Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dwa Fiaty, mówi pani? Jednakowe? Miały ten sam numer i on się niczym nie różnił! I litery te same?

– No mówię panu, rewolucja francuska, pięćdziesiąt siedem, osiemdziesiąt dziewięć! Oba! Obok siebie!

– I moja ciotka, WG! Oświetlone! Myślałyśmy, że nam się w oczach dwoi!

– I to musi być jakiś potworny kant!

– Zaraz! I potem co panie widziały? Jeden przejechał i pojechał dalej na Powsin! A za nim co, Volkswagen?

– Volkswagen. Szary…

Krzysztof Cegna zaczął nagle rozumieć mnóstwo rzeczy i zrobiło mu się gorąco. Przez chwilę nie wiedział, co robić najpierw, zdobywać dalsze wiadomości, czy rozpowszechniać uzyskane. Machnięciem ręki powstrzymał potok sensacji i odwrócił się do milicjanta, który wysiadł z samochodu i z zajęciem przyglądał się i przysłuchiwał grupie na środku szosy. Z przedniego siedzenia wychylał się równie zainteresowany kierowca.

– Chłopie, ale masz fart! – powiedział z podziwem.

Krzysztof Cegna nie miał teraz czasu roztkliwiać się nad swoim szczęściem.

– Wiesiek, złap majora – polecił z pośpiechem. – Nikogo innego, bo tylko major się w tym połapie. Rany Boga, ale melanż! No dobra, i co dalej? Potem szanowne panienki wlazły do tej chałupy?

– Nie, na podwórze. Tam się zupełnie nie było gdzie schować, wszędzie same parkany.

– A ten samochód jechał i świecił.

– I w końcu musiałyśmy wejść do tej komórki pod schodami, a to była piwnica…

Krzysztof Cegna słuchał z uwagą, kiwając głową i niekiedy żądając dodatkowych szczegółów. Na wieść o osobnikach, podnoszących płytę chodnikową, doznał wyraźnego wstrząsu, ale nim zdążył dać temu wyraz, milicjant wezwał go do samochodu, oświadczając, że ma majora. Z blaskiem w oczach i rumieńcem na obliczu Krzysztof Cegna rzucił się do nadajnika, za nim zaś rzuciły się Tereska i Okrętka, którym wyłącznie bliska obecność Skrzetuskiego dawała poczucie bezpieczeństwa.

– Oni mają dwa wozy – meldował pośpiesznie. – Identyczne Fiaty, ten sam numer rejestracyjny, na jednym, oczywiście, fałszywy. Zamieniają się przy pierwszej okazji, miejsce muszą mieć umówione, jeden odciąga obstawę, a drugi ma spokój i jedzie, gdzie chce. W tej chwili oba są na mieście… Druga wiadomość: skrytka w melinie wykryta. Jeden z bandy zamknięty w piwnicy przed półgodziną… Nie, to przypadek… Prawdopodobnie jeszcze tam siedzi. W skrytce złożono towar, też jakieś pół godziny temu. Wóz komendy mokotowskiej na patrolu, Aleja Wilanowska, przy zakręcie śmierci… Tak jest, zaczekać!

– Zaraz tu będą – powiedział wysiadając – mówcie dalej. Zamknęłyście na skobel?

– I podparłam drągiem – wyznała Okrętka – Nie wiem, czy on się tam nie udusi.

– Myśmy się nie udusiły we dwie, to on się nie udusi sam jeden – zaprotestowała Tereska. – Nic mu nie będzie. Dziwię się tylko, że nie krzyczał.

– Pewnie zgłupiał. On nas szukał, żeby nas pomordować. Zostawiłyśmy okno w kuchni otwarte.

– To niedobrze. Jakby w razie czego wrócili, od razu się połapią. Mogą wszystko wynieść gdzie indziej. Czekajcie no, Wiesiek, daj jeszcze raz majora…

Po krótkiej wymianie zdań w samochodzie Krzysztof Cegna nieco się uspokoił.

– W porządku, tam gdzieś jest ich człowiek. Znaczy, wywiadowca. Jakby co, to przypilnuje…

– Samochodem jest? – przerwała Tereska.

– Nie, chyba nie. Na piechotę.

– To na nic. Oni wywiozą samochodem i co? Będzie za nimi leciał?

– Samochodem nic nie zwojują, bo już całe miasto ich pilnuje, a nasze wozy też tam jadą. My z nimi zaraz pojedziemy.

– Ja nie!!! – wrzasnęła gwałtownie Okrętka.

Krzysztof Cegna spojrzał na nią z zakłopotaniem.

– Ale musicie pokazać to miejsce. Jak pani chce, to może pani tu zostać, a tylko jedna pojedzie, ale myślałem, że będzie pani wolała jechać.

Perspektywa pozostania samej na szosie w ciemnościach, wyłącznie w towarzystwie sągu drewna na opał, sprawiła, że Okrętka zatrzęsła się ze zgrozy. Z dwojga złego już lepiej było jechać do przeklętego miejsca w towarzystwie milicji. W ostateczności może przecież nie wysiadać z samochodu…

– I co będzie? – pytała nadzwyczajnie przejęta Tereska. – Wydobędą teraz wszystko z tej dziury?

– Przeciwnie – odparł Krzysztof Cegna, pełen dumy, satysfakcji i szczęścia. – Zostawi się wszystko i poczeka się na nich, żeby złapać na gorącym uczynku, jak sami będą wyjmować. Trzeba tylko sprawdzić, jak tam jest, czy nie mają jakiegoś innego dostępu. Nie wiem, jak z tym bandziorem w piwnicy, on tam siedzi całkiem niepotrzebnie. Lepiej było go nie zamykać.

– Lepiej było, żeby nas pomordował?!

– No nie… Ale zamykać niedobrze, a przynajmniej trzeba było nie tak porządnie. Już by do tej pory sam wylazł i nie byłoby kłopotu.

– Może wylazł… – powiedziała Tereska niepewnie.

– Ale już i tak nic nie będę mówił, boście zrobiły dziesięć razy więcej niż ja. Medal wam się należy. Że też mnie tknęło, żeby tu przyjechać!

– A skąd pan się tu właściwie wziął?

– Bałem się, że zrobicie co głupiego – wyznał Krzysztof Cegna po krótkim wahaniu. – Byłyście wczoraj na Dworu Głównym… A dzisiaj przyszedł przemyt i wiadomo było, że oni się przy tym pokręcą. Mogłyście się na nich nadziać, więc poszedłem się dowiedzieć, gdzie jesteście, i okazało się, że pojechałyście właśnie tutaj, po drzewo. Złapałem chłopaków z patrolu i namówiłem ich, żeby też tu pojechali, im było wszystko jedno, akurat nie mieli żadnych wezwań… O, jadą!

W kilkanaście minut później Tereska i Okrętka, siedząc w samochodzie milicyjnym, w niejakim oddaleniu od zbójeckiej meliny, w napięciu oczekiwały wiadomości z placu boju. Razem z nimi siedział major, milczący i jakby czegoś niezadowolony.

W podejrzanym budynku wciąż panowała cisza i spokój. Okno w kuchni było nadal otwarte, drzwi komórki pod gankiem podparte drągiem, z wnętrza nie wydobywały się żadne odgłosy, w piwnicy zaś wisiała zamknięta kłódka. Najwyraźniej w świecie od godziny nic się nie zmieniło, mieszkańcy domu nie wrócili, a uwięziony bandzior posłusznie pozostawał w zamknięciu.

Major zastanawiał się krótką chwilę.

– Nie da rady inaczej – mruknął. – Uważać tu, czy nie wracają. Tego z piwnicy zdjąć i od razu do wozu. Piwnicę otworzyć, okno zamknąć, usunąć ślady. Idziemy! Szanowne obywatelki raczą pozwolić…

Z bijącym sercem, zarazem przestrachem i niebotyczną satysfakcją, Tereska i Okrętka znów wkroczyły na przeklęte podwórze.

– Tu… – zaczęła Tereska.

– Zaraz! – przerwał major. – Najpierw zabierzemy tamtego. Odsuńcie się, nie wiadomo, co mu do głowy strzeli.

Dwóch milicjantów z pewnym wysiłkiem wyszarpnęło podpierający drąg, który, jak się okazało, wbity przez Okrętkę siłą rozpaczy, trzymał na mur. Wyciągnęli hak, zdjęli skobel i odskoczyli na boki, otwierając drzwiczki.

– Ręce do góry! – krzyknął jeden z nich. – Wyłaź!

– Nie wygłupiaj się – powiedział ponuro bandzior, wyłażąc z komórki. – Już myślałem, że do końca życia nie przyjdzie wam do łba, żeby mnie wywlec z tego grobowca. Co za bydlę mnie tam zamknęło? O, przepraszam, obywatelu majorze…

– Stankowski, niech skonam! – jęknął jeden z towarzyszących majorowi.

Major kiwnął filozoficznie głową.

– A ja się zastanawiałem, co, u diabła, robi nasz wywiadowca. To jest ten bandyta, którego panie unieszkodliwiły? Piękna akcja. Stankowski, jak wyście mogli nawet nie zobaczyć, kto was zamyka?

„Bandzior”, wyraźnie zakłopotany, stał na baczność.

– Przez zaskoczenie, obywatelu majorze. Żywego ducha tu nie było, jak podszedłem, ale wydawało mi się, że w tej komórce coś się rusza. Obejrzałem dookoła, zajrzałem tutaj, akurat świeciłem sobie do środka i byłem odwrócony tyłem. Nic nawet słychać nie było, trzasnęło, zgrzytnęło i po krzyku. Te drzwiczki są cholernie szczelne.

– A dlaczego was tu nie było, jak przyjechał samochód?

– Melduję, że miałem meldunek, że pojechali na Powsin, i obszedłem ogrody od tyłu, żeby sprawdzić, czy nie podjadą bocznymi drogami. Wróciłem, bo usłyszałem, że coś warczy, ale jak doszedłem, to już nikogo nie było. Warkot jeszcze było słychać, ale z daleka. Potem już była zupełna cisza.

– Mogliśmy tak jeździć za nimi do sądnego dnia… No, niech panie teraz pokażą, gdzie ta dziura. I proszę mi już więcej nie łapać w pułapkę funkcjonariuszy milicji.

Tereska i Okrętka straciły głos już od pierwszej chwili ukazania się „bandziora”. Z pewnym trudem udało im się zachować zdolność ruchu. Tereska podeszła do chodniczka przy ścianie budynku i pokazała palcem. Pod trzecią kolejną, wskazywaną przez nią płytą ukazała się głęboka jama.

– Jak tam? – zainteresował się major. – W porządku? Towar jest?

– Istny magazyn, obywatelu majorze. Aż do ławy fundamentowej. Połączenia z budynkiem nie ma, zwykły mur.

– Sprawdźcie wszystko i zjeżdżać. Dziwię się, że tyle czasu tu spokój. No, dosyć tych odkryć, wracamy…

Gdzieś na marginesie oszołomienia Tereska uczyniła spostrzeżenie, że cała akcja na podejrzanym podwórzu odbywa się niezwykle cicho i szybko. Zdawała sobie sprawę, że przyjechało tam przecież kilka samochodów i mnóstwo ludzi, i wszyscy ci ludzie gdzieś zniknęli, samochody zaś rozproszyły się po okolicznych zaułkach w sposób niepojęty. Wraz z majorem dawało się zauważyć nie więcej niż pięć osób, nie licząc wydobytego z kazamatów „bandziora”. Głosy brzmiały cicho, światło błyskało wąskimi promieniami, osłoniętymi ze wszystkich niepotrzebnych stron, i właściwie z odległości kilkunastu metrów można było w ogóle nie zauważyć, że cokolwiek się tam dzieje. Odchodząc w kierunku samochodu obejrzała się i ujrzała dom, tak samo ciemny, cichy i spokojny jak przed godziną. W sercu jej zaczął się lęgnąć podziw, który dopomógł w odzyskaniu równowagi do tego stopnia, że przypomniała sobie o nieforemnej kupie, czekającej na szosie.

– Ale my mamy te… – powiedziała niepewnie. – My nie możemy… My musimy zabrać drewno…

– Jakie drewno? – spytał major ostro.

– Nasze… Zostało na szosie… Myśmy tu przyjechały po drewno.

Teraz dopiero major odwrócił się do Krzysztofa Cegny z pytającym wyrazem twarzy. Dotychczas prezentował w stosunku do niego niepokojącą oziębłość.

46
{"b":"88627","o":1}