Co…? No pewnie, że możesz zobaczyć ten pożar przed montażem, chociaż do scenografii potrzebny ci jak dziura w moście… Jak to, mnie się wydawało, że to ustalone…? Wcale nie tak zaraz, jeszcze tu posiedzimy, możesz przyjechać… Gdzie w ogóle jesteś…? No wiesz…! Droga do przeglądówki zajmie ci jedną minutę! No dobrze, dwie… Wyłączyła komórkę, spojrzała na ekrany.
– To Bartek – powiadomiła wszystkich. – Jest akurat w sekretariacie. Niech tu przyjdzie, pokażemy mu całość, bo co nam szkodzi? Zatroskałam się odrobinę.
– Bartek nam robi scenografię? – Bartek. A co…? On jest dobry! Współpracę z Bartkiem pamiętałam doskonale. Pewnie, że był dobry, może zgoła nadmiernie, przy czym nadmiar wychodził poza granice zawodu. Dobre serce, ukierunkowane na cztery strony świata, to cecha nawet szlachetna, choć co najmniej dla jednej albo i dwóch stron wysoce uciążliwa, bo wszystkiego nie obskoczy, a niepunktualność konkursową przy odrobinie wysiłku da się sobie wyliczyć i przetworzyć na daty i godziny realne. Na upartego nawet niesolidność, a to, że mężczyzna nie umie myśleć do końca i leci na wygodnictwo, jest zjawiskiem najnormalniejszym w świecie. Jako grafik był znakomity, jako współpracownik nader trudny, zawahałam się w głębi duszy z aprobatą, ale nagle przyszło mi na myśl, że tym razem Martusia będzie się z nim kotłować, a nie ja, więc czego mam się czepiać. Ona młodsza, ma więcej siły, da sobie z nim radę.
Kiwnęłam głową i przyświadczyłam, że jest bardzo dobry. Zarazem pomyślałam, że skoro Bartek ma tu być za dwie minuty, mamy jeszcze dużo czasu.
– Wcale nie jadę stąd do domu – powiedziała znienacka Martusia złym głosem.
– Jadę do kasyna.
Spojrzałam na zegarek.
– Czwarta dochodzi, żadnych kasyn na razie, jedziemy do mnie i uściślamy szkielet przestępstwa. Mam już myśl. Mafią telewizyjną potajemnie rządzi Pętak, gdzieś tam siedzi za plecami Tycia, Grocholski Pętaka szantażuje…
– Pętaka? Nie Pyłka…?
– Wszystko jedno, i tak go jakoś inaczej nazwiemy. Grocholski to ten podpalony, nie było go w domu, ponieważ padł trupem w Marriotcie, o czym jeszcze nikt nie wie.
Trup znikł…
Zatrzymałam się w rozpędzie, bo tknęło mnie, że znów mieszam czasy i wydarzenia, a Marta zaczęła się pukać w czoło.
– Opamiętaj się, trup leży w moim pokoju. Już się do niego przyzwyczaiłam.
– W twoim pokoju, słusznie. To czekaj, co ten Grocholski może robić w telewizji? Radca prawny, były prokurator…
– A nie lepiej, żeby Grocholski rządził mafią, a Pętak się spalił…? Chociaż nie, masz rację, taki cichy radca prawny telewizji! Pęta się wszędzie, ze wszystkimi może gadać i tak dalej, ma dostęp…
– Doskonale, pozorne zniszczenie archiwalnych taśm już mamy, Łukasz dopada tych starych materiałów, jak idiota radzi się Grocholskiego, Grocholski szuka u ciebie, Pętak go tam dopada…
– Więc mordercą będzie Pętak? – ucieszyła się Martusia. – No, wreszcie go mamy! Może to i lepiej, że nikt z telewizji.
– Podwójnym mordercą. Ale jakoś go musimy do tej telewizji wpasować…
Kajtek i Pawełek słuchali z wielkim zainteresowaniem, nie wtrącając się wcale, chichocząc tylko od czasu do czasu. Kajtek w końcu nie wytrzymał, podsunął zachęcająco kandydaturę jakiegoś Wrednego Zbinia. Martusia wpadła w euforię.
– Kto to jest Wredny Zbinio? – spytałam surowo.
– Ach, taka pluskwa i supergnida! Wymarzony Pętak! Siedzi nad Dominikiem, nawet nad Tyciem, i judzi, że też mi od razu do głowy nie przyszedł, zdolny do wszystkiego, to przecież on nam utrącił ten poprzedni scenariusz! Krakowskiej telewizji wyrwał z ręki kasowy serial, w ostatniej chwili, wała zrobił z Dominika, Tycio poszedł na ustępstwo, jakby gówno jadł, ale poszedł, i niech się w blondynkę przemienię, jeśli nie za gruby szmal, bo haka na niego nie mają…! – O ile wiem, nie musisz się przemieniać – wtrącił delikatnie Pawełek, patrząc na jej włosy.
– Ty głupi jesteś, ja mam rozjaśnione! – obraziła się Martusia.
– Czy ten Wredny Zbinio odwalałby własną ręką mokrą robotę? – wtrąciłam się, już usiłując myśleć twórczo. – Nie wynająłby jakiegoś? Odpowiedzieli mi wszyscy troje razem, przy czym zdania były podzielone. Wredny Zbinio podobno do wysiłków fizycznych się nie pchał, chociaż grywał w golfa i w tenisa, więc kondycję posiadał, ogólnie lubił wysługiwać się kim popadło, z drugiej jednakże strony do intryg przejawiał wielki talent i powinien mieć dość rozumu, żeby w swoje prywatne zgryzoty nikogo obcego nie wprowadzać, zatem mordować mógł zarówno osobiście, jak i przez posły. Wyszło na to, że otwiera się przede mną szeroki wachlarz możliwości, używać do różnych czynów mogłam, kogo chciałam.
Zgodnie z moimi wyliczeniami Bartek pojawił się po kwadransie. Usiadł przed ekranami, puścili mu pożar od początku. Grzecznie poprosił, żeby mu ktoś mniej więcej streścił akcję, a przynajmniej wyjaśnił, o co chodzi i czemu mają służyć te piromańskie efekty. Spełniłyśmy jego prośbę tak gorliwie, że zgłupiał z tego doszczętnie, Martusia bowiem kładła nacisk na scenariusz, a ja na tło z dawnych czasów.
– Nie macie przypadkiem ogólnego konspektu? – spytał w końcu żałośnie. – Ten Pudlak… On tu jest, czy go nie ma? – Jeszcze nie wiemy – odparła jedna z nas.
– Nie ma, on już leży trupem gdzie indziej – odparła druga.
Kajtek i Pawełek zachichotali.
– W konia mnie tu robicie? – zdziwił się Bartek.
– Gdzieżbyśmy, coś ty, w życiu! – zapewniła go żarliwie Martusia. – Konspekt jest, Joanna ma w komputerze…
– I nie tylko, ty masz wydruk u siebie – przypomniałam.
– Ale ja nie jadę do domu! Mówiłam, do ciebie, proszę bardzo, a potem na rozpustę i nic mnie od tego nie powstrzyma! – Nie ma pożaru – uspokoił nas Bartek łagodnie. – To znaczy jest pożar, owszem, ale co do konspektu, to niekoniecznie dzisiaj. Jutro, na przykład, wezmę od Marty, umówimy się. Jak ty jesteś z zajęciami? Nie wtrącałam się w ich uzgodnienia, ponieważ natchnienie we mnie rozkwitało, chciałam już wracać do siebie i siadać przy klawiaturze. Coś tam sobie ustalili.
Zażądałam tego całego widowiska na kasetach VHS, bo chciałam mieć do niego stały dostęp, fragmenty mogły się okazać bezcenne, nie musiałabym szczegółowo opisywać gotowych widoków. Poza tym korcił mnie ten z garbkiem na nosie. Porzuciłam telewizję i udałam się do domu, niemal siłą wlokąc ze sobą Martusię.
Uwolniłam ją dopiero, kiedy akcja posunęła nam się nieźle do przodu i mordowanie Słodkiego Kocia stanęło, można powiedzieć, u progu. Podwójny szantaż stał się faktem dokonanym, Słodki Kocio, który jeszcze nie miał u nas nazwiska, działał najbardziej aktywnie, Grocholski, pośredniczący w tym interesie, gromadził żer dla siebie, Płucek zaś, zagrożony dwustronnie, uprawiał w tle krecią robotę. Mocno to wszystko było skomplikowane, więc rozwój akcji zapisałam w punktach, bez wnikania na razie jeszcze w szczegóły.
* * *
Życie prywatne naszych scenariuszowych bohaterów nie nastręczało mi zbyt wielkich trudności, tak zwane stosunki międzyludzkie znałam raczej dobrze. W ciągu trzech dni pracy bez udziału Martusi pokłóciłam ze sobą dwie pary, jedną małżeńską, a drugą niezupełnie zalegalizowaną, prawie pogodziłam zwaśnionych kochanków i pogłębiłam jedną miłość bez wzajemności. Miłość bez wzajemności okazała się szalenie użyteczna, bo samotna i nieszczęśliwa heroina dysponowała wolnym czasem i mogła śledzić upatrzony przedmiot westchnień. Dzięki czemu dostrzegła wokół niego tajemnicze poczynania przestępcze…
Tu mnie oczywiście zastopowało, bo te bebechy telewizyjne wciąż były mi obce.
Zadzwoniłam do Marty.
– Gdzie jesteś? – spytałam na wstępie.
– Na twoich schodach – odparła radośnie. – Na pierwszym piętrze, Bartek też idzie, ale kawałek za mną, bo skoczył naprzeciwko po piwo. Mam kasety.
Ucieszyłam się nadzwyczajnie.
– Jak weszłaś, nie dzwoniąc? – Jakaś twoja sąsiadka akurat wychodziła. Może pogadamy, jak już dotrę na trzecie, co…? Zgodziłam się chętnie, pootwierałam wszystkie drzwi i od razu wyjęłam szklanki.
Bartek poświęcił na zakup zaledwie pięć minut, ale przez te pięć minut Martusia zdążyła poinformować mnie, że całkiem nie wie, co robić, bo Dominik wprawdzie jej nie kocha, ale chce, ona go kocha, ale nie chce, to znaczy nie, też chce, ale nie chce go kochać, i znów się szarpie. Szarpanie, mimo wszystko, wyglądało jakoś pogodniej, więc powstrzymałam się od komentarzy.
Bartek pojawił się po chwili, przeprosił za nieoczekiwane najście, co nie miało żadnego sensu, bo był przecież potrzebny, i znów przystąpiliśmy do oglądania pożaru.
Wymyśliłam ten pożar i czepiał się mnie teraz jak rzep psiego ogona. Pociechą była mi myśl, że pogorzelec mnie nie zna, nie ma pojęcia o moich wizjach i nie przyleci z awanturą oraz żądaniem odszkodowania.
Oglądaliśmy to zaś głównie z uwagi na dźwięk.
– Słuchaj, myśmy przy oglądaniu w ogóle nie zwrócili uwagi na to, co tam słychać – powiedziała Martusia z przejęciem. – Na odgłosy dookoła. Całe ludzkie gadanie nam uciekło, bo sami robiliśmy hałas. Teraz posłuchaj… A, na końcu jest jeszcze dokrętka, Pawełek pojechał zrobić pogorzelisko, tak sobie, na wszelki wypadek…
– I tak jestem bardzo niezadowolona, że żaden z nich nie doczekał powrotu pana domu – oznajmiłam potępiająco. – Należało popatrzeć, jak zareaguje i co zrobi. I co z tym sejfem, otworzył go czy nie? – W każdym razie usunął, bo na pogorzelisku już nie ma sejfu. Sama zaraz zobaczysz.
– Piwo jest zimne – zawiadomił Bartek.
– Bardzo dobrze. Czekajcie, schowam resztę do lodówki…
Rychło pożałowałam, że nie mam słuchu dzikiego zwierzęcia, bo melanż akustyczny panował tam potężny. Wśród krzyków, trzasków, huków i ogólnego rejwachu ledwo od czasu do czasu udawało się wyodrębnić fragmenty zrozumiałych słów. Być może wywrzeszczanych głośniej albo bliżej kamery. Najlepiej wychodziły okrzyki strażaków, ale i ludzie robili, co mogli.
„… żyli bombę… ” zabrzmiało wyraźniej oraz „… dnego nie trafi… ”, co odczytaliśmy zgodnie jako: „na biednego nie trafiło”, „… tu chodził… ”, „… się czaił!”, „… patrywał, jak by tu… ”, „… się kręcił… ”, wszystkie te słowa padły z ust baby o przenikliwym głosie. „Tam na lewo!… ” i „… gruchnie!… ” zagrzmiało bardzo gromko i wtedy właśnie oberwał się balkon.