznej, Górski kiwnął głową.

– Na żakiecie lody – podjął, wpatrzony w dokumenty z laboratorium. – W owym momencie świeże, musiała żreć te lody w czasie jazdy, cała klapa żakietu, część poły i trochę w środku porządnie zachlapane. Uzasadnia chwilę zwłoki, widać próbę wytarcia tego, zrezygnowała, zdjęła żakiet, zostawiła, wysiadła bez. W kieszeniach mikroślady różnych rzeczy, ale nas interesują klucze, nosiła klucze w prawej kieszeni żakietu, wielokrotnie. Nie w torebce.

– Prawdopodobnie w ogóle nosiła klucze w kieszeniach rozmaitej odzieży. No i mamy następny punkt. Żakiet się znalazł, a gdzie klucze? U Wyduja znalazły się tylko jedne, jego własne, też w kieszeni, wyszmelcowane, oblepione śmieciem i związane drutem.

Żadna kobieta czegoś takiego by nie strawiła. I prosty wniosek, zabójca wykorzystał klucze, żeby podrzucić żakiet do domu ofiary, sam ten żakiet nie przyszedł. Nie mógł ich zostawić, bo musiał zamknąć drzwi, zabrał ze sobą.

Robert kiwał głową tak, jakby już nigdy w życiu nie miał przestać.

– Że ten zabalsamowany Wyduj żadnych sztuk nie robił, niczego nie chował i nie wyrzucał, za to osobiście rękę w ogień włożę…

– Ty nie bądź taki Scewola…

– W tym miejscu gotów jestem być. Za to Cieciak Stefania…

– Mam tu przed sobą jej zeznanie. Rany boskie, babie rwało się z ust, a myśmy zlekceważyli, co za dochodzenie upiorne, tylu błędów w jednej sprawie w życiu nie popełniłem, nawet jako gówniarz!

– To przez te baby…

– Możliwe. Jeśli coś z tego kiedyś wyrwie mi się do własnej żony, ona łeb mi ukręci, jeść nie da i żadnego szacunku do samej śmierci dla mnie nie będzie miała…

– Przy żonach szacunek najważniejszy? – zdziwił się Robert niedowierzająco.

– Ożenisz się, to zobaczysz – burknął Bieżan z goryczą. – Cieciak Stefania, z wściekłą nadzieją stawania przed sądem, zeznaje, że na własne oczy widziała, jak przyjaciółka denatki wychodziła z jej mieszkania w dniu, o godzinie i tak dalej, czyli w mniej więcej, dwie, do dwóch i pół, godzin po jej śmierci. Wedle robotnika na dachu i sąsiadki z firankami, strzał nastąpił o szesnastej pięćdziesiąt pięć, z odchyleniem do dwóch minut.

Musimy się na nich oprzeć, bo reszta świadków daje nam trochę za szeroki wachlarz czasu. A Cieciak podglądała…

– Wcale nie podglądała, trafiła przypadkiem.

– Ganc pomada. Około dziewiętnastej, może trochę później, bo jak włączyła telewizor, to już na jedynce szła kreskówka dla dzieci. I upiera się, że drzwi zamykała przyjaciółka, ta Ula cholerna.

– Borkowski Borkowskim, on sobie może być minister handlu zagranicznego…

– Nie jest.

– Ale może być, i niechby. Ja bym przeszukanie zrobił.

– Ja też. Każdy. I uważasz, że do tej pory ona się nie pozbyła dowodów? Pomijam już kompletny brak sensu…

– Ale, skoro baby… I jakieś takie to wszystko idiotyczne…?

– Dobra, zrobimy przeszukanie, prokurator da sankcję, chociaż jemu też się to wyda zbyt idiotyczne, ale co szkodzi spróbować. Zaraz… Czekaj. Borkowska to przecież była prokuratura, może po kumotersku…? Nie, ona palcem nie kiwnie. Ale może ten

Wesołowski ją zna…? I sam z siebie spróbuje zaryzykować…?

– Byłby głupia świnia, gdyby nie – zaopiniował Robert z energią. – W ostateczności faceta można przepraszać, inteligentny zrozumie, że coś tam trzeba wyeliminować, a podobno Borkowski jest inteligentny. Ryzyk-fizyk…

Bieżan poprzyglądał mu się przez chwilę.

– Coś mi się widzi, że już kiedyś zaryzykowałeś – zafizykowałeś…?

Górski sczerwieniał.

– No i dobrze. Niech będzie. Mam coś robić, niech robię uczciwie albo wcale.

Z Warszawy jestem, nie szkodzi, pojadę rąbać wiatrołomy, wrócę do drogówki, wżenię się w krowy, konie i owies…

– Konie niemodne.

– No to w owce i nierogaciznę. Wały przeciwpowodziowe zacznę umacniać…

Bieżan pomilczał długą chwilę, po czym westchnął.

– Dobra, odczepmy się od błędów i wypaczeń – zaproponował łagodnie. – Stoimy na żakiecie, który znalazł się w domu denatki, zaplamiony, bez kluczy, a przyniosła go, wszystko na to wskazuje, przyjaciółka, Ula. Urszula Borkowska, z domu Biełka, inspiratorka nagonki na pierwszą Borkowska, Barbarę. Jedziemy dalej po faktach udowodnionych.

37
{"b":"88665","o":1}