Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Reszta stanowiła mieszaninę pourywanych wyrazów obaw, przypuszczeń co do przyczyny pożaru, hochsztaplerstwa pogorzelca, jego wrogów i ogólnej kary boskiej.

– Należałoby to wszystko zapisać… – zaczęłam i umilkłam.

Wpadło mi nagle w ucho coś, co zabrzmiało jak „Grocholski”. Możliwe, że oddzielnie usłyszałam „Grocho… ”, a oddzielnie „… cholski”, ale razem stworzyło Grocholskiego.

– Hej, czy ja mam omamy słuchowe? – spytałam z niepokojem. – Też to słyszeliście? Mnie się wydaje, że powiedzieli „Grocholski”? – Mnie też – powiedział Bartek.

– No Grocholski, zgadza się – przyświadczyła niecierpliwie Martusia. – Ten pogorzelec.

– Jaki pogorzelec? – No ten, co się spalił. Ten właściciel! On się nazywa Grocholski, Pawełek się dowiedział, jak robił dokrętkę.

– Jezus Mario – powiedziałam ze zgrozą. Martusia się zdziwiła.

– O co biega? Grocholski. Mamy go przecież w scenariuszu? – Zwariowałaś! Grocholski to jest prawdziwy facet! Były prokurator, wmieszany w stare przestępstwa…

– Złoczyństwa…

– Niech ci będzie, w historyczne złoczyństwa! Miałyśmy mu zmienić nazwisko i już go wtryniłyśmy do telewizji! Niech ja końskim włosiem porosnę, na co oni trafili…?!!! – Kto…? – Kajtek i Pawełek… No dobrze, w odwrotnej kolejności, wszystko jedno! – Dajcie piwa!!! – krzyknęła Martusia rozdzierająco.

– Ja przyniosę – zaofiarował się Bartek. – Mogę sam wyjąć z lodówki? – Możesz, możesz, rób, co chcesz…

Przerażająca prawda objawiła nam się w całej okazałości. Nic dziwnego, że do współczesnego kryminalnego scenariusza pchały mi się tak natrętnie dawne czasy. Okropny trup Słodkiego Kocia stanowił ogniwo, łączące przeszłość z teraźniejszością, już rzeczywiście nie mogło mi się nic lepszego przytrafić, skoro musiałam znaleźć trupa, nie dało się napatoczyć na łatwiejszego…? Klątwa czy co…?

– No to ja nie wiem, co zrobimy – rzekła Martusia, ochłonąwszy pod wpływem zimnego napoju. – Czy on, ten Grocholski, nie pasuje nam za dobrze? – Odciąć się trzeba – zadecydowałam stanowczo. – I nie martw się, damy radę, ja jestem do takich rzeczy przyzwyczajona.

– Do jakich rzeczy? – zaciekawił się Bartek.

– Do trafiania w środek tarczy. Co jakąś zbrodnię albo inną podobną rozrywkę wymyślę, okazuje się, że właśnie takie się przydarzyło. Muszę chyba miewać jasnowidzenia, względnie podświadomość, która lepiej się we mnie trzyma niż te kretyńskie szare komórki, z wiekiem wybrakowane.

– No dobrze, to właściwie… Skoro prawdziwy Grocholski został podpalony… – zaczęła Martusia ostrożnie. – To co musimy zmienić…? – Nic. Nazwisko. Reszta pasuje idealnie. Współczesne przekręty to szmal, nie? Nie robi tego młodzież tuż po maturze, ani nawet tuż po dyplomie, tylko ludzie w sile wieku. Każdy się rwie do tej kopalni złota i jedni drugim świnię podkładają, żeby ich wygryźć, a posługują się, czym popadnie. W naszym wypadku utajnionymi kompromitacjami albo… no dobrze, złoczyństwami. Ograniczymy trochę całą imprezę, żeby nabrała charakteru kameralnego, do odkryć przyczyni się nieszczęśliwa miłość tej, jak jej tam…

Malwiny, potem zabijemy Lipczaka…

– Ale też pod innym nazwiskiem? – No pewnie. A potem ten cały Płatek, bo na nim stoimy, spróbuje rąbnąć kogokolwiek. Kogo wolisz? Tycia, na przykład? Dominika? Malwinę może, co? Za dużo zobaczyła i odgadła…

– Kto to jest Malwina? – spytał z zainteresowaniem Bartek.

– Ela – odparła ponuro Martusia. – U nas ona robi za taką harpię, oszalałą z miłości do Marka, który jej wcale nie chce…

– Zaraz. A Marek, to kto? – Jurek. Ale nie musi być kierownikiem redakcji, może mu damy wyższe stanowisko, może zastąpi Tycia.

– A sam Tycio nie może być…? – Nie może, za gruby – powiedziałam stanowczo. – Mnie się takie rzeczy narzucają optycznie, w oczach mam Tycia i nie potrafię sama w siebie wmówić, że ktokolwiek oszalał z miłości do niego. Muszę pisać z przekonaniem.

– To właściwie obrabiacie całą telewizję…? – A to z koncepcji jeszcze ci nie wyszło? – spytała Martusia zgryźliwie. – Na tym polega dowcip, liczymy na to, że kulisy telewizji zyskają szaloną oglądalność. Niby nic, niby kameralnie, niby same ludzkie uczucia…

– A tu kryminał straszny – wpadłam jej w słowa.

– I od tego ona właśnie jest, bo jej się trupy same pchają w zęby…

– Martusia, zwariowałaś? – No dobrze, bardzo cię przepraszam, gdzie indziej. W komputer jej włażą.

Bartek, wydawało się, ogólnie zrozumiał. Telewizję, jako taką, znał nieźle, a na pewno lepiej niż ja. Nie robił wrażenia wstrząśniętego.

– No dobrze, mnie wszystko jedno, z pracy mnie nie wyrzucą, ale Marta…? – Złagodzimy, co można – uspokoiłam go. – I namotam tyle, że nikt do ładu nie dojdzie. Łatwo mi przyjdzie, bo sam widzisz, że uparcie mieszam dawne czasy z obecnymi, więc może najgorsze padnie na nieboszczyków, zgasłych zwyczajnie ze starości.

A ona dopilnuje, żebym nie przesadziła i nie trafiła przypadkiem w jakąś prawdziwą aferę, więc może nikt nie rozpozna siebie, i jest szansa, że wszyscy się ucieszą.

– Daj wam Boże zdrowie – zgodził się Bartek, acz lekkie powątpiewanie brzmiało w jego głosie.

– A w ogóle ja pracuję, a od śledztwa są gliny – dołożyłam z irytacją. – Jeśli zatuszują wszystko, napiszę następny kryminał o nich. Mogą to traktować jak groźbę karalną…

Zajęliśmy się własnym zawodem, omówiliśmy szczegóły wnętrz, w których jedne osoby mogłyby podsłuchiwać drugie, sprawdziliśmy to doświadczalnie w moim mieszkaniu i obydwoje w końcu wyszli, zajęci sobą, nie wiadomo, bardziej służbowo czy prywatnie. Z wielką nadzieją pomyślałam, że może urok Marty wywrze jakiś pozytywny wpływ na punktualność Bartka…

Dopiero po ich wyjściu zauważyłam, że taśmy zostały u mnie, w dodatku jedna kaseta nawet nie wyciągnięta z pudła wideo, chociaż cofnięta do początku. Wyjęłam ją, sięgnęłam po drugą i zastanowiłam się, gdzie też je umieścić, żeby nie zginęły i żeby je łatwo znaleźć. Z doświadczenia wiedziałam, że ilekroć schowam coś tak, żeby łatwo znaleźć, ginie to potem na wieki, jeśli położę byle gdzie, też ginie i trafia się na to przypadkiem, spróbowałam zatem pomyśleć bardzo logicznie i rozsądnie.

Rozmaitych kaset leżało u mnie zatrzęsienie, proporcjonalnie rzecz biorąc, miałam ich prawie tyle co książek, pi razy oko na pięćdziesiąt książek wypadały dwie sztuki.

Częściowo było to wszystko przemieszane, ale w zasadzie kasety trzymałam zgrupowane wokół telewizora, no, może z jakimś tam jednym drobnym odstępstwem. Wetknąć do nich te pożarowe? I co, przegrzebywać potem ten cały chłam, odczytując wszystkie napisy na grzbietach…?

W zadumie przeszłam przez całe mieszkanie z kuchnią włącznie, trzymając kasety w ręku. Przypomniało mi się nagle, że nie schowałam do zamrażalnika kupnych pierogów z mięsem, a nie pożrę przecież na poczekaniu dwóch opakowań, zaśmiardną mi się, nie daj Boże. Schowałam je zatem. Coś mi w tym przeszkadzało, równocześnie zadzwonił telefon i odezwał się domofon, zwolniłam zamek na dole, bo do drzwi w przedpokoju miałam bliżej i rzuciłam się na poszukiwanie telefonu. Słuchawka gdzieś mi zginęła, słyszałam ją, ale nie mogłam dostrzec, podniosłam tę od faksu, chociaż było mi z nią niewygodnie, bo miała krótki sznur. Ciągle trzymałam coś w ręku.

W telefonie odezwała się Anita.

– Nie śpisz chyba jeszcze? – powiedziała dość beztrosko, czym zwróciła moją uwagę na zdumiewająco późną godzinę. – Słuchaj, przypomniałam sobie tego faceta, którego udusili nazajutrz, on chyba miał na imię Stefan? Zaprzeczyłam.

– O ile sobie przypominam, Antoni. Antoni Lipczak.

– Nonsens – zaprotestowała Anita stanowczo. – O Lipczaku nie ma mowy. Stefan, czekaj… Stefan… Takie pasujące nazwisko… Wiem, Trupski! Stefan Trupski.

Poczułam się bardzo porządnie skołowana.

– O Trupskiego pytały mnie gliny, owszem, w życiu o takim nie słyszałam, ale ten w hotelu wedle dokumentów nazywał się Antoni Lipczak. Marta podejrzała, a pan śledczy potwierdził. Kto to jest ten Trupski? – Poważnie miał dokumenty na nazwisko Lipczak? – Jak Boga kocham. Dowód, prawo jazdy, karty kredytowe…

– Coś takiego, to tak się przechrzcił…? Otóż od razu ci powiem, gówno prawda. Ja go znałam z takich spotkań dziennikarsko-biznesowych. I mogę ci powiedzieć, że przypomniałam go sobie, bo był wścibski jeszcze bardziej niż ja, a z pewnością nachalniej.

Wśród elity rządzącej na jego widok wszystkim się gęby krzywiły, nie kochali go zbytnio. Ale tolerowali z konieczności, z większością w ogóle był na ty, a od jednego takiego dowiedziałam się wtedy, że kolekcjonuje cudze tajemnice zgoła maniacko, hobby ma takie.

– Nie miał przypadkiem powiązań z tą rządzącą górą w telewizji? – spytałam chciwie.

– Pewnie miał, ale raczej pchał się do spółek, giełdy, handlu, do wszystkiego, co bez

pośrednio śmierdziało pieniędzmi. Bo co? Westchnęłam ciężko.

– Nic. Przez chwilę miałam wielkie nadzieje, ale to już byłby cud…

– No pewnie, że cud. Nie wymagaj za wiele. Pożyczki między innymi załatwiał, o ile wiem i prywatne, i bankowe, w ogóle różne. W ogóle pchał się wszędzie, ale był odpędzany… nie, źle mówię. To odpędzany, to chwytany, rozumiesz, te zdobyte tajemnice sprzedawał. Więc jeden go odganiał, żeby czegoś nie wywęszył, a drugi łapał, żeby kupić wywęszone. Sam, osobiście, szantażem się nie zajmował, bo był tchórzliwy z natury, ale jako źródło mógł służyć doskonale. Tyle wiem. I nawet zgaduję, dlaczego się przechrzcił…

Zdążyłam pomyśleć, że bez względu na nazwisko też się przyda, bo ten nasz drugi trup może być z gatunku węszących.

– Ale czekaj, bo ja w innej sprawie dzwonię – ciągnęła Anita. – Czy ty nie masz telefonu albo faksu tego centrum medycznego od ziół? Bo nie mogę u siebie znaleźć…

– Mam, oczywiście – odparłam natychmiast. – I nawet tuż obok. Zaraz ci powiem, tylko czekaj, muszę wyciągnąć… moment, odłożę słuchawkę, bo mi ręki brakuje…

Jakoś uwolniłam te ręce, sięgnęłam do foliowej torby, gdzie trzymałam wszelkie dyrdymały medyczne, spośród licznych papierów i przyrządów wyciągnęłam właściwą teczkę, z niej właściwy papier i podałam jej pożądane numery. Anita zawiadomiła mnie jeszcze, że jedzie na tydzień do Włoch, oczywiście służbowo, i wyłączyła się.

19
{"b":"88578","o":1}